Kartki
z Zachodniej Barbarii
(8)

Plażowa dupa


 

50.

 

–  Nie no, co ty!

Słowa dobiegały zza krzaków rosnących tu na stopę ponad głowę.

–  Razem z nim odeszły.

Kolcolist o żółtych kwiatkach.

–  Lata temu.

Dopełniony oplatającą go jeżyną.

–  Zostałam sama z kotem.

I powojem albo czymś takim.  

–  Nie, po prostu traktuję Eryka tak, jakby był moim mężem.

Między liśćmi i gałązkami widać było zarys ludzkiej postaci. Ubrana w coś wściekle różowego, płaszcz i kapelusz, z jedną ręką przyciśniętą go ucha.

–  Słuchaj, ty wiesz, jak on słucha?

Jakby sprowokowana przez wypowiedziane przez siebie słowo, postać zaczęła się rozglądać w koło. Sprawdza, czy ktoś nie podsłuchuje?

–  Nawet jakbyś zobaczyła, byś nie uwierzyła. A Fred, sama wiesz, jaki był, milczek i gbur, cały czas schowany za tą swoją gazetą. Tylko kiwał czasem głową, jakby słuchał. Ale nic nie słyszał. Uszy szeroko zamknięte.

Albo nie podgląda?

 –  Najbardziej lubi wspomnienia z dzieciństwa. Nie, mojego. Ale w sumie o tym nie pomyślałam. Tak, mogłabym, czemu nie.

Albo jakby szukała odpowiedniego miejsca.

–  Wiesz, Eryk całymi godzinami tak potrafi.

Do czego?

–  W ogóle się nie nudzi. Siedzi, patrzy mi w oczy, słucha.

By przykucnąć? Dobrze, że nie zdążyliśmy zacząć.

–  Nie to, co Fred, prawda?

Krzak naraz różem spłonął. Jakby zakwitł. Płaszczykiem okryty.

–  I nadal ma zęby.

Ostatnie zdanie wypowiedziała głośniej niż poprzednie, a nam przypomniała się ta kremowa herbaciarka z Zatoki Łatwych Pieniędzy, standupperka wypowiadająca puentę. Po czym zaniosła się hałaśliwym, dziwnie suchym, jakby pękniętym ni to śmiechem, ni kaszlem. Dotychczas, by się nie zdradzić, zaciskając zęby trwaliśmy zupełnie nieruchomo w bardzo niekomfortowej pozycji. Jak ci tancerze, uczniowie Gurdżijewa. Mieli z nim taki układ, że mógł w najmniej oczekiwanym momencie klasnąć w dłonie i to znaczyło, że każdy z uczestników kursu, bez względu na to, co akurat robił, musiał „zamarznąć”. To znaczy pozostać w dokładnie tej pozie, w jakiej zastało go klaśnięcie. I nawet okiem nie mrugnąć. Czekać cierpliwie na drugie klaśnięcie, które oznaczało, że już można się ruszyć. Postanowiliśmy potraktować ten nagły wybuch śmiechu jak tancerze drugie klaśnięcie Gurdżijewa. To znaczy w pośpiechu naciągnąć to, co wcześniej zdążyliśmy ściągnąć i się dyskretnie oddalić. W górę ścieżką po klifie, w stronę szczytu Głowy Gribbina.

 

51.

 

Kim był Gribbin? Jakimś wielkoludem? Bo ta głowa aż 75 metrów nad wodę wystaje. Jakim znowu wielkoludem, dementuje telefon i wyjaśnia, że choć Gribbin to całkiem popularne nazwisko irlandzkie, nie ma żadnych udokumentowanych powiązań między nazwą przylądka a jakąkolwiek osobą o nazwisku Gribbin. Tym bardziej osobą olbrzymią. Według przyjętej powszechnie etymologii gribbin pochodzi od kornwalijskiego słowa cribyn, oznaczającego grzbiet. No a głowa to wiadomo, wystający wyżej niż reszta terenu przylądek, cypel. Przylądek Grzbietu, znaczy się. Oddziela zatokę St Austell od estuarium rzeki Fowey. Na jedno i drugie wyśmienity widok ze szczytu.

Łysy raczej ten Grzbiet, pod nogami głównie trawa i porosty. Sporo czosnku niedźwiedziego. Kępy krzaków tu i tam. Dwa laski, skąpe, niewysokie. Jeden po zachodniej stronie, drugi na wschodniej części cypla. A na wprost, czyli na południe, łagodny opad ku morzu, pokryty wrzosowiskiem. Na samym dole Piaskowa Zatoczka. Lasek po wschodniej stronie wiązowy. Takie wiązy nad samym oceanem to podobno rzadkość. Zasadzony przez rodzinę Rashleighów, do której przylądek należał zanim został wykupiony przez National Trust. Po co był im ten las na cyplu? Podobno po to, by strzelający do kaczek i innego ptactwa mieli gdzie się kryć. Bali się kaczek?

Na skałach wokół Grzbietu znalazło swój kres kilka statków. Pewnie stąd ta wieża ostrzegawcza. Największy z nich, Romanie, 260– tonowy żaglowiec z trzema masztami, osiadł na mieliźnie Zatoczki Polridmouth podczas sztormu w 1930 roku. Załoga w całości się uratowała, wrak pozostał na długie lata i zagrał epizodyczną rolę w „Rebece” Dafny.

 

52.

 

W latach siedemdziesiątych do Gdańska przyjechał na konferencję jakiś profesor literatury angielskiej, specjalista od romantyzmu, wielbiciel poezji Williama Wordswortha. Opiekowało się nim dwoje anglistów z naszego uniwersytetu. Zabrali go na spacer ulicą Długą i przez Zieloną Bramę na Długie Pobrzeże. To pobrzeże jakoś już wtedy wyglądało. Ale profesora niespodziewanie zachwycił widok Wyspy Spichrzów. Niespodziewanie, bo wiadomo, jak to z tą wyspą wtedy było. Prawie 30 lat po wojnie i jakby nic się od tego czasu nie zmieniło. Jak ją ruscy w 1945 roku w kupę wypalonych ruin zamienili – bo taki mieli sposób, tani ale skuteczny, by pozbyć się niemieckich niedobitków – tak te ruiny straszyły aż do początku trzeciego tysiąclecia. Tyle tylko, że gruzowisko zdążyło grubą zielenią zarosnąć. Jakby się nią okryć chciało. Profesor wymógł na swoich opiekunach, by go tam zaprowadzili. Bo to takie sublime, powiedział, straszne i piękne. A jak już tam byli, naraz coś wypatrzył. Podszedł i uklęknął przed rzędem mleczy rosnących na brzegu jamy w ziemi, leju po bombie albo piwnicznego zapadliska. I zwracając się do nich niczym aktor do publiczności w teatrze, wyrecytował wiersz o żonkilach. Sam jako chmura wędrowałem, / Co nad doliną, wzgórzem płynie / Gdy nagle tłum wielki ujrzałem / Legion złotożółtych żonkili – i tak dalej. Najbardziej zanany wiersz Wordswortha.

Anegdotę tę opowiedział nam przyjaciel, również poeta. Nie zdziwiło nas, że tę samą anegdotę słyszeliśmy już od niego wcześniej w nieco innej wersji. Która nie w Gdańsku, tylko w Warszawie, w innych latach, chyba ze dwie dekady wcześniej, się dziać miała. Wtedy, jak ją pierwszy raz usłyszeliśmy, to sprawdziliśmy i okazało się, że od wielu już lat krąży w bardzo różnych wersjach po świecie akademii. Każdy, kto ją opowiada, może to zrobić po swojemu, coś dodać, ująć, zmienić. Bo żadna oryginalna wersja nie istnieje. Więc należy przypuszczać, że anegdota jest wytworem zbiorowej fantazji. Profesor specjalizujący się w poezji angielskich romantyków pochodzi najczęściej z Malezji, czasem z jakiegoś innego zakątka Oceanii czy Azji. Zdarzenie umiejscawiane jest zazwyczaj w Anglii, w Londynie albo Manchesterze, tuż po wojnie. Tak by lej po bombie, na skraju którego rozkwitają mlecze, nie wydawał się niczym dziwnym. A w Kornwalii? Nie, takiej wersji nie udało nam się znaleźć. Szkoda, bo bardzo by tu pasowała. Może powinniśmy ją zatem jeszcze raz w kornwalijskiej wersji opowiedzieć?

Nie zdziwiło nas, że ten profesor mleczom wiersz o żonkilach zaserwował zamiast o mleczach. Mimo to zapytaliśmy:

–  A czy słyszał kto o wierszu Wordswortha o mleczach? – usłyszeliśmy w odpowiedzi.

I dalej, że mlecze z żonkilami łatwo pomylić. Bo podobnie wyglądają, to znaczy są żółte. A profesor nosił okulary z grubym szkłem i pewnie niedowidział. No i wyrazy oznaczające mlecze i żonkile po angielsku też są do siebie podobne, dandeliondaffodil.

Ale to są kwestie mniejszej wagi, mówił dalej nasz przyjaciel, dużo ważniejsze jest pytanie, jak to, co zapamiętaliśmy z anegdotki, wpłynie na nas, kiedy po raz kolejny będziemy czytali strofy Wordswortha. Dotychczas automatycznie pojawiał się w naszej wyobraźni obraz żonkili na leśnej polanie nad brzegiem górskiego jeziora. A teraz dojdą do tego mlecze z pogrążonej w ruinie Wyspy Spichrzów. Odniesienia do wojny i do zagadki ludzkiego umysłu, który potrafi nie tylko pomylić żonkile z mleczami, ale też sensownie je ze sobą połączyć. No bo skąd możemy wiedzieć, że ten profesor się pomylił? A może świadomie zwracał się do mleczy jak do żonkili? Co nam to daje w kontekście próby głębszego zrozumienia wiersza?

To jest dopiero pytanie, zakończył nasz przyjaciel, które warto sobie zadać. Po czym dodał jeszcze, że przy okazji możemy też zastanowić się, jak znajomość tej anegdoty wpłynęłaby na nas w zupełnie innej sytuacji, gdybyśmy podczas wędrówki natknęli się przypadkiem na poletko mleczy. Czy dalej będą one dla nas po prostu mleczami, czy odruchowo pomyślimy o żonkilach? Czy może nawet posuniemy się do tego, by ten wspaniały gest profesora od romantyków powtórzyć? Ale to już inna historia.

Rozmawialiśmy o pisaniu i wędrowaniu. O tym, co łączy miejsca prawdziwe z wymyślonymi, i jak czytelnicza wiedza może kształtować obraz miejsca w fikcji. A szczególnie w fikcyjnej opowieści, która dzieje się w miejscach przypominających miejsca rzeczywiste; kiedy znajomość rzeczywistych odpowiedników opisywanych przez narratora miejsc pomaga czytelnikom lepiej zrozumieć fabułę. Czyli w opowieści należącej do gatunku zwanego literaturą topograficzną.

No i teraz możemy wreszcie przejść do wyjaśnienia, dlaczego uważamy, że anegdota o żonkilach i mleczach bardzo by do Kornwalii pasowała. Nie, nie chodzi o to, że mlecze też tu łatwiej niż żonkile spotkać. Chodzi o kornwalijską literaturę. To znaczy taką, której fabuła w Kornwalii jest osadzona. Bo Kornwalia powieścią topograficzną stoi. I w ogóle literaturą popularną, jeśli za taką uznać romans i kryminał.

Literatura popularna lubi realistyczne osadzenie, miłośnicy czytadeł tęsknią za historiami, w które łatwo uwierzyć, za znanymi im miejscami i ludźmi. Na to zapotrzebowanie odpowiadają twórcy wyspecjalizowani w konkretnych obszarach geograficznych. Jak Conan Doyle i jego Londyn z przyległościami. Jak Thomas Hardy i Wessex. Jak Dafna du Maurier z jej Kornwalią. Która swoim połączeniem zamiłowania do literatury popularnej z miłością do Kornwalii zainspirowała legion naśladowczyń, twórców wierzących, że Kornwalia jest najlepszym tłem dla opowieści o silnych emocjach i skrywanych tajemnicach.

 

53.

 

Miejsce, w którym jesteśmy, Grzbietowy Cypel i jego okolice, odegrało szczególnie ważną rolę w twórczości Dafny. Tu, obserwując ze szczytu kołujące, pikujące ku morzu głuptaki, wpadła na pomysł swojego najbardziej znanego opowiadania, które w adaptacji Hitchcocka stało się jednym z najważniejszych filmów w historii kina. Dafna trzymała się realiów, co mieliśmy już okazję zauważyć podczas wizyty na plaży w Zatoczce Czarnych Świń. Ale dodawała też zmyślenia. W opisie Manderley w „Rebece” zachowała autentyczną topografię majątku Menabilly, za to całkowicie zmieniła sam dom, a zwłaszcza jego wnętrza. Przeniosła do nich wnętrza wzięte z domów, które dobrze znała. W tym Milton Hall, pałac w okolicy Peterborough w hrabstwie Cambridge, który w dzieciństwie zwiedzała.

Musiała tak zrobić. Bo kiedy, w wieku 22 lat, pierwszy raz ujrzała Menabilly, mogła tylko krążyć wokół zamkniętego na pięć spustów dworu, nie przyjmując do wiadomości ostrzeżeń, że wkracza na teren prywatny. Spuszczone żaluzje nie pozwalały nawet zajrzeć do środka. To jednak wystarczyło, by się zakochać w Menabilly, jak sama to ujęła, mocniej niż w jakiejkolwiek ludzkiej istocie. Kiedy prawie 10 lat później, w roku 1937, pisała „Rebekę”, dom nadal był dla niej nieosiągalny, choć udało jej się uzyskać oficjalną zgodę Rashleighów na spacerowanie po ich lasach. Po raz pierwszy weszła do budynku dopiero w roku 1943, kilka lat po napisaniu i wydaniu drukiem powieści. Więc miała do wyboru albo wszystko wymyślić, albo zaadoptować, znane wnętrza na nieznane mury rozpisać.

 

54.

 

Być może najciekawszą opowieścią o roli wątku topograficznego w twórczości Dafny jest historia powstania powieści „Castle Dor”, opublikowanej w 1961 roku, napisanej przez nią do spółki z Arthurem Quiller-Couchem. Powieści będącej współczesną adaptacją historii Tristana i Izoldy, i poprzez ten temat w tajemniczy sposób łączącej zarówno Dafnę, jak i Artura, z Marią Kuncewiczową. Tajemniczy, bo na razie nic o tym, jak ta powieść, „Castle Dor” powstała, nie wiemy. Dopiero za chwilę mamy się dowiedzieć. Wiadomość ma na szczycie Przylądka Grzbietu na nas czekać. Tak przynajmniej w scenariuszu stoi, a message with a twist. Nieco enigmatycznie.

A Menabilly, ktoś spyta. Dlaczego nie poszliśmy tam prosto z Zatoczki Czarnych Świń? Tą samą ścieżką, którą bohaterowie „Rebeki” chodzili? Z powodów dwóch. Po pierwsze, nasza opowieść do literatury popularnej nie należy. Więc o zakotwiczenie w krajobrazie dbać jakoś szczególnie nie musimy. Niech krajobraz, jeśli chce, sam sobie o to dba. Razem z tym swoim Menabilly. Po drugie, pewnie ważniejsze, i tak by nas tam nie wpuścili. Niechętny stosunek obecnych właścicieli majątku do nawiedzających ich Dafnofilów znany jest powszechnie. Chyba lepiej to uszanować. Dlatego zamiast w Menabilly, na Grzbiecie już jesteśmy.

 

55.

 

Wieża na szczycie między 20 a 30 metrów wysoka. Jak latarnia morska, tyle że kwadratowa i ślepa. W sensie takim, że nie świeci. To znaczy świeci. W końcu wszystko, co widać, świeci. Jakby nie świeciło, to by nie było widać przecież. Wieża świeci światłem odbitym, a jej widoczność wzmacniają biało-czerwone pasy, w które jest pomalowana. Nie ma za to żadnego urządzenia, które by generowało dodatkowe światło. Pełni zatem rolę pasywną, niczym odblaski w rowerze. Chociaż nie, to też się nie zgadza. Światełka odblaskowe najlepiej działają w nocy, a to z czym tutaj mamy do czynienia nazywa się w oryginale day mark albo day beacon, punkt, znak, albo obiekt sygnalizacyjny dzienny. Zbudowany w 1832 roku przez Trinity House, jak czytamy, jako pomoc nawigacyjna, by nawigatorzy nie mylili głębokich wód portu Falmouth z płyciznami Zatoki St Austell. O, jest dokładna wysokość, 84 stóp, co czyni 25,6 metra. A ten Dom Trójcy, co to takiego?

Ale chwileczkę, coś jeszcze tu świeci. Jakby goła dupa wypięta wprost na nas, spomiędzy krzaków? Znowu? Znaczy nie na nas, przecież my tylko jej w kadr przypadkiem weszliśmy. Na ocean pewnie albo na idący od morza wiatr wypięta. Na razie nie wiadomo, czy w akcie jakiegoś niemego sprzeciwu wobec losu i sił natury, czy za zwykłą potrzebą. A jeżeli potrzebą, to jakiego rodzaju, ciała czy ducha? Czy nie chodzi tu czasem o jakiś zapomniany celtycki rytuał? Albo zapowiedź tego gołego, bladego krajobrazu Kornijskich Alp, które już tam, spoza Zatoki St Austell ku nam zerkają? A może jeszcze inaczej, ktoś tu po prostu jogę sobie ćwiczy? Tylko dlaczego ze spuszczonymi portkami?

Takie pytania zdążyły nam przelecieć przez głowę, ale nie czuliśmy palącej potrzeby, by poznać odpowiedzi. Przeciwnie, w pierwszym odruchu postanowiliśmy minąć obojętnie i dalej iść. Ale wypinający nas zatrzymał. I dobrze, bo trzeba by było całą scenę powtarzać. Najpierw, jeszcze z głową spuszczoną w dół, między nogami, zamachał ręką, a potem wyprostował się gwałtownie i przodem do nas odwrócił. Na szczęście zdążył naciągnąć. Nie wydawał się tym incydentem zmieszany. Przeciwnie, jak gdyby nigdy nic pochylił się w naszą stronę i czy widzieliśmy ją, zapytał. Ją albo jej psa? Przypomnieliśmy sobie kobietę widzianą niewyraźnie przez krzaki. To z nią był jakiś pies? A co by było, gdyby – ale nie, to niemożliwe. Pies by nas wyczuł, zaczął przynajmniej szczekać.

–  Psa? – powtórzyliśmy.

–  No tak, bo jej się zgubił – powiedział nieznajomy. – Chodziła tu w koło i go szukała. Nie mogła znaleźć.

Schylił się i podniósł z trawy szeroki, ciężki kapelusz, który musiał mu wcześniej zlecieć z głowy. Przykrył nim skołtunione włosy. Dawno nie strzyżone. Twarz też o brzytwę rozpaczliwie wołała. Ubrany był niechlujnie, w jakąś starą, w dodatku brudną koszulę w szkocką kratę i równie brudne, w kilku miejscach rozdarte dżinsy, wciśnięte w cholewki wysokich, gumowych kaloszy, jakie noszą rybacy.

–  Taka w różowym płaszczyku? – zapytaliśmy. – W różowym kapeluszu?

Oczy miał małe, ale czujne, szeroko otwarte. Prawie w ogóle nie mrugał. Patrzył chciwie, jakbyśmy byli studnią pełną wody, a on wycieńczonym słońcem wędrowcem na pustyni.

–  Tak, tak – ucieszył się – to ona.

Mówiąc rozchylał szeroko usta, ukazując gołe, pozbawione zębów dziąsła.

–  A to nie – odpowiedzieliśmy – niestety.

Co nie, dopytywał się. Więc że nie widzieliśmy takiej kobiety, wyjaśniliśmy. Bo uznaliśmy, że lepiej mu o niej nie mówić. Choć nie za bardzo wiedzieliśmy jeszcze, dlaczego. Milczał przez dłuższą chwilę, jakby nie wiedział, co powiedzieć. Wyręczyliśmy go pytając, czy jej szuka. Co wydawało się oczywiste, ale głupie pytanie okazało się dobrym posunięciem, nagle zaczął sam z siebie mówić. A jak już zaczął, to nie mógł przestać. Opowiedział nam całą historię Rebeki ze szczegółami. O tym, jak próbował nową panią de Winter ostrzec. Tylko chyba go nie zrozumiała. Więc teraz szuka jej, bo chce jeszcze raz spróbować. Uświadomić jej, że źle odczytuje to, co mówi jej Maximilian de Winter, jej nowy małżonek. Że nie dlatego się na nią wściekł, że tak bardzo kochał Rebekę. Kiedy podczas balu zeszła do gości ubrana tak, jakby była Rebeką. Przeciwnie, nie mógł znieść jej widoku, bo nienawidził Rebeki. Potem nagle w coś się zaplątał, po chwili zaczął mówić o czymś jeszcze innym, ale tak chaotycznie, że nie rozumieliśmy za bardzo, o co mu chodzi. Mimo to słuchaliśmy cierpliwie, a kiedy skończył, wróciliśmy do tego, od czego sam zaczął.

–  Ale słuchajcie, Benie – powiedzieliśmy – czy jesteście pewni, że powinniście ją ostrzec? Tę nową panią de Winter?

Bo przez ten czas domyśliliśmy się, że z Benem mamy przyjemność. Przeczesywaczem plaż. Tym samym, który w zatoce obok tej ze świnkami Rebekę podglądał. A potem w sądzie miał o tym zaświadczyć. Nie lubił Rebeki. Więcej, bał się. Przecież groziła, że odda go do wariatkowa. Pewnie dlatego nic nikomu nie powiedział. A do nowej pani na włościach czuł wyraźną sympatię.

–  No jakże to? – zaoponował. – Po co ma się zamartwiać? Po co ciągnąć to smutne nieporozumienie?

Ani trochę nie zdziwił się, że nazwaliśmy go Benem.

–  A tak przy okazji – przyszło nam do głowy zadać pytanie – jak ta nowa pani de Winter ma na imię?

Bo w powieści, mimo iż jest narratorką, a może właśnie dlatego, ani jej imię, ani panieńskie nazwisko nie zostało czytelnikom wyjawione. A służba tak właśnie ją nazywa, panią de Winter.

–  Nie wiem – odpowiedział. –  Nigdy nie słyszałem, by mówiono na nią inaczej.

–  No dobrze – powiedzieliśmy – wróćmy do tego waszego pomysłu, by ją ostrzec. Nie boicie się, że tym sposobem wszystko popsujecie?

–  Niby dlaczego?

–  A jak myślicie? Czy pani du Maurier nie miała ważnego powodu, by opisać tę historię tak, a nie inaczej? Przecież prawdziwy powód, dla którego Maxima ponosiło, kiedy wspominano przy nim Rebekę, to ma być na razie tajemnica, żeby potem mógł nastąpić ten nieoczekiwany zwrot akcji. Ale dopiero na samym…

–  Przepraszam – przerwał nam – jaka pani?

–  Pani? –  zdziwiliśmy się. O czym on mówi?

–  No, ta pani du coś tam. Dumojra? Dobrze usłyszałem?

–  Du Maurier – powtórzyliśmy. – Tak. Dafna Du Maurier.

–  Dafna? Jaka Dafna?

Udawał głupiego. Robił to tak dobrze, jakby był zawodowym aktorem.

–  Ile wam – zapytaliśmy – płacą, Benie?

–  Płacą? – zdziwił się. – A za co?

–  Za zgrywanie Bena?

–  Nie rozumiem.

–  Oj, rozumiecie, Ben, rozumiecie. Coś nam tu szepcze na ucho, że dobrze rozumiecie.

–  Wysoki sąd mi nie wierzy?

–  Jaki sąd, Ben, nie jesteśmy w sądzie.

–  A gdzie?

Dopiero teraz, chyba po raz pierwszy podczas naszej rozmowy, przestał patrzeć nam w oczy tym swoim świdrującym, niepokojącym wzrokiem i rozejrzał się dokoła. Zobaczył morze i nagle zeszła z niego para.

–  A, to luzik – powiedział tylko, po czym odwrócił się i odszedł, po chwili znikając gdzieś za krzakami. To znaczy już miał zniknąć, gdy go dogoniliśmy.

–  Benie, mieliście nam coś jeszcze opowiedzieć – przypomnieliśmy mu – o historii powstania tej drugiej powieści, „Castle Dor”.

–  Tak? –  zdziwił się.

–  No tak – potwierdziliśmy.

A on nic. Patrzy na nas niewidzącymi oczyma, jakby go ktoś od sieci odłączył.

–  Najpierw macie nam opowiedzieć historię Izoldy i Tristana, a potem o tym, jak doszło do tego, że w tym samym miejscu i czasie zainteresowało się tym tematem troje osób, najpierw Maria Kuncewiczowa, potem Arthur Quiller-Couch, a na koniec Daphne du Maurier. Jak powstały z tego dwie powieści, „Tristan 1945” i „Castle Dor”. No i to ważne, bardzo ważne, żebyście właśnie tu o tym opowiedzieli, czyli w miejscu, z którego Tristan, po tym, jak Mark skazał go na śmierć po ujawnieniu jego romansu z Izoldą, po tym jak go tu, na to wzgórze, z Zamku Dor przyprowadzono dla wykonania wyroku, wyrwał się swoim katom i wskoczył do oceanu by, jak sami dobrze wiecie, szczęśliwie dotrzeć stąd do francuskiego brzegu, o tam.

Odwróciliśmy się w drugą stronę i wskazaliśmy na opadający ku wodzie kawałek cypla.

–  Stamtąd skoczył. Pamiętacie?

Nie odpowiadał. Więc zwróciliśmy się na powrót ku niemu. Ale nie było ku komu. Przeszukaliśmy wzrokiem całą okolicę. Zajrzeliśmy za krzaki, za którymi mógł się schować. Nic z tego. Jakby rozpłynął się w powietrzu.

 

56.

 

Beachcomberów, czyli przeczesywaczy plaż, można podzielić na pracujących na pół i na cały etat. Ci z doskoku to mogą być osoby, które mieszkają w pobliżu morza i spacerują po plażach w poszukiwaniu tego, co fale wyrzuciły na brzeg. Od kamyków, muszli, i kawałków drewna po oblepione skorupiakami i wodorostami skrzynki ze skarbami. Ale prawdziwi przeczesywacze nie tylko zbierają, lecz też na plaży mieszkają. Pod gołym niebem, w namiocie czy szałasie, albo jak Ben, w rzadko używanej szopie przy przystani. Postaci takie można znaleźć u Hermana Melville’a and Roberta Louisa Stevensona, a najbardziej znanym pełnoetatowym przeczesywaczem plaż w literaturze stał się Robinson Crusoe, stworzony przez Daniela Defoe. Właściwie to niezupełnie stworzony, bo to raczej zaadoptowana do powieści prawdziwa postać była, żyjący na przełomie wieków XVII/XVIII szkocki żeglarz Alexander Selkirk. Spędził cztery lata i tyleż miesięcy na bezludnej wyspie w położonym na Pacyfiku archipelagu Juan Fernández, blisko 700 kilometrów od chilijskiego wybrzeża. Inaczej niż w powieści, prawdziwy Selkirk sam się na to bezludzie zesłał. To znaczy sprzeciwił się swojemu kapitanowi mówiąc, że wolałby już zostać sam na wyspie niż płynąć dalej statkiem, który do żeglugi się nie nadaje. Więc został wzięty za słowo i wysadzony. I zbierał, co morze dać mu raczyło.

Na beachcombera mówi się też beach bum, co znaczy plażowy włóczęga, ale dosłownie – plażowa dupa. No proszę, jak to do naszego Bena pasuje.

 

57.

 

Jeśli to prawda, co mówią, że gatunek ludzi myślących wywodzi się z plaż Afryki, to przeczesywanie plaż może aspirować do miana najstarszego zawodu świata. Podobnie jak uprawienie innych starych zawodów, przeczesywanie wystawia przeczesujących na niebezpieczeństwo ze strony gangów. Które, nie wiadomo dlaczego, szczególnie się tymi zawodami interesują. W przypadku przeczesywaczy chodzi o press-gangsterów. Pod tą nazwą mogliby się kryć dziennikarze. Ale nie chodzi o nich, lecz o działających w majestacie prawa bandytów, którzy polowali na ludzi. Patrolowali porty morskie i przylegające do nich wybrzeże, czasem też obszary śródlądowe, w poszukiwaniu mężczyzn, których wygląd wskazywałby na to, że nadają się na marynarzy. Albo od razu ich porywali, albo wcześniej upijali i dopiero wtedy zabierali na statek, by już ich z niego długo nie wypuszczać. Praktyka wcielania siłą do Królewskiej Marynarki Wojennej była szczególnie popularna w siedemnastym i osiemnastym wieku. Szczególnie w czasie wojen, które w owych czasach toczyły się niemal bez przerwy. Kornwalia, jako kraina o silnych tradycjach morskich, była jednym z ulubionych terenów pozyskiwania niewolników przez press-gangsterów. Co prawda Marynarka Wojenna zdecydowanie wolała ochotników, bo marynarze z własnej woli byli zwykle efektywniejsi niż ci zniewoleni, to jednak ci drudzy byli niezbędni w sytuacji nagłego kryzysu, jak na przykład podczas wojen napoleońskich, kiedy ochotnicy nie wystarczali. A Kornijczycy sami się nie zgłaszali, bo nie czuli się Anglikami i nie chcieli tracić życia w nieswojej wojnie. Więc brano ich siłą.

Z regionu Zatoki St. Austell pochodzą członkowie The Press Gang, zespołu grającego po pubach szanty i muzykę folkową, nawiązując do kornwalijskich korzeni. I choć ich nazwa w sposób oczywisty wywodzi się od press-gangsterki, nic nam nie wiadomo o tym, by o tym procederze akurat cokolwiek śpiewali. Ale jest też druga grupa o dokładnie tej samej nazwie, tworzona przez amerykańsko-irlandzkich muzyków folkowych z Portland w stanie Maine. Może ci coś o tym wspominają? Irlandia była przecież drugim obok Kornwalii ulubionym obszarem łownym gangsterów brytyjskiej korony.

 

58.

 

Ej, zostaw, co jest?! Wracaj! Ale ona nic sobie z naszych okrzyków nie robi. Ta mewa, która porwała naszą bułeczkę. To znaczy głuptak raczej. Taka większa mewa. I w dodatku zaraz ją, zamiast zjeść, upuścił między skały. I teraz boi się po nią lecieć, bo dwa inne głuptaki wokół niego krążą i skrzeczą złowieszczo. To co, może wykorzystać to jego wahanie i odzyskać bułeczkę?

Hej, hej, woła do nas miś z okienka. I zagarniającym do siebie gestem ramienia przyzywa. To się u nas zdarza, mówi ze śmiechem, kiedy podchodzimy. Nic się na to nie poradzi, siła wyższa. Ale proszę, czas na zmianę, do gry wchodzi bułeczka rezerwowa. To mówiąc podsuwa nam talerzyk z nową bułeczką. Brakowało tylko, żeby odgwizdał tę zmianę zawodników sędziowskim gwizdkiem, który powinien mu z szyi zwisać. Ale nie zwisa. Niedokładnie się do roli przygotował.

–  Proszę tylko tej nie oddawać już – upomina – tak łatwo.

Jaki on miły. I rzeczywiście, taki misiowaty. Jakby z pluszu zrobiony. Wcześniej bez wahania zgodził się wziąć nasz telefon, podłączyć do kontaktu, żeby trupem nie padł.

Wracamy do stolika. Siedzimy przodem ku końcówce półwyspu, który właśnie opuściliśmy. Po prawej mamy widok na Zatokę St Austell, po lewej wznoszące się nad plażą klify. A na wprost jeszcze ten łukiem poprowadzony falochron, który w „Rebece” został przeniesiony do zatoczki Polridmouth. Już mieliśmy zacząć jeść tę odzyskaną bułeczkę, gdy zaczyna do nas docierać sens słów wypowiadanych gdzieś za naszymi plecami:

–  Śniła mi się dziś nasza Tessa. Tylko nie pamiętam, co mówiła. Za szybko się obudziłam. Co? Nie, nie wiem. Nie pisała od kilku dni. Ostatnio karmiła kanarki na Fuercie. Fuerta Ventura, taka wyspa. Na Kanarach. Ale ją cały czas nosi, nie wiesz ani gdzie teraz jest, ani co tam robi. Jakby w komórki do wynajęcia grała. Co? Nigdy nie grałaś? No weź, przestań. Grałaś, tylko nie pamiętasz. Starość nie radość. A ci młodzi są dziś jak wędrowne ptaki. Sama przecież coś o tym wiesz. Za wyjątkiem Krystiana, oczywiście. Od lat w tym samym miejscu. Szkoda tylko, że tak daleko. Na szczęcie pisze częściej niż Tessa. Prawie codziennie. Te jego maile, pełne dziwnych skrótów, bez przecinków czy kropek. Ale przynajmniej wiadomo, co robi. Kto? Nie. Ale wiesz co? Stan też mi się śnił. Nie dziś, kilka dni temu. W bardzo dziwnej sytuacji, nie uwierzysz. Musiałam pójść z nim do weterynarza. Nie, no właśnie, nie do lekarza, do weta. Jak z Erykiem. O, popatrz, jaki zmyślny, zrozumiał, że o nim mowa. Spojrzał na mnie. I dobrze. Bo był obrażony. Jak go zamknęłam, to patrzył na mnie jak Fred kiedyś. Jak mu podałam kromkę chleba prosto z tostera, zamiast ją wcześniej posmarować.

Tu krótki, głośny, chrapliwy śmiech. Z wybijającą się na pierwszy plan komponentą przywodzącą na myśl odgłos suchych muszli pękających pod podeszwą buta na pokrytej zbitym żwirem plaży. I dalej:

–  Tak nie lubi być pakowany, no wiesz, do czego. Nie mówię, bo on zna to słowo. I przypomni sobie, że ma być na mnie obrażony. To lepiej nie. Nie, nic poważnego, zwykła wizyta kontrolna. Czasem trzeba. No i ten weterynarz, jeszcze o nim nie słyszałaś, nowy, młody, krótko po studiach. Podoba mi się, jak na mnie patrzy. Jakby ze mną flirtował. Uśmiecha się do mnie, przenosi wzrok na Stevena i mówi, niby do niego, że witamy pana, panie Eryku, i podziwiamy, jak pan się dobrze trzyma. Jak jakiś młodzieniaszek. A Eryk ma już prawie dwudziechę. Rozumiesz.

Znowu krótki wybuch śmiechu. Ale mniej chrapliwego.

–  No i wracając do Freda, w tym śnie niosłam go jak Eryka, w tym samym, no wiesz. Ciekawe, że go dałam radę unieść, nawet nie czułam, żeby mi ciężko było. Jakby Fred się skurczył. Jakby naprawdę kotem się stał. Co ty na to? Co? Halo? Halo?

I dalej nic już. Jakby połączenie się urwało. Ciekawe, myślimy, cóż się może kryć za tymi słowami? Jaka wesoła czy smutna historia? Ale najbardziej zaintrygował nas jej głos. I ten śmiech. Wyraźnie znajomy. Tylko gdzie i kiedy mogliśmy ją wcześniej słyszeć? Lata czy może godziny, minuty temu? Odwracamy się i widzimy siedzącą przy stoliku kobietę. Ubrana wykwintnie, w stylu mocno vintage, w zwracającym uwagę szerokim, różowym kapeluszu i długim, lekkim płaszczyku w tym samym kolorze. Trzyma w ręku telefon, ale nie przy uchu. Jakby właśnie skończyła rozmawiać. Albo jakby w ogóle z nikim nie rozmawiała. Udawała? Patrzy nam prosto w oczy. Tak, jakby już od jakiegoś czasu oczekiwała, że jej słowa zwrócą naszą uwagę i że się do niej odwrócimy. I jakby to nie my od niej, ale ona od nas oczekiwała jakiegoś wyjaśnienia. Na krześle obok niej siedzi torba podróżna, która po chwili nabiera kształtów zwierzęcego transportera. Zza czarnych kratek patrzą na nas dwa szeroko otwarte kocie oczy, oprawione w białe futerko.

Naraz kot w klatce podskakuje tak, że razem z nią spada na ziemię, a za naszymi plecami w tym samym czasie jakiś hałas się rozlega. Głuptak, trudno powiedzieć, czy ten sam, czy inny, właśnie odlatuje z naszą drugą bułeczką w dziobie. Z przewróconej filiżanki wylewa się zimna herbata. Miś w okienku jednak ma gwizdek, już na nas gwiżdże. Jakbyśmy na spalonym byli.

 

Marek Gajdziński