Kartki z Zachodniej Barbarii
(9)

Elektryczne owce


 

59.

 

Miasto St Austell dzieli zatokę swego imienia na dwie części, wschodnią i zachodnią. Ta pierwsza ciągnie się od Gribbin Head, przez Polkerris i Par, do Carlyon Bay, zatoczki i osady będącej nadmorską forpocztą St Austell. Zachodnia cześć idzie od Charlestown, drugiej nadmorskiej osady satelitarnej miasta St Austell, przez Porthpean i Trenarren aż do Black Head. A my właśnie od Polkerris doszliśmy do plaży Par, która być może niczym szczególnym by się wyróżniała, gdyby nie ta osobliwość, na wpół przez falę wzbierającego przypływu zatopiona konstrukcja z metalu, oznaczona na mapie jako Tide Bell.

Wygląda jak jakaś postapokaliptyczna bestia o kształcie piramidalnym, z czterema szeroko rozstawionymi nogami ze stali i dzwonem z brązu zamiast piersi i głowy. Robot zabójca, który kiedyś mordował ludzi, a potem doznał wglądu, w wyniku czego, w duchu odkupienia, znieruchomiał w niemej, wycofanej posłudze. Niczym mnich w zakonie, którego reguła zabrania ruchu i mowy.

Dzwon Pływowy, użytkowe dzieło nadmorskiej sztuki, zainstalowane w roku 2023. Regułę milczenia przerywa dwa razy na dobę, podczas przypływu, kiedy fala osiąga swój szczyt. Dzwon uruchamia nie człowiecza ręka, lecz cierpliwa siła przyciągania księżyca. Niski, wibrujący dźwięk rozlewa się po piasku i wodzie, miesza z płaczem poruszonych mew. Nieregularny, jakby sam ocean z rytmem eksperymentował, usiłując znaleźć właściwą miarę dla własnego oddechu. Zmieniające się tony dźwięku i postępujące zanurzenie mają przypominać o klęsce ekologicznej, o niekontrolowanych zmianach klimatu i nadchodzącym wzroście poziomu wód na Ziemi. Na stronie organizacji Time and Tide Bell, która się zajmuje instalowaniem dzwonów wokół Brytanii, znaleźć można mapkę, która pokazuje jak, przy zachowaniu obecnego średniego wzrostu, zmieni się poziom morza w 2050 roku. Zniknie plaża w Par i sama wioska, a także kawałek położonej wyżej wsi Tywardreath. Z doliny rzeki Par utworzy się wąska zatoka, która będzie sięgać ponad milę w górę, aż do St Blazey, do przemieść St Austell.

 

60.

 

Daniel Defoe, w podróży zrelacjonowanej w przywoływanej już książce „From London to Land’s End”, z Plymouth udał się do Liskeard, skąd po Fowey (rzece) dotarł do Fowey, miasta. Odnośnie tej dziwacznej, wbrew fonetycznym regułom utartej wymowy, że nazwijcie to sobie Foy albo Foweth, Drogie Czytelniczki, mnie bez różnicy, napisał, a mieszkańcom podobno też. Stamtąd, ścinając u nasady półwysep Gribbin i zostawiając mimo krainę Dafny du Maurier, o której nikt jeszcze przez następne dwa stulecia nie usłyszy, znalazł się w Tywardreath, wsi która na swoją obronę miała tylko to, że zlokalizowano ją na wzgórzu z widokami i nazwano od niej zatokę. Bo tak wcześniej się nazywała, zanim ją na St Austell Bay przemianowali.

Dziś zarówno w Tywardreath, jak i w sąsiedniej Par sytuacja niewiele się zmieniła. W tym sensie, że współcześni podróżnicy też mogą, jak Defoe, uznać te okolice za mało interesujące. Jedne z tych, które się omija lub, jeśli nie da rady inaczej, szybko zostawia za sobą. A to dlatego, że krajobraz wokół Tywardreath i Par wydaje się dużo mniej dramatyczny, niemal niekornwalijski. W pobliskich miejscowościach, takich jak Fowey, Polkerris, Carlyon Bay i Charlestown, znajdziemy jakieś tam, nie zawsze wysokie, ale jednak klify, niebanalne plaże i malownicze porty. W przeciwieństwie do nich, plaża w Par, płaska i miejscami bagnista, wydaje się dużo mniej fotogeniczna. W dodatku sąsiaduje z jednej strony z gęstą zabudową osiedli plastikowych domków kempingowych, z drugiej z terenami poprzemysłowymi, portowo-górniczymi, mało ciekawymi, wręcz ponurymi – przedpolem Kraju Gliny, składającego się głównie ze zdegradowanych kopalń glinki kaolinowej, zakładów przetwórczych i hałd.

Obie miejscowości mają ograniczony urok osobisty. Par, z zaledwie jednym pubem, sprawia wrażenie osady letniskowej. Tywardreath to mała, cicha wioska z kościołem i kilkoma pubami, ale też bez widocznych atrakcji. Można się zatem zastanawiać, co Dafna – bo kiedy musiała porzucić Menabilly, do położonej pod Tywardreath posiadłości Kilmarth się przeprowadziła – co Dafna w niej widziała? Może to, czego my nie widzimy? Bo nie patrzymy wystarczająco wnikliwie? Widok na las przesłania nam drzewa?

 

61.

 

Na terenie dzisiejszej wsi Par mieszkała niewielka społeczność rybacka, pośród słonych bagien poprzecinanych nielicznymi skrawkami łąk. Do czasu, gdy Joseph Treffry, przemysłowiec i developer, postanowił to, w pierwszej połowie XIX wieku, zmienić. W 1840 skończył budowę Par Harbour, portu przez który szedł na świat eksport najpierw rudy, miedzi i granitu, później glinki kaolinowej. Rozwinął połączenia kolejowe i tramwajowe łączące port z kopalniami i kamieniołomami w głębi lądu, a także zainicjował szeroko zakrojony projekt rekultywacji gruntów, który obejmował osuszanie i zasypywanie bagien pod doki i nabrzeża, a także zmianę biegu i obwałowanie rzeki Par.

Pod koniec XIX wieku port przestawił się niemal całkowicie na eksport glinki kaolinowej i import węgla oraz nawozów, stając się jednym z głównych punktów przeładunkowych Kraju Gliny. Doki zatrudniały setki ludzi, dla których trzeba było budować domy i mieszkania. Tak to funkcjonowało prawie do końca XX wieku, kiedy budowa portów kontenerowych takich jak Fowey sprawiła, że port Par stracił na znaczeniu. Do tego ogólnoświatowy kryzys gospodarczy spowodował gwałtowne załamanie się wydobycia gliny. Gliniany przemysł rozpadł się, kawałek po kawałku poszedł na dno. Zostało poprzemysłowe cmentarzysko.

Grobowiec portu mógłby być niezwykłą atrakcją turystyczną. Gdyby tylko przystępu nie strzegł wysoki płot i firma ochroniarska. No i trzeba go wkoło obchodzić, jeśli chce się dalej Szlakiem Zachodniego Wybrzeża podążać. A nie, jak my, zrobić sobie przerwę, by z Krainą Kaolinowej Glinki bliżej się zapoznać.

 

62.

 

Dzielnica industrialna i koszmarne osiedle domków kampingowych na piaskowych łachach psują nadmorski krajobraz, ale jednocześnie są czymś, dla czego warto się tu choć na chwilę znaleźć. Kontrast pomiędzy portem a osiedlem Par Sands to wizualnie pociągające, zaskakujące, nieco surrealistyczne połączenie. Przedstawienie w trzech aktach. Pierwszy – plaża zatłoczona beztrosko opalającymi się, pluskającymi w wodzie, grającymi w piłkę ludźmi ze złowrogo wiszącymi nad nimi ramionami portowych dźwigów.

Choć dziś akurat plażowiczów raczej nie widać. Ranek i przedpołudnie były ładne, ale potem coś się popsuło, zaraz za Głową Gribbina nagle zimne powietrze przyszło, jakby jakiś bóg od pogody, Perun albo Strzybóg, lodówkę otworzył, wyciągnął sobie butelkę piwa, a potem zapomniał zamknąć. Niebo szybko pokryło się ciężkimi chmurami i nawet zaczęło na nas siusiać, na szczęście niezbyt dotkliwie.

Akt drugi, kolorowe latawce trzymane na uwięzi przez biegające po piasku dzieci, lądujące na szarych szkieletach pasów transmisyjnych. Trzeci – morze białych, plastikowych domków kampingowych na tle wraku ciemnego tankowca. Który po bliższych oględzinach okazuje się jakąś halą czy hangarem. Takie kompozycje mnożą się same, dopraszają uwagi, niczym bezpańskie psy. Zderzenie dwóch światów, które osobno rosły i tak samo umierają, każdy na własną rękę. Port wciąż uparcie próbuje zasłaniać się oznakami szczątkowej aktywności. Zaledwie kilkadziesiąt metrów obok kamping, jak gdyby nigdy nic, nadal sprzedaje marzenia o ucieczce w zapomnienie, podsuwając wczasowiczom lody, wieczorne sesje bingo i jednoręcznych bandytów.  

Można tu znaleźć wspaniałe oazy przestrzeni pogranicza, czyli czegoś, co po angielsku nazywa się liminal space i częściowo pokrywa z romantycznym konceptem sublimacji aka wzniosłości. Kogo fascynują takie filmy jak „Zagubiona autostrada”, ten wie, o co chodzi. I z przyjemnością pobłądzi takimi lynchowskimi, mrocznymi i donikąd prowadzącymi szlakami. Zarówno wodnymi, w postaci zapomnianych, skolonizowanych przez zarośla, mech i rzęsę kanałów, jak i ziemnymi – zarośniętymi fragmentami torów kolejowych, tunelami i kamiennymi wiaduktami. Do tego coś, co miłośnicy kolejowych strachów nazywają pociągami widmami, ghost trains. Tylko czekają, by strzelić im fotkę.

 

63.

 

Osiedla kampingowe Par Sands oddzielają od wsi właściwej wąskie pasma łąk. Między nimi idzie szosa. Na poboczu, przytulony do żywopłotu z dzikich jeżyn samochód z otwartą gębą. To znaczy z podniesioną maską. I jakaś para. Nie, nie z chłodnicy. W sensie, że dwoje ludzi. Z daleka słychać, jak rozmawiają. Ona do niego: To co mam teraz robić? Nic, on na to, wszystko załatwione, teraz tylko czekać. No dobrze, mówi ona, ale co mam robić? Nic, odpowiada on, zajmij się sobą. No nie, mówi ona, z irytacją, ty też? Wszyscy mi tak mówicie. Wszyscy mówimy? Znaczy, jak? No że mam się zająć sobą. No i co ty na to? A co ja mam na to? Ja nie wiem, co to znaczy.

– Cześć – mówimy do nich i się uśmiechamy.

– Cześć – odpowiadają oboje i się uśmiechają.

– Potrzebujecie jakiejś pomocy? – pytamy, choć sami nie wiemy, co moglibyśmy dla nich zrobić. Wygląda na to, że potrzebny im mechanik. A my o takich sprawach raczej nie mamy pojęcia.

– Nie, nie trzeba – mówi on. – Wszystko załatwione, rozmawiałem z mechanikiem. Powiedział, że coś z elektryką i że nawet już wie co. Mamy czekać. Ale dzięki.

 

64.

 

Dalej, po drodze do Tywardreath, kolejne łąki. Zwykłe, puste, nieciekawe. Aż tu na jednej z nich, po przeskoczeniu przez kamienny murek, natykamy się na nie lada niespodziankę. Komiczna, nieco niepokojąca scena. Zamiast krów czy owiec, których byśmy się tu mogli spodziewać, stado elektrycznych samochodzików, podążających wieloma torami po krótko przyciętej trawie A właściwie to kilka mniejszych stadek, dzielących się łąką w pokoju. Każde liczące tak na oko tuzin małych, jakby dziecięcych pojazdów. Jadą razem i jednocześnie każdy na własną rękę, czasem tylko dochodzi tu i tam do drobnych kolizji. Których nikt nie traktuje poważnie. Jakby to był nieodłączny element tej gry. Jakby ich system operacyjny kierował się logiką roju, która pozwala każdej osobności być zarazem jednością.

Poruszają się trochę nerwowo, niewprawnie, jak młode owce. Ale uparcie krążą, skanując każdą piędź ziemi, jakby w poszukiwaniu. Czego? Może dzieci, które by się nimi chciały bawić? Tylko że dzieci nie ma, wymarły bezpotomnie – wizja zagłady sama nam się, jakby w naturalny sposób, nasunęła. Mimowolnie, ale z ogromną siłą. Karoserie gładkie i lśniące, w kolorach białych i czarnych, w odcieniach szarości, brązu, kremu. Z elementami zielonymi, coś jakby firmowe logo do trawy nawiązujące, ale składające się na nie kształty i litery – jeśli to rzeczywiście litery – nic nam nie mówią. Odgłosy szemrzących cicho silników zlewają się w jedną melodię, jakby ciche mruczenie skupionych, połączonych wspólnym oddechem zwierząt. Czy one tę trawę skubią tymi swoimi przypominającymi pyski maskami, czy pielęgnują? Żywią się nią, na prąd w swoich mechanicznych brzuszkach przerabiając, czy przeciwnie, oddają roślinom własny prąd, ze słońca generowany? By ta trawa, soczysta, elektryczna, szybciej dzięki temu rosła? Co tu się odwala?

Szoł jakiś, ale przez kogo i dla kogo zainscenizowany – jeśli oprócz nas nikogo tu nie ma? No chyba że to specjalnie dla nas ktoś wystawił. Pytanie, po co? A może to tylko próba widowiska, które dopiero po zapadnięciu zmroku w pełni się odsłoni, kiedy do ruchu aut dołączy świetlny koncert na reflektory przednie i światła stopu. To co, powinniśmy tu zostać, cierpliwie nocy czekać? Lecz przecież, jeśli to jest zapowiedź przyszłych czasów, czegoś co z racji lepszego terminu moglibyśmy nazwać automatyzacją krajobrazu czy natury, to nie ma na co czekać. Przyszłość, czy chcemy tego, czy nie, i tak nadejdzie. No i czekanie mogłoby się zakończyć rozczarowaniem – no bo co, jeśli te samochodziki po prostu zbiją się w jednorodną kupę, by ograniczyć straty energii podczas chłodu nocy i wypną na nas dupę? Znaczy, znieruchomieją i zasną?

 

65.

 

Trudne do wymówienia, w dodatku nie tak, jak się pisze. Bo Ty-w’dreth mówią miejscowi, nie Ty-ward-reeth. Daphna du Maurier osadziła tu akcję jednej ze swoich powieści, „Dom nad wodą”, której tytuł odwołuje się do nazwy wsi, Tywardreath, co można z kornijskiego Ti War Dreth przetłumaczyć jako dom na plaży – lub na strandzie. Co prawie na to samo wychodzi. Bo to nie żadna fantazja, kiedyś tu było morze. To znaczy aż dotąd sięgała woda zatoki. Tak było jeszcze w XII wieku, kiedy wioska, według zapisu z „Domesday Book” (1086) wyceniona na dwa funty, była jedną z 28 posiadłości należących do Roberta, hrabiego Mortain i księcia Kornwalii, reprezentującego nową, właśnie wymienioną arystokrację Królestwa Anglii – był kuzynem Wilhelma Zdobywcy.

Potem piasek, muł i gliniaste osady z granitowych wyżyn, niesione przez strumienie i rzekę Par, wypierały, wypierały, aż całkowicie wyparły morze, tworząc rozległe równiny błotne i solone mokradła. Jeszcze przez jakiś czas można się było, łodzią czy małym statkiem, dostać tu przez jedną z wąskich odnóg zatoki, ale najpóźniej w XVIII wieku bezpośrednia nadmorskość wioski przeszła do historii.

Jesteśmy w jej historycznym sercu, na położonym na niewielkim wzniesieniu parko-cmentarzu otaczającym kościół Świętego Andrzeja, z najstarszym grobem z roku 1636. Próbujemy sobie wyobrazić, jak to kiedyś było, jak wyglądał kościół bez dzisiejszej wieży (dodano mu ją dopiero po stu latach), jakie wrażenie sprawiał posadowiony tuż obok, kilka metrów od brzegu morza, klasztor benedyktynów, jedyny tak wielki budynek w okolicy. I co się z nim potem działo. Jak stopniowo podupadał, zwłaszcza podczas stuletniej wojny Anglii z Francją, kiedy obecność francuskich zakonników stała się dla anglo-normańskiej Korony niewygodna. Aż do czasu, kiedy zakon został ostatecznie rozwiązany, w ramach kasacji klasztorów w XVI wieku. Czy Benedictine Priory został zniszczony przez żołnierzy – swoich, angielskich, czy obcych – czy sam się zwalił, tego nie wiemy. Choć Dafna to chyba opisuje, trzeba by sięgnąć do tekstu powieści. Na razie wiemy tylko, że go tu nie ma. Choć Gupetta przypuszcza, że mieszkańcy wzięli sprawy w swoje ręce.  I jeszcze, że w roku 1513 przeor wysłał do papieża list z prośbą o ochronę przed wyrządzającymi zakonowi szkodę atakami piratów z morza, dodaje.

Przeszłość, jej zderzenie z teraźniejszością, grają ważną rolę w powieści Dafny. Jej bohater, Richard Young, zażywa pewną psychoaktywną substancję, co pozwala mu istnieć na dwóch planach czasowych, jednocześnie we współczesności i w Tywardreath XIV wieku, w czasach konsekracji kościoła. Przeszłość od teraźniejszości odróżnia po stanie budynków, ale przede wszystkim po obecności lub braku morza u południowych krańców wsi. Dziwne, że nie po tym, jak ubierają się ludzie. Może dlatego trochę się w tym podwójnym czasie zaczyna gubić. Tak jak klasztor się zgubił.

Ale na jego pozostałości, większe i mniejsze, można się natknąć tu i tam, spacerując po wiosce. Wystarczy tylko baczniej zwracać uwagę na pokryte porostami bloki granitu, które wydają się nie na miejscu, jakby nie do końca pasowały do reszty budowli, w którą zostały wkomponowane. Czyli poddane recyklingowi przez miejscowych. Kamienie z klasztoru benedyktynów można też znaleźć na pobliskich łąkach jako element konstrukcyjny niskich, ograniczających pastwiska murków. No i w kościele też są dwa, z których jeden uważany jest za fragment gotyckiego maswerku okiennego monasteru. Mówi Gupetta. I pyta, czy chcemy zobaczyć. Grzecznie dziękujemy.

A gdzie była przystań? Gdzie mieszkali ci rybacy, którzy kryją się w nazwie kościoła? Bo apostoł o imieniu Andrzej, podobnie jak jego brat Paweł, był rybakiem. Jezus wezwał ich obu, by porzucili ryby i zajęli się łapaniem bliźnich, mówiąc pójdźcie za mną, a sprawię, że się staniecie rybakami ludzi, wedle Marka.

 

66.

 

Tą samą drogą, to znaczy poprzez rybacki wątek nowotestamentowy, możemy spróbować wrócić teraz do pytania, co Dafna w tej okolicy widziała. Na początek, bogatsi o wszystko to, co z wizji lokalnej wynikło, korci nas, by po prostu podważyć zasadność takiego stawiania rzeczy i już się tym więcej nie interesować. Bo wreszcie rozumiemy, co Dafnie mogło się tu podobać. A jeśliby się jej jednak z jakiegoś powodu nie podobało, to mogła uznać, że to dobry punkt wypadowy do innych, ciekawszych miejsc. Jakkolwiek by oceniać same wioski, blisko stąd do miejsc ogólnie uznawanych za bardziej atrakcyjne, takich jak znane nam już Półwysep Gribbin i Fowey z jednej strony, czy St Austell i reszta Kraju Gliny z drugiej.

A najbliżej mamy stąd do Raju, do kopuł Projektu Eden, krótszy od jednej mili spacerek. Jeśli chcielibyśmy się tam udać. A chcieliśmy i już nawet ruszaliśmy, kiedy coś nam przerwało. Dwie kwestie. Po pierwsze, słońce już nisko wisi, co może oznaczać, że na wizytę dziś za późno. Bo oni tam wcześnie zamykają. Po drugie, właśnie ten cytat z Ewangelii, który doprowadził nas do kolejnego pytania – a może Dafna uznała, że okolica, być może faktycznie trochę nieciekawa, na zasadzie kontrastu lub z jakiegoś innego powodu, sprzyja cudownemu poczęciu? Powoływaniu do życia świętych, świetnych fabuł – takich jak „Kozioł ofiarny” („The Scapegoat”), być może najlepsza jej powieść. Innymi słowy, może Dafna wierzyła, że tu najpełniej zrealizuje swoje posłanie, będzie, wzorem Andrzeja Apostoła, rybaczką która łowi, ale nie w dosłownym sensie? W morzu, którego nie ma?

 

67.

 

Kompozytor jeden, zapytany o to, skąd bierze pomysły na muzykę, opowiadał o melodiach, które swobodnie krążą w powietrzu, pędzone wiatrem. Wystarczy wystawić rękę i chwycić.

Czy mam przypomnieć? pyta Gupetta.

O czym, dziwimy się.

Jak się nazywał?

Kto?

Ten kompozytor.

A, tak. Pewnie, czemu nie. Bo jakoś nam to wyleciało i nie chce się dać złapać. Choć widać, jak krąży, jak siada już na końcu języka – jest, mamy, Edgar.

Close but no cigar, Gupetta na to.

Znaczy co?

Znaczy, że ten kompozytor to nie Edgar, tylko Edward Elgar.

A, no tak, pewnie, o niego chodziło. Jesteś niezawodna.

Ale Gupetta na tym nie poprzestaje, już się rozpędziła:

W powietrzu, pewnie. Ale nie tylko. Pomysły mieszkają wszędzie. Choćby w morzu. Albo z nurtem rzeki płyną. Zanim do morza trafią. Łatwo dają się łowić. Jak już masz w garści, nie wyślizgują się tak łatwo, jak ryby. Pod ziemią też żyłami, jak minerały, płyną. Osadzają się na skałach, w ziemi i piasku. Kto wie, może stąd tak naprawdę te wszystkie kopalnie na świecie?

Myślisz, pytamy. A ona na to, jakby nie słyszała:

Albo Dafna, czy nie złowiła tu obok pomysłu na „Rebekę”? W Menabilly. Czy nie dom jej ten pomysł niemal w całości, niczym lokaj na tacy, podał? Mimo że nawet do środka nie zajrzała? 

A Elgar, pytamy, też mógł tu łowić? Albo kopać?

Czemu nie.

Chodzi nam o to, czy był kiedykolwiek w Kornwalii?

Pewnie, był, odpowiada Gupetta. Edward Elgar odwiedził Kornwalię co najmniej dwa razy, w lipcu 1984 i we wrześniu 1993. Dotarł aż do Penzance.

Gupetto, ale co ty za bzdury wygadujesz?

Bzdury, dziwi się, dlaczego?

No to ty nam powiedz, dlaczego. Tyle razy cię prosiliśmy, żebyś nie zmyślała. Żebyś zamiast tego powiedziała, że po prostu nie wiesz. Czy to takie trudne?

Ale ja nie zmyślam.

Nie? To jak pogodzić te twoje rewelacje z faktem, że Elgar zmarł w roku – w którym właściwie?

23 lutego 1934, podpowiada, w Worcester.

No to sama widzisz chyba, prawda?

Że niby co?

Że coś tu nie gra. Z tymi datami.

Ale co nie gra?

Z tego, co mówisz wynika, że najpierw umarł, a potem odwiedził Penzance. Nie widzisz w tym żadnej sprzeczności?

Sprzeczność może i jest, ale pozorna.

Możesz wyjaśnić?

Oczywiście. W 1934 umarł człowiek zwany Edwardem Elgarem. W czerwcu 1984 odwiedził Penzance jako lokomotywa.

Jako co??

Lokomotywa.

Dlaczego akurat lokomotywa?

Bo Edward Elgar należał do grupy lokomotyw Celebrity Class 50, które w 1984 przejeżdżały przez Penzance. We wrześniu 1993 roku lokomotywa 50007 Sir Edward Elgar, w tandemie z lokomotywą 50033 Glorious, dotarła do Penzance na pokładzie statku The Royal Duchy. Dodatkowo, w marcu 1994 roku, pociąg z lokomotywami 50007 Sir Edward Elgar i 50050 Fearless przejechał po torach przebiegających brzegiem Zatoki St Ives, wzdłuż plaży, przez Carbis Bay do St. Ives, w ramach trasy koncertowej The Cornish Caper.

Ale – ale dlaczego nam o tym mówisz?

Uznałam, że to zabawne.

 

68.

 

Elgar, kiedy mówił, że pomysły na muzykę są wszędzie dokoła, że unoszą się w powietrzu, że wystarczy wyciągnąć rękę i je sobie po prostu wziąć, używał oczywiście przenośni. Ale czy tylko? Właściwie, co szkodzi spróbować? A skoro już wkroczyliśmy do Clay Country, krainy silnie naznaczonej kopalnictwem, może powinniśmy jak ci górnicy, jak ci poszukiwacze z czasów gorączki złota, spróbować coś wykopać albo wypłukać?

Siadamy na skraju parku, z cmentarzem za plecami, z łąką, która kiedyś pewnie była oceanem. Zanurzamy dłoń w wodzie. To znaczy wysokiej trawie. W nadziei, że wyciągniemy stamtąd coś ciekawszego niż kleszcz. Ale macamy, macamy i nic. Żadnego pomysłu. Więc bierzemy się do kopania. Ręką w podłożu. I naraz czujemy, że coś nie tak nam idzie. Że źle zaczęliśmy.

Wracamy i jeszcze raz zaczynamy. Tym razem od krótkiej medytacji. Z intencją uzyskania dostępu do archiwum natury. Powietrza, wody, ziemi. Zgodnie z zaleceniem Davida Lyncha, który Jezusową metaforą posłużył się w książce „Catching the Big Fish: Meditation, Consciousness, and Creativity”, opisując proces łapania inspirujących pomysłów twórczych niczym ryb na wędkę. Wyłączamy oczy i umysł. Połączeni z archiwum, zaczynamy w nim kopać. By przez piasek dostać się do wody. Do tych grubych ryb. I już po chwili czujemy się jak poszukiwacze złota, do których właśnie dotarło, że trafili na żyłę. Pomysły niczym ryby w stawie hodowlanym, wpadały na siebie, tyle ich było. Już mieliśmy w ręku jedną, gdy usłyszeliśmy za plecami:

Dobry wieczór.

Istotnie, mogło być już po piątej.

Przepraszam, że przeszkadzam, ale muszę sprawdzić, czy jest karta.

Karta?

Karta.

Jaka karta?

Wędkarska.

Wędkarska?

Tak jest, wędkarska. Czy jest, proszę okazać.

Widzicie tu gdzieś wodę?

Wodę?

Rozgląda się wkoło.

No rzeczywiście, coś nie widać. Ale to niemożliwe, przecież zawsze tu była. Może to jakiś wyjątkowo głęboki odpływ? – pyta z nadzieją w głosie.

Po czym zagląda nam do dziurki. Tej, którą właśnie wykopaliśmy.

A to co? – krzyczy niemal triumfalnie. – Co, jeśli nie woda?

Gdzie?

No tam, na dnie.

Istotnie, na dnie wykopu widać było lustro wody gruntowej.

Jeszcze raz, mówimy, jaka to miała być karta?

Wędkarska.

Czyli taką, która odnosi się do wędkowania?

Oczywiście.

Wędkowania przy pomocy wędki?

Tak jest.

A widzicie tu jakąś wędkę?

Nie rozumiem.

Pytanie jest proste, czy widzicie tu jakąś wędkę. Tak lub nie.

Nie.

No właśnie.

Co właśnie?

Wędkarz, żeby za wędkarza zostać mógł uznany, musi mieć wędkę. Prawda?

No nie wiem.

Więc jak nie ma wędki, to nie ma wędkarza. Jak nie ma wędkarza, nie ma wędkowania. A jak nie ma wędkowania, to i karty nie ma. W sensie, że niepotrzebna. Czy to nie brzmi logicznie?

Może i brzmi. Tyle tylko, że ja mówiąc o tej karcie wędkarskiej nie mówiłem dosłownie.

A niby jak?

Metaforycznie.

Proszę wyjaśnić.

Mówiąc o karcie wędkarskiej, odwoływałem się do metafory łowienia.

Do metafory?

No tak.

Czyli co, czyli karta też może być metaforą?

I już sobie wyobrażaliśmy, jak on odpowiada, że jak to, że co ma jedno do drugiego. Że wędkowanie wędkowaniem, może być metaforyczne, ale dokument uprawniający, czyli karta, musi być namacalna. Jak wszystko, co urzędowe. Ale nie. Zaskoczył nas.

No pewnie, przytaknął.  

To proszę, my na to.

Dziękuję, powiedział. I że już nie przeszkadza, dorzucił, odchodząc.

 

69.

 

Wracamy do łowienia. Pogłębiamy dołek, czekamy chwilę, aż się wypełni, aż woda się w nim trochę wyklaruje. O, proszę, już widać, jak rodzi się tam całe to bogactwo wyobraźni, jak pływa i osiada. A tu znowu jakiś głos za plecami nam przerywa. Inny niż tamten. Coś do nas mówi. Nie rozumiemy, odwracamy się. Mężczyzna w średnim wieku, o średniej twarzy, w średnim ubraniu. To znaczy w garniturze ani nie pierwszej klasy, ani świeżości. Jeden z tych, które pasowałyby zarówno do niezbyt radzącego sobie przedsiębiorcy, jak i do bezdomnego. Nie wiadomo, czego się po nim można spodziewać.

Sadzonki oferuję, powtarza, pierwszej klasy, tanio. Może potrzebne?

Sadzonki, dziwimy się, jakie sadzonki?

Sadzonki organicznych paneli fotowoltaicznych.

Czego?

Organicznych paneli, powtarza, wolniej i wyraźniej, fotowoltaicznych. I coś tłumaczy. Niestety, coraz mniej wyraźnie znowu. Z tego, co rozumiemy, chodzi mu o małe ogniwa fotowoltaiczne, które się sadzi jak ziemniaki. To znaczy najpierw trzeba przygotować ziemię, zaorać albo zagrabić, potem nawrzucać tych ogniw, przysypać ziemią i często podlewać. Aż wyrosną z tego takie normalne, duże ogniwa. Wtedy się do nich podłącza kabelki i zbiera prąd. Ot i cała filozofia. Z tą organiczną fotowoltaiką. Albo coś źle zrozumieliśmy, albo wariat. A może jedno i drugie?

Prosimy, żeby pokazał. Wyciąga z teczki płócienny woreczek zawiązany sznurkiem, rozwiązuje, wysypuje garść na ziemię. Garść czegoś, ale właściwie czego? Nie widać. Takie to małe. Na szczęście ma lupę. I to sporą, tak na oko ze 20 centymetrów średnicy. I dwa grubości. Wyciąga z teczki i podsuwa nam. Rzeczywiście, teraz widać coś, co wygląda to na mini-miniaturowe panele fotowoltaiczne. Plastikowe? Sprawdzamy zębami. Nie, z czegoś jakby roślinnego zrobione.

No właśnie, mówi, to jedna z zalet tego produktu. Coś, co czyni je nie tylko wydajniejszymi, ale też bardziej ekologicznymi niż tradycyjne ogniwa, takie ze szkła, metalu i elektroniki. Tamte, jak już się zużyją, trzeba złomować. A to obciąża środowisko. A te organiczne złomowania oczywiście nie wymagają. Zamiast je wyrzucać, robimy z nich kompost dla nowych plantacji fotowoltaicznych. W ten sposób stare stają się pokarmem dla młodych ogniw.

Nie bardzo wiemy, co z tym dalej zrobić. Zadajemy pytanie, pierwsze jakie przychodzi nam na myśl – dlaczego szuka klientów na plaży?

A gdzie, dziwi się, miałbym ich szukać?

W dzisiejszych czasach chyba tylko przez internet, mówimy, się takie akcje prowadzi.

Internet? Na tym akurat się nie znam. Telefon to jeszcze umiem jako tako obsłużyć, zadzwonić, odebrać, ale niewiele więcej. To nie wiem, jak miałbym to robić. Sprzedażą bezpośrednią, domokrążną zajmuję się od zawsze. Właściwie to niczego innego w życiu nie robiłem. Tylko towar zmieniałem. Kiedyś sprzedawałem – i tu zaczyna wyliczać. Ze szczegółami, które mógłby sobie darować. Przez co dalsza opowieść staje się nudna. Musimy ją zatem porzucić. Żeby nie usnąć. Czy to może mieć, zastanawiamy się jeszcze tylko, coś wspólnego z tymi postapokaliptycznymi samochodzikami?

– Widzieliście – pytamy – te samochody?

– Jakie samochody?

– Elektryczne.

– No tak, jeżdżą tu czasem, coraz częściej.

– Ale nie takie, co po ulicach jeżdżą – wyjaśniamy – tylko takie, co na łące się pasą.

– Na łące? Znaczy na parkingu?

– Nie, żaden parking, po łące jeżdżą w kółko i skubią trawę. To znaczy nie wiadomo, czy skubią, czy co. Coś tam z tą trawą robią.

Widać, że nie rozumie.

– Tam, o – wskazujemy w stronę Par. – Stado samo się pasących samochodzików? Widzieliście?

O, teraz wreszcie coś do niego chyba dotarło. Patrzy na nas z nagłą powagą w oczach. Jakby nagle zdał sobie sprawę, że stoi oko w oko ze stadem niebezpiecznych szaleńców?

 

Marek Gajdziński