Dobre duchy dzieciństwa
kontra nicość na tropie urody świata

Piotr Szewc
„Było”
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2025, 144 s.


 

Piotr Szewc jest poetą, prozaikiem, krytykiem literackim, wrażliwym człowiekiem. Wszystkie te dane uwarunkowały powstanie niezwykłej książki para-wspomnieniowej z realiami jakże egzotycznymi dla młodszych czytelników, do których również, acz nie tylko,  skierowane jest „Było”. Świat prowincji lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku, stosunkowo niedawno miniony, będzie dla kogoś, kto w nim nie uczestniczył, niemożliwy do uwierzenia; prozę Szewca odbierze jako baśń. Bo też toporne wyobrażenie o tzw. siermiężnych czasach peerelu, narzucane przez hałaśliwe media, nijak się mają do opisu świata przeżyć dzieciństwa i wczesnej młodości mieszkańca przedmieścia polskiego miasta średniej wielkości z odniesieniem do siedmiu pierwszych lat spędzonych na wsi. Otóż więc Zamość autora, dzielnica, domy, poletka i ogrody bliskie miejsca jego zamieszkania, jest, mimo pewnego ubóstwa, żeby nie powiedzieć ascetyczności, enklawą mocnej stabilizacji. Narratorowi, gdy jest pozostawiony sam na sam z sobą w tamtym byłym czasie, ani przez myśl nie przejdzie, że może się kiedyś zmienić przeznaczenie odwiecznych, wydawałoby się, sklepików, browaru, tuczarni, małej ojcowskiej olejarni; ogrody będą zawsze na tych, a nie innych obszarach bez względu na to, czy są zapuszczone, czy mają gospodarza, w szkole ręczny dzwonek będzie wyznaczał czas, nauczyciele będą klasą samą dla siebie.

Autor pisze o tamtym świecie ćwierć wieku po radykalnych zmianach i jeszcze później. Teksty zawarte w tej książce, układające się w przemyślaną kompozycję, powstawały – co zostało zaznaczone – w ciągu niemal dwudziestolecia. To – w sensie poznawczym – nie jest nurt wspomnień; to takie kęsy, pożywne, ale wyrywane z trudem, ze wzruszeniem, z niedowierzaniem, niekiedy z bólem.

To nie tylko palimpsest z faktów, zadumań i z przypomnienia.

Na kanwie realiów Szewc tworzy obrazy poetyckie. Gdy babka [babka kolegi Romana] stała w oknie dobudówki, wydawało mi się, że miasto i podmiejska okolica krążą na swoich orbitach, coś się zbliżało i coś oddalało, przenikały się czasy, pojawiały się dawno słyszane głosy i z zakamarków pamięci wydobyte twarze; trwanie obrało formę niekończącej się przemiany. To, co było kiedyś i zupełnie niedawno, daleko i blisko, w jej medytacji było razem. I było bezpieczne.

Dzieciństwo i chłopięctwo autora, opisywane w „Było”, wyzbyte jest dramatyzmu; zarówno osoby bliskich, jak i porządek domowy, wszystko to, co ściśle prywatne, dawało małemu człowiekowi poczucie bezpieczeństwa. W tamtych – jak każde w Polsce – niespokojnych czasach starano się w jakiś naturalny sposób odsuwać od dzieci brutalność polityki i grzeszne sprawki dorosłych. Pozwalano im na własne przeżywanie zdarzeń, na indywidualne widzenie świata. Jeżeli do bohatera docierała polityka, to najwyżej jako w nieodległej przeszłości przemianowana nazwa ulicy. Nazwiska zdrowo konkurujących właścicieli ciastkarń, tego odświętnego garnituru miasta, pozostawały niezmienne. Lokale w tych samych miejscach. Tak jak wszystkie wiktuały domowe miały swoje miejsce w kuchennym bufecie.

I kupiony wprost z furmanki wujostwa chleb z Sitna: Bochenek okrągły, Duży i ciężki. Pachniał jak żaden inny na świecie chleb. Najlepszy ze śmietaną i cukrem albo ze skwarkami.

Jak by tu rzec: materiał do porównań. Nastoletni bohater książki Piotra Szewca, jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku bez dostępu do telewizora, którego po prostu w domu jeszcze nie było, wprawdzie nie wiedział, jak wyglądają ówczesne pierwsze gwiazdy, Irena Dziedzic i Bogdan Łazuka, ale w obejściu na tym swoim przedmieściu, z własnymi kanarkami w kuchni, wiedział, jak sprawdzić, czy kura zniesie jajko, czy je właśnie zniosła. Moje dzieciństwo przypadło na dziesięciolecie wcześniejsze niż jego, na kurach się nie wyznawałem, ale mieszkając w centrum powiatowego miasta miałem do czynienia z końmi, stacjonującymi w stajni na naszym rozległym dziedzińcu. Konie należały do środków transportu do czasu, kiedy pod koniec lat sześćdziesiątych XX wieku zastąpiły je definitywnie samochody i przeto stajnię na dwadzieścia dwa konie różnej maści przebudowano na garaże. Jedno wszakże było wspólne: kontakt z przyrodą i bliskość ziemi. Szewc pisząc o oddzielaniu pośladu od szlachetnego ziarna dobywa poetycką metaforę, czyni to nienatrętnie, a wywód puentuje stwierdzeniem faktu: Zapach pośladu łączył różne nuty, tak jak barwa łączyła różne odcienie szarości. Mnie najbardziej kojarzył się z dniem młocki, z rozcinanymi na snopach pszenicy sznurkami, z zapachem kłosów i ziemi. Tak, ziemi.

Sentymenty, ale bez sentymentalizmu. Książka Szewca opiewa czas dzieciństwa i dorastania w takich, a nie innych warunkach. Ani deka stereotypu. Ludzie – ze świadomością zniewolenia – żyli skromnie. (Na tak zwane lepsze życie, czyli byt w lepszych warunkach, mogli sobie pozwolić wyłącznie nieliczni i „właściwie” ustawieni konformiści). Skromnie więc, nawet u granic ubóstwa – ale z godnością. Taki, rzec by można, styl życia wyrażał się także we wzajemnym szacunku i rzutował na stosunek do dzieci. Nie odeszła całkiem w nicość tajemnicza dla chłopca przybyłego do Zamościa z prowincjonalnej szkoły w Czołkach nauczycielka, pani Ćmilowa, pozostały bowiem i zostały wydrukowane jej słowa. Zapamiętałem, jak powiedziała kiedyś – mogłem być w drugiej, trzeciej, lub czwartej klasie – że alkohol jest dla niej niejadalny jak drewno.

Ojciec urządził dla małego syna coś w rodzaju mini-plaży nad rzeczką jeszcze w Czołkach. Nazwoził skądś piasek. O morzu słyszałem – tak, coś słyszałem, no ale przecież go nie widziałem, bo była to epoka bez telewizora w domu. Bawił się w nawilżonym piasku, budował… powstawały i upadały domy z piasku, stodoły, podobny do horyszowskiego kościół (…). Pojawiała się biedronka albo inny nieznany mi z nazwy owad. Co dzień to samo – świat się rodził i odchodził w niebyt (…) Taka była jedna z pierwszych – pouczająca, choć nie jestem pewny, czy bolesna – lekcja nietrwałości rzeczy (…). Będzie budował na piasku i z piasku, będzie podnosił się z kolan i otrzepywał ręce, będzie działał, tworzył, kreował wytrwale, zanim owładnie nim świadomość istnienia ponurej, przyziemnej formy niszczenia. Nicość tropiła urodę świata, chciała nad nią panować, aby ostatecznie pognębić. Tego też nikt mi jeszcze nie powiedział.

Młode życie należy ochraniać – dorośli wtedy o tym wiedzieli – trzeba odsuwać paskudną prawdę o sile beznadziejności. Niespodziewane, magiczne zakończenie najnowszego dzieła Szewca – które, powtarzam, nie jest wyłącznie książką wspomnień – potwierdza słuszność myśli towarzyszącej mi w ciągu całej lektury: symboliczna scena zamknięcia młodego ucznia w przepastnej i zawsze tajemniczej torbie nauczycielki jest świadectwem żywych sił kreacyjnych poety piszącego prozę.

 

Marek Sołtysik