Małe prozy


 

Świat jest małą łódeczką

 

Któregoś dnia porzuciłem swoje życie. Wtedy po raz pierwszy pojawił się Gruby, a ślady tego, kim byłem, zgasły w nagłym rozbłysku. Gruby siedział na ławce w parku, kwiaty rzucały kolorowe cienie. Siedział krzywiąc się do słońca, posyłając tej wielkiej kuli ognia promienny uśmiech. Linie kącików jego ust przyspieszały, pruły przez świat, spajając wszystko ze sobą. Dla Grubego uśmiech był nicią, a on był pająkiem istnienia. Usiadłem obok, w tym łagodnym uścisku, drzewa kołysały się nad nami. Dało się słyszeć cichy pisk liści.

 

Potem wracaliśmy nocną alejką. Gruby wymachiwał rękami w ciemności, łapał jej wielkie kawały i wpychał sobie ust. Ja zastanawiałem się, czy można tak żyć i ile mam jeszcze na koncie.

 

Weszliśmy do baru, choć było tak, jakbyśmy rozłożyli się nad wielkim jeziorem. Dryfowałem unoszony przez lekko wzburzoną powierzchnię, Gruby tonął beztrosko. Świat był naszą małą łódeczką.

 

No i skończył się dzień, a później nastał kolejny.

 

 

Radosne popuszczanie

 

Tli się coś we mnie. Dotykam skóry, czuję mrowienie pod placami, miliony małych istnień. Zaraz przyjdzie Gruby, wyciągnie flaszkę i będzie próbował chwycić słońce za jaja. A potem stoczy się z niewielkiego pagórka, na którym zazwyczaj siadamy, stoczy się tak, jak zawsze ma w zwyczaju, puszczając wszystko, co w nim ściśnięte, poddając się całkowicie, stoczy się, wchłaniając w siebie każde źdźbło trawy, wszelką materię, jaką jego potężne ciało napotka na swojej drodze. Gruby nie zapomina o żadnej drobince.

 

Teraz idę sam. Gruby zamienił się w lekką mgiełkę, osiadł na liściach. A ja? Ja przeżuwam właśnie ostatni kęs nocy.

 

Powietrze tak rześkie, że serce zamiera.

 

 

Życie jest ciepłym strumieniem

 

Rozpływałem się właśnie w sobie samym, przyjemnie zmiękczony kieliszkiem wina, gdy poczułem, jak porywa mnie bezgraniczna fala. Podróżowałem na jej spienionym grzbiecie, który zdawał się nie mieć końca, a świat przelewał się przez jakąś bezbrzeżność. Gruby uśmiechał się tylko, patrząc na moje oczy bez dna, w ich skwierczącą ciemność, a potem wykonał w powietrzu ruch ręką – wyglądał jak szaman w tej popołudniowej godzinie – i we wnętrzu jego dłoni ukazał się, lekko rozproszony przez małe oczka zasłony, promień słońca.

 

Potem szliśmy przez miasto, mokre i brudne, a spojrzenia przechodniów ćwierkały nam nad głowami. Trudno było się połapać w tym zgiełku, wszystko puchło od świateł, plątaniny ulic i gwiazd, co ciskały w nas w tym, co mają w środku.

 

Życie jest ciepłym strumieniem, pomyślał Gruby, choć przecież nie mogłem wiedzieć, co Gruby myśli, zatraciłabym się zupełnie, zaglądając mu pod czaszkę. Jego śliskie dłonie migotały w ciemności.

 

Ale było trochę tak, jakby tak pomyślał.

 

 

Świst świata

 

Kupiłem dwie butelki słodkiego wina. Edwarda czekała na mnie w swoim mieszkaniu na ostatnim piętrze, gdzie chłodne powietrze wdziera się przez szczeliny w oknach. Spojrzałem w górę, kłęby drzew i chmury; gęsto, ciemno. Nagle pojawił się Gruby. Znikąd. Tak właśnie zjawiał się Gruby, jakby był mieszkańcem samego bytu i mógł wyłonić się ze wszystkiego, z tym swoim uśmiechem, głową podobną do kuli ognia. Otworzyłem wino i ruszyliśmy przed siebie.

 

Idziemy szybkim krokiem przez miasto, ulice świszczą, a świat rozszczelnia się i można zanurzyć w nim twarz.

 

Edwarda paliła, a ja patrzyłem na cienką strużkę dymu. Gruby już odpłynął, siedział w półmroku z oczami zwróconymi do wewnątrz, nurkował gdzieś w sobie, albo jeszcze głębiej, w końcu Gruby to foka, co radośnie tnie powierzchnię wody.

 

Słońce już zaszło, a białka jego oczu przyjemnie jaśniały.

 

 

Niebiański pierd

 

Za oknem pomarańczowa łuna. Edwarda poszła po wino. Odprowadzam ją wzrokiem. Kolor nieba przypomina mi czasy, gdy siadałem z rodzicami na kanapie przed telewizorem. Oglądaliśmy amerykańskie seriale. Wydawało mi się wtedy, że życie to kokon z miękkiego, popołudniowego światła i głosów dobiegających z ekranu.

 

Piliśmy powoli, patrząc, jak ulicę stopniowo przykrywa ciemność. Było nam lekko, niosła nas niewidzialna chmura. A kiedy światło zupełnie zniknęło, wznieśliśmy światu pożegnalny toast.

 

Któregoś dnia leżeliśmy zwinięci w pościeli, a cienie kołyszących się drzew wpadały do pokoju. Nasze nogi coraz mocniej splatały się ze sobą. Poczułem wtedy, tuż przy skórze, muśnięcie, cichy błysk powietrza, który wydobywszy się z pośladków Edwardy, prześlizgnął się po mnie i rozwiał. Ta delikatna, ledwie istniejąca mgiełka, mieściła w sobie, w swych ulotnych cząsteczkach, wszelką możliwą bliskość, jedno wielkie klaśnięcie bytu.

 

Zwinięci w pościeli, zbawieni za życia, unosiliśmy się na tym świętym obłoczku.

 

 

Ludzka powłoka

 

Obudził mnie promień słońca, wpadał przez wąską szczelinę w zasłonach i rozpalał mi twarz. Zsunąłem się z łóżka, licząc, że chłód podłogi ukołysze mnie z powrotem do snu. Nic z tego. Rzeczywistość, do której powróciłem za sprawą tej cholernej strużki światła (wielokrotnie przeklinałem światło wyzywając je od najgorszych, a potem ze łzami w oczach, w najwyższym stężeniu ducha, jakie niekiedy zdarzało mi się osiągać w stanach upajającej trzeźwości, padałem przed nim na kolana, dziękując za te wątłe chwile świętości, jakie dzięki niemu są mi darowane), sprawiała mi okropny ból. Włożyłem głowę do umywalki wypełnionej lodowatą wodą i wyszedłem się napić.

 

Wino kupiłem U Gośki, piłem łapczywie, tak jak najbardziej lubię, mocnymi, przeciągniętymi łykami, ledwie łapiąc oddech. Na rogu ulicy zobaczyłem Grubego, kiwał się z lekko przymkniętymi oczami, jakby istnienie sprawiało mu wielką przyjemność. Wziął ode mnie butelkę i opróżnił, wydając przy tym dźwięki, do jakich nie byłby zdolny żaden człowiek. Nieraz zastanawiałem się, jak wygląda wnętrze Grubego. Starożytna świątynia porośnięta gąszczem roślin, z długimi, oplatającymi ją jęzorami wilgoci albo wrak samochodu, postrzępiony, jeden z takich, jakie często widywałem w dzieciństwie, gdy szedłem z ojcem na złomowisko oglądać toczący się tam spektakl zagłady. Ojciec chyba przeczuwał, że wszystko jest katastrofą i chciał oswoić mnie z jej widokiem. Gruby dalej mrużył oczy w swojej małej ekstazie, po czym zaproponował żebyśmy poszli się napić. Poszliśmy.

 

Sporo znajomych twarzy. Przyglądałem się im, popijając. Były tam miejsca pełne życia, różowiutkie, pulsujące i takie, w których już nic się nie tliło, gasnące w świetle barowych lamp. Obserwowałem te przemieszczenia, zmieniające się układy sił i miałem wrażenie, że nie muszę widzieć nic więcej. Ludzka powłoka to rodzaj ekranu, na którym wyświetla się cała intensywność świata.

 

Zamówiłem kolejne piwo, przyspieszało coś we mnie i nic chciałem utracić nic z tej prędkości. Patrzyłem na światła migoczące za szybą, patrzyłem na każdą drobinkę materii. Przypomniał mi się wiersz, jaki szepnął mi kiedyś do ucha mój nieżyjący już od dawna przyjaciel; ledwo trzymając się na nogach, zawisł na moim ramieniu i wydobył z oparów gorzały kilka kruchych słów.

 

Ignacy Kotkowski