Kącik Wiesi (10)


Droga do szkoły


 

Której by nie wybrać, każda wyboista. Wiosną wciągała po kostki, tak że nie raz szukało się butów w błocie, zimą ścinała zmarzliną, latem dławiła kurzem, a jesienią mroczyła we mgle. Jedno było dobre: wędrując na ogół pieszo, nikt specjalnie nie ucierpiał.

– Co się cykasz, dalej jak do ziemi nie dolecisz.

– Dobra, zobaczymy kto dalej się śliźnie…

Tekturowe teczki rzucone w rajki i hajda, zaczyna się zabawa, a do szkoły jeszcze szmat drogi. Z tego wszystkiego zapominają gdzie tego dnia będą lekcje: we właściwym dwuklasowym budynku z czerwonej cegły, wybudowanym jeszcze za Wilusia, czy w którejś z izb odnajętych od gospodarzy. Rodzeństwo prześciga się w zawodach, tak że w kilka chwil na drodze obok dzikiego bzu pobłyskuje ślizgawka. Mimo mrozu, wszyscy rozchełstani i nie wiadomo, jak jeszcze długo trwaliby w tej swobodzie, gdyby tą samą drogą nie przejeżdżała rowerem nauczycielka, która mieszkała w sąsiedniej wiosce. Nie szło jej łatwo, koła roweru co rusz osuwały się w skostniałe koleiny, a jednak zaproponowała podwózkę najmłodszej z rodzeństwa. Takiej propozycji się nie odrzuca. Poszli dalej.  Za mostkiem dostrzegli koleżanki zza miedzy, a trochę dalej, za laskiem, dołączyło kuzynostwo. Kawałek do krzyża, a potem już prosto w prawo. W różowej poświacie wschodzącego słońca budziły się rozsiane wśród pól zagrody, gdzieniegdzie dało się słyszeć skrzypienie żurawi czy ujadanie psów.
Owszem, mieli marzenia.

– Jak by to było dobrze mieć swój własny rower.

– I żeby nie trzeba było jeździć na zmianę pod ramą. Najlepiej czerwony, z ładnymi naklejkami i bagażnikiem.

– A ja wam mówię, jak już… to złóżmy się na helikopter. Wszędzie wyląduje i w trymiga podrzuciłby nas do szkoły.

– Ooo! To było by najlepsze! – zgodzili się wszyscy.

Owszem, zdarzały się okazje.

Jakaś furmanka, motocykl, albo transport drewna. Ten ostatni przejeżdżał przez wieś dość regularnie, a kierowca ciężarówki pozwalał dzieciom przysiąść na długich pniach, pod warunkiem, że żadne z nich nie zerwie ostrzegawczej chorągiewki. Trwało to jakiś czas,  zabierał się to jeden, to drugi, aż któregoś razu, chyba za podszeptem złego, ktoś zerwał czerwoną płachtę i powiesił na wierzbie. I jak to zwykle w takich razach bywa, następnego dnia oberwało się nie temu, który dopuścił się złamania umowy, tylko Bogu ducha winnemu  pechowcowi.  Po kilku latach młodsze roczniki skierowano do szkoły zbiorczej w innej wiosce. Płowiejąca na słońcu chorągiewka jeszcze długo poruszała sumienie.

 

Wiesława Ptaszyk