JUWENILIUM
Jan bożek
KOBIETA
PORANNEJ CISZY
Poranek okradł architektoniczną strukturę nocy, sprowadzając na wieś ciepły, przyjemny i miło zapowiadający się dzień. W domach sąsiadujących ze sobą, przy długiej prostej ulicy, ciągnącej się około pięciu kilometrów, nie było widać żadnych znaków, które świadczyłyby o utracie snu i przygotowaniach do pracy w polu. Wyjątkiem był jednak dom pewnego mężczyzny, który nie trudnił się rolnictwem jak większość jego przyjaciół, dzielących z nim na co dzień trudy dnia. Pracował on jako robotnik w mieście, które znajdowało się niecałe trzydzieści minut drogi stąd. Swój głęboki i mocny sen musiał kończyć wcześniej, gdyż podróż w miejsce zarobku kosztowała go czasem więcej niż sam trud fizycznych wypocin.
Tego właśnie poranka ów mężczyzna rozpoczął dzień w taki sam sposób, w jaki rozpoczynał go od kilku lat. Wstał i ruszył do garderoby, w międzyczasie spoglądając z ukosa na swoją żonę, pogrążoną jeszcze w królestwie sennych delirii. Zszedł po schodach do kuchni, szybkim i cichym tempem, tak by nie zbudzić swojej ukochanej, lub raczej osoby, którą zwykł tak nazywać. Przygotował dużą porcję jedzenia, którą zabierał co dzień ze sobą. Wyszedł z domu, wszedł do samochodu i ruszył. Droga do miasta była na swój dziwaczny sposób niebezpieczna. Asfalt zdawał się być podziurawiony przez kule ognia. Dziury w nim sprawiały, że samochód często w nie wpadał, dziurawiąc opony, bądź też rysując maskę, drzwi oraz inne części pojazdu. Dalej rozciągał się las, w którym droga była cała obezwładniona przez błoto i wodę, nie dając czasem przejechać kierowcy i skazując na długotrwałą walkę o wydostanie się z tej naturalnej i trudnej przeszkody.
Tego dnia mężczyzna przejechał spokojnie, nie narażając się i nie spotykając żadnych nieprzyjemności, które mogły utrudnić mu dojazd do pracy. Odbył swoją przejażdżkę, docierając na parking, który znajdował się trzy minuty drogi pieszo od miejsca jego wieloletniego zarobku. Na początku rutyna była dla niego czymś w rodzaju szariatu, sprowadzającego cierpienie na tle psychicznym, którego nie potrafił w pełni zrozumieć. Z biegiem miesięcy i lat to cierpienie zakorzeniło się w nim dość głęboko, sprawiając że zapomniał o wszelkiej niezgodzie na swój los. Wiązało się to z kompletną rezygnacją i poddaństwem. Pojęcie walki było dla niego równoznaczne z Bogiem. Nie był w stanie objąć rozumem jednego i drugiego, dlatego wszystkie sposoby na polepszenie swojego życia stały się dla niego obojętne i niezrozumiałe.
Szedł zatłoczoną ulicą, gdzie z każdej strony do jego uszu dochodził ryk setek samochodów, starających się dotrzeć w upragnione przez kierowców miejsca. W nozdrza wdzierał mu się zapach spalin i brudu. Wszyscy ludzie, nieświadomi swoich spraw, bezkarnie go omijali, spiesząc się do kontynuowania swojego rutynowego zgiełku, który był pozbawiony jakiegokolwiek wyższego celu. Tym razem cały ten fałszywy krajobraz wzbudzał w nim niesmak i obrzydzenie, których źródła nie potrafił znaleźć, ani wytłumaczyć, skąd wzięło się u niego to jadowite odczucie.
Gdy stał na przejściu, jego uwagę zwrócił widok kobiety młodszej klasy. Była ona najprawdopodobniej młodsza od niego o kilka lat. Jej zapach obezwładnił go, powodując tym, że smród miasta i całej tej rzeczywistej pogardy uleciał daleko, poza jego zmysły. Skierował on najpierw mrok na jej uda, które do połowy były zasłonięte czarną spódniczką. Spódnica ta stała się po chwili dla niego bardziej pociągająca niż sama kobieta. Ten moment fascynacji trwał do czasy, gdy postanowił objąć wzrokiem całą figurę dziewczyny. Kasztanowe włosy kontrastowały z zielonymi kocimi oczami, jej rysy były naturalne i nierozciągliwe. Gdyby się uśmiechnęła, jej rozpromieniona twarz mogłaby być nagrodą dla wielu zepsutych ludzi lub chwilowym i ulotnym szczęściem, które nic nie daje i nic nie odbiera.
Kiedy już całym umysłem zamknął w sobie jej urok, zapragnął posiąść jej myśli. Była to chęć, której z góry nie potrafił sobie wyjaśnić, jednak czuł, że musi zgłębić jej duszę. Nie starczyło mu jednak czasu, by skonfrontować się ze swoją potrzebą. Kobieta przeszła po pasach, lekko chwiejnym krokiem, pozostawiając go w zadumie.
Razem z jej odejściem poczuł w sobie tę samą złość, jaką czuł przed ujrzeniem dziewczyny. Coraz mocniej nurtowała go myśl, która narzucała jego podświadomości pytania, na które nie potrafił sobie odpowiedzieć. Poczuł wstręt do świata i całego życia, które zasiało na nim plony. Zamęt w nim stał się jeszcze bardziej prawdziwy, gdy poczucie nierzeczywistości stało się tak naturalne, że prosiło się o wyparcie z jego duszy i ciała wszelkich iluzji.
Dziewczyna ta stała się dla niego symbolem życia i wigoru, niedostępnego dla każdego niedostosowanego człowieka. „Prawdziwe życie nigdy nie jest nam pisane, gdyż jesteśmy ślepcami” – powiedział sobie w myślach. To zdanie, chociaż wypowiedziane tylko w jego umyśle, wpędziło go w chaos. Całe życie starał się unikać komplikacji i trudnych, praktycznie nie do zniesienia myśli, jednak w tej chwili konfrontacja była nieunikniona. Zew wolności, jaki się w nim narodził, sprawił, że postanowił rzucić pracę. Uznał ją za niepotrzebne marnotrawstwo czasu, prowadzące tylko do nieobjawionej śmierci. Wolność ta jednak nie polegała na próbie ucieczki, tylko na zrozumieniu. Sięgnął wzrokiem dalej niż jakikolwiek człowiek. Spojrzał w mrok i pragnął go rozświetlić…
Był wieczór. Zanim zauważył, znalazł się w ciemnym, obskurnym pokoju, który był częścią zrujnowanego budynku hotelowego, nadającego się jedynie do rozbiórki. Nie mógł sięgnąć pamięcią wstecz i odpowiedzieć sobie, co tu robi. „Musiałem stracić przezroczystość”, wybełkotał szeptem, rzucając zaraz swoje obolałe ciało na łóżko. Nie interesowało go, w jaki sposób się tu znalazł, tylko to, co go do tego skłoniło. Co przyniesie?
Leżał na łóżku, nie wprawiając w ruch żadnej kończyny. Gustował jedynie w wątpliwościach, które zdarzały się mu dawać jasny przekaz, pewien rodzaj ukojenia, mówiący: Nic nie będzie jak dawniej. To wołanie wiązało się jednak z pewnym rodzajem bólu. Ból ten nakładał mu na twarz uśmiech, w duszy natomiast rozpalało się cierpienie. Z wielką namiętnością starał się zrozumieć, co przyprawiło go o taki stan. Zrozumiał tylko, że nie należy pytać dlaczego, ale co dalej. „Nic nie będzie jak dawniej” wcale nie oznacza „wszystko się ułoży”. Zdając sobie sprawę z tego, że prawdopodobnym celem życia jest śmierć, chciał zdecydować, co dalej. Kontynuować dla samego kontynuowania, czy też zakończyć to absurdalne istnienie, gdyż teraz wie, że jest ono całkowicie pozbawione znaczenia i wyższych celów. Istniał tak jak wszyscy ludzie. Wiedział tylko to, że jego istnienie jest prawdą samą w sobie, i wywoływało to u niego skrajną nienawiść do świata i samego siebie. Uniwersalne wartości – miłość, dobro, pokój straciły ważność. One nie istnieją, to wytwory, stwarzane przez źle postrzegający ludzki intelekt. „Błędy percepcji”, powtarzał na okrągło.
Zadał sobie teraz pytanie, czy kiedykolwiek kochał żonę, czy kochał kogokolwiek. Nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie, stwierdzając tylko: „Nie wiem”. Miłość w porównaniu do faktów była nieistotna. Była złudzeniem, próbą usprawiedliwienia sobie świata. Fundament, na którym opierała się jego wiara, także uległ zniszczeniu. Wiara i nadzieja są istotą kłamstwa. Człowiek musiał wymyślić wyższe byty, gdyż sam nie potrafił kierować swoim losem. Człowiek to niepotrzebne istnienie, którego efektem jest śmierć.
Wraz z całą masą rozmyślań pojawił mu się w oczach krajobraz. Ekran, na którym rozgrywał się film opowiadający o nim samym. Niebezpieczne dzieciństwo bez trosk i rodzicielskiej miłości. Jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy miał niecałe trzy lata. Dziecko w takim wieku nie może w pełni odczuć straty, jaką niesie ze sobą śmierć. Niewykształcony umysł trzylatka, bez nadmiaru uczuć i logiki, nie przyswaja świadomie wydarzeń, ich skutków i przyczyn. Było więc mu łatwo w późniejszych latach, mimo że był wychowywany przez babkę, rygorystycznie i z dystansem.
Ten obraz wywoływał u niego lekkie mdłości. Nieprzyjemność, śmierć i niefortunne sposoby wykształcenia mocno odbiły się na jego późniejszej postawie – cynicznej i obojętnej. W ten też sposób traktował ludzi.
Miewał przygody – wzloty i upadki, kobiety które zostawiał, i te, z którymi bywał dłużej. Nigdy jednak nie potrafił zawiązać emocjonalnej nici między dwoma stronami, dlatego w większości przypadków odchodził, nigdy nie mówiąc: żegnaj. Był w wielu miejscach, zwiedził świat. Walczył w Jugosławii, zabił wielu ludzi. Nie potrafił płakać na widok dobra i piękna, ani też na widok zła i przemocy. Był nikim dla samego siebie.
Napełniało go to uczuciem grozy. Spokój i całkowita rezygnacja oraz apatia, jakie dotychczas w sobie kumulował, znalazły w końcu drogę, by wyjść na zewnątrz.
„Przeszedłem przez życie jako sparaliżowany karzeł nie ocierający się o ludzkość” – powiedział, a w jego oczach łzy i ogień. Istotnie, pierwszy raz płakał. Wszystkie decyzje, jakie podejmował, były dokonywane z wielką niewrażliwością. Jego żona również była skutkiem jego żałosnego braku zaangażowania. Szybkim i niezastanawiającym wyrazem.
Jednak jedyną kobietą noszącą w sobie oświecenie była ta, którą ujrzał dziś na przejściu. Żadna nigdy nie ujęła mu tyle sił, i żadna nigdy nie napełniła go taką urodą życia jak teraz. Nie jest on jednak tak młody, by podjąć grę od razu, i co najgorsze, jest tego świadomy. Widzi drogę, ale nie wie, czy będzie nią podążał…
Chwila niewiedzy uchodzi z niego. Zwątpienie także. Jego szaleństwo jest, krótko mówiąc, nietrwałe. Nie ma podstawy, by je utrzymać. Zamienia je w życie. Ograniczył wszystko, co trzymało go dawniej w niemożliwości oglądania świata, by na nowo móc zadowalać się jego absurdalnym urokiem.
Brud i plugastwo jego hoteliku trzymało go przy sobie dwa długie, ciężkie i męczące dni. Jednak w tych właśnie dniach postawił sobie cel: działanie. Nie liczył się z tym, jakie znaczenie miałyby mieć jego czyny, ani też jakie skutki za sobą pociągną. Liczyła się tylko zmiana, od której tak maniakalnie uciekał, co prawda nieświadomie, ale był to najbardziej ohydny i haniebny sposób ucieczki. Nie mógł już trzymać przeszłości w kieszeni spodni. Spodnie należy wyrzucić i założyć nowe. Mężczyzna był w tej chwili lekko zadumany. Wybór leżał także w pewnej kwestii dobra innych. Musiał zagwarantować sobie nową tożsamość lub raczej nową twarz, ale do tego potrzebował odejścia.
Zrobiło mu się żal kobiety, z którą spędził wiele lat razem. Wizja nagłej ucieczki i pozostawienia jej samej sobie obudziła w nim pewien rodzaj strachu. Strach ten, nie tyle napełnił go niepokojem, co raczej zdziwieniem. Nigdy nie przejmował się innymi. Nigdy ich przy sobie nie czuł. Nigdy ich nie kochał. Teraz czuł niezmieniony pociąg do każdej istoty, jaka rysowała się w jego oczach, i jaką kiedykolwiek widział i znał.
Decyzja musiała jednak zostać podjęta. Odejście nie musiało być formą ucieczki lub zbawienia, ale objawem silnej i nieodgadnionej woli życia, którą oto właśnie czuł. Zawirowanie, jakie krążyło po jego duszy, zaczęło stopniowo zwalniać i przywracać do realności. Rzeczywistość nie była już taka sama – ciemna, ponura i gorzka. Jest ona teraz pełna krwistych i błyskających, kłujących w oczy kolorów, które mają charakter uwodzicielski… Wyszedł z hotelu, pozostawiając w pokoju własne zniszczenie. Ruszył, zagubiony i niepewny swego celu. Nie wrócił po samochód. Szedł pieszo, przez cały dzień. Obolały, zmęczony, z pęcherzami na stopach powrócił do miejsca, w którym spędził ostatnie dziesięć lat życia, i które będzie musiał opuścić.
Cichym krokiem wszedł do środka, mając nadzieję, że nie zdoła obudzić kobiety, przy której trwał tyle czasu. Wszedł do sypialni, chcąc zabrać stamtąd kilka rzeczy. Kiedy schodził po schodach, gotowy do odjazdu, ujrzał żonę stojącą w kącie i spoglądającą na niego milczącymi oczami. Stali tak oboje, wpatrując się w siebie, w kompletnej ciszy. – Nie jesteś jak ona – powiedział mężczyzna, po czym wyszedł trzaskając drzwiami.
Cel i znaczenie jego słów było proste. Pragnął, aby żona znienawidziła go i tym łatwiej o nim zapomniała. Odszedł, pozostając tylko opowieścią, na jej przekrwionych ustach.
24 listopada 2017
OPOWIEŚĆ
ZIELONEGO ZJAZDU
Moim hodowcą był niejaki Arek używający pseudonimu Afgan. Osiemnastoletni chłopak, który mieszkał z rodzicami w małej wsi na Lubelszczyźnie, słynącej z wyrobu mocnego oraz wyśmienitego bimbru i uprawy marihuany. Ta wieś posiadała niezbity urok; urok dziwny i zarazem swojski. Mechanizm tego uroku skupiał się na odsetku osób, które non stop sięgały po różnorakie substancje odurzające czy alkohol. Ludzi wyróżniały krwiste oczy, pomarszczona skóra, zapadnięte mięśnie. Oczywiście mowa tu osobach starych, najbardziej doświadczonych w swoim fachu.
Młodzi adepci ze smakiem patrzyli na wydarzenia rozgrywające się obok starszych. Starali się zaadaptować. Wpasować się w schemat uregulowany przez historię. Słuchali z uwagą o najnowszych wyczynach ich autorytetów, by później przenieść własne plany na fundamenty działań tych złaknionych emocji starych dziadków.
Na wsi nie było hierarchii, wszyscy byli równi, ale ci, którzy robili coś, co rozświetlało oczy pozostałym, byli obdarzani o wiele większą życzliwością i szacunkiem niż inni, dlatego Arek był jedną z najbardziej wpływowych i podziwianych postaci w okolicy. Mój pan na polu pieniężnym osiągał wielkie sukcesy, a wraz z nimi sławę, która wybijała go ponad każdego człowieka. Mimo to nie uważał się za wybitną osobę. Był mądry i wiedział, że jego uczynki nie przyświecają moralnością, a jedynie dają mu zarobek i rozsławiają nazwisko. Był człowiekiem wrażliwym, sumiennym, ale i okrutnym. Przywiązywał ogromną wagę do interesów, kierując się logiką i inteligencją. Jego mądre posunięcia dawały mu władzę w prawie każdym regionie, gdzie miał coś do powiedzenia.
Ufał najbliższym, zaufanym przyjaciołom będącymi także jego wspólnikami. W stosunku do niebezpiecznych zagrywek był nad wyraz czujny oraz potrafił działać dynamicznie, często używając broni, trucizny i innych środków, by wymusić posłuszeństwo. Rozwiązywał wszelkie problemy, zawsze dostosowując się do symfonii, jaką mu grano. Kiedy mu to nie odpowiadało, potrafił niszczyć wszelkie swoje cele, bez obaw o konsekwencje. Kontrastowo zapełniony był dostatkiem uczuciowym. Jego oczy zawsze dostrzegały wrażliwość płynącą od świata, którą on wykorzystywał w celu pomocy bezdomnym, słabym lub chorym. Miał w zwyczaju obdarowywać pieniędzmi ludzi mających gorzkie problemy. Na koniec z czystym sumieniem mógł przeanalizować swoje osiągnięcia okiem krytyka doskonałego. Ach, on był filozofem! Zawsze wiedział jak postąpić!
Odwracając się jednak od jego roli w społeczeństwie, należy mi opowiedzieć o mym dorastaniu, jak i o moich krewnych. Sadził nas na zewnątrz, za stodołą, wśród pszenicy i kłosów zbóż; obok nas rosły ogórki, marchewki i okazjonalnie maliny. Miałyśmy zapewniony ciągły dostęp do słońca oraz wymagałyśmy stałej pielęgnacji. Nasz pan poświęcał nam tyle czasu, że aż niekiedy zapominał o normalnych obowiązkach takich jak na przykład lekcje czy sprzątanie. Przyziemne sprawy nie zaprzątały mu głowy. Miał swój dotychczasowy cel, który bezwzględnie realizował.
Zauważyłam, że pieniądze są dla ludzi istotnym warunkiem egzystencji. Wokół nich wytwarzają się ludzkie dążenia i cele. Pogoń za nimi nakłoniła mojego rolnika do wydania mnie i moich przyjaciółek na świat. Szczęśliwie ja nie podzielam tego rodzaju pożądania (żadna z moich przyjaciółek też nie).
Nie przejmowałyśmy się ewentualną możliwością nieudanego procesu sadzenia. Pełne nadziei wyznaczałyśmy sobie standardy mające na celu pomóc nam przejść przez każdy etap sadzenia bez szwanku. Wystawiałyśmy łodygi ku potężnemu słońcu, wchłaniałyśmy z euforią życiodajną wodę.
Najważniejszym czynnikiem dla naszego konopnego życia był jednak nasz pan, codziennie odwiedzający nas o tej samej porze dnia, który z miłością patrzył na nas jak na dzieło życia. Mimo to jedna z nas nie przeszła przez pierwszy okres, przez co straciła witalność oraz siły do dalszego rozwoju. Pan ubolewając pozbył się jej, tym samym oddał się nam, pielęgnując nas z jeszcze większą wrażliwością i troską.
Poza jego obecnością byłyśmy odizolowane mentalnie od reszty naszych roślinnych pobratymców. Oglądałyśmy, jak inne rośliny rozmawiają ze sobą na temat swojej roli w tym świecie. Marchewka i Ogórek mówili, że są najlepsi, ponieważ dostarczają ludziom niezbędnych składników do funkcjonowania. Żonkil i Róża byli przekonani, że ich obecność dostarczy uroku i przyciągnie ludzkie oko. Mogli tak mówić godzinami. Każdy gatunek miał coś od siebie do zaoferowania, ale nie było to czymś tak wspaniałym jak to, co my mogłyśmy dać ludziom – tetrohydrokanabinol. O wszystkich naszych naturalnych składnikach dowiedziałam się od mojej serdecznej przyjaciółki. Starsza ode mnie, bardziej zapoznana z kwestią naszej egzystencji, była moją opoką i encyklopedią wiedzy.
To od niej dowiedziałam się o możliwości zawładnięcia ludzkim umysłem na określony czas. Zanim została zabrana, przekazała mi wszystkie informacje, jakie posiadała, zapewne po to, by przygotować mnie do roli, jaką jest mi pisane odegrać. Gdy odeszła, czułam doskwierającą mi samotność, którą niewątpliwie sama pielęgnowałam. Samotność ta wynikała z mojej natury i przekonania o wyższości, jaką zaraziła mnie moja starsza przyjaciółka. Porozumiewała się, wspierała na każdy możliwy sposób, a kiedy odeszła, musiałam przezwyciężyć ból i zespolić samotność z moją tymczasową uprawą. Nie mogłam wplatać się w rozmowy z innymi roślinami, to nie wchodziło w grę! One były za głupie!
W okresie dorosłości przed wysuszeniem byłam już pewna swojej wartości.
Może nie byłam najsympatyczniejszą rośliną w okolicy, ale wystarczało mi, że jestem najmądrzejszą i najbardziej lubianą przez ludzi, przez co mój egoizm stale się poszerzał, czyniąc mnie w ten sposób dumną i niezaprzeczalnie potrzebną.
Kiedy to robił, całe me roślinne cielsko przeszył dreszcz. Nie było mi z tym przyjemnie, wręcz czułam się okropnie. Uświadomiona byłam jednak, że jest to konieczne. Dominował nad tym wyższy cel. Pocieszałam się tym, że nie tylko mnie przypadł taki los i muszę znosić jego trudy. Jednak po tym zabiegu czułam w sobie jeszcze większe możliwości niż dotychczas. Energia, jaka się do tej pory we mnie kumulowała, znalazła ujście, by rozwinąć się w destabilizującą siłę. Wraz z jej przypływem nastała szybka i nieoczekiwana zmiana mojego światopoglądu, a mianowicie względy, jakimi darzyłam ludzi, mojego rolnika, zaprzepaściły się i odeszły. W miejsce tej pustki pojawiła się wrogość zespolona z nienawiścią. Nie pragnęłam już ludzkiego dotyku, zainteresowania czy sympatii. Moim nowym zamiarem było przeciwstawienie się im i zaprowadzenie ich w objęcia całkowitej kompromitacji.
Po wydostaniu się ze słoików i ponownym złożeniu w całość zostałam umieszczona w średniej wielkości foliowej torebce, gdzie położona w garażu czekałam na wypróbowanie swoich mocy. Istotnie, pewien wieczór przyniósł mi upragnioną satysfakcję. Do mojej wewnętrznej inicjacji z ludźmi doszło podczas ciepłego wieczoru, kiedy rodzice Afgana udali się na bliżej nieznaną mi uroczystość, a on, wykorzystując okazję, zorganizował huczną imprezę. Zebrani ludzie ugościli się sami, wchłaniając alkohol, który podróżując przez ich blade, świecące młodością ciała zespalał ich w jedną maszynę produkującą te same utarte zachowania oraz te same poglądy, jakie dominują wśród pijaków.
Noc po godzinach swojej obecności otuliła wszystkich przybyłych duszącym uściskiem, sprawiając, że zwykły alkohol przestał zaspokajać ich potrzeby. Objęcia nocy przestały dawać im wystarczająco ciepła. Nadeszła chwila dla mnie, żeby ich ukoić.
Gdy pierwszy raz dostałam się do ludzkiego organizmu, poczułam, że mogę zidentyfikować daną osobę. Oczy każdego z nich kurczyły bądź rozszerzały się – zależnie od nich samych. Mogłam wejść w niektóre wspomnienia tej osoby, poczuć jej życie, doświadczenia. Nastąpiło duchowe połączenie, dzięki któremu byłam kilkoma osobami naraz. Poznałam oraz wypróbowałam ich wszystkich. Nie odczułam mimo to pełnej zdolności posiadania władzy nad nimi. Byłam fundamentem ich teraźniejszego zachowania, jednak nie na tyle mocnym, by przejąć władzę nad sytuacją. Lekcja, która została mi udzielona, bądź co bądź była wystarczająca, bym mogła poznać wszystko, czego na razie potrzebowałam.
Do najważniejszych osobowości, jakie miałam przyjemność poznać, należał Bosman. Jeden z bliskich wspólników mojego pana. Niezbyt inteligentny, jednak obdarzony był wyjątkową intuicją i wykwalifikowanym sposobem działania w przestępczym świecie. Wielki fan piłki nożnej i zacięty gracz, miał do powiedzenia bardzo dużo – zaczął dyskusję o niedawno odbytym mundialu, a ja spotęgowałam jego poczucie humoru i gadatliwość.
– Nie wierzę, że tak to się skończyło! Ruscy musieli coś dodać naszym, że aż tak słabo grali… jak samolot z prezydentem potrafili rozpieprzyć, to co za problem dodać coś do jedzenia. – Po tych słowach cała grupa uczestników imprezy wybuchła przerażającym, podniecającym mnie śmiechem.
Bosman nie był dla mnie wybitną osobą, jeśli chodzi o moje działanie. Jego tolerancja nie dawała wywrócić go do góry nogami, jednak mogłam poczuć trudne chwile, jakie przeżył i z wysiłkiem wydostać je na zewnątrz. Po pewnym czasie wraz ukrywającymi się emocjami rozmyślał nad trudnym dzieciństwem, które go spotkało, całkowicie przy tym oddalając się od kolegów i aury, jaką wytworzyli.
Następnym z nich był Arno. Miał ogromną wiedzę z zakresu biologii, chemii i matematyki. Był także jednym z dobrych przyjaciół mojego rolnika. Razem ustalali plany odnośnie biznesu. Dostrzegłam także, że mój pan próbował nauczać go i przekazywać mu wiedzę zdobytą własnoręcznie, jednak on zawsze się opierał, pozostając przy swoim. Mimo tego, Afgan traktował go jako dobrego przyjaciela i wspólnika.
Było tam także dwóch braci o imionach Daniel i Kacper. W pierwszym z nich wyczułam duże pokłady spełnienia oraz to, że prezentuje się przed kolegami jako swoisty casanova i w zasadzie nim jest, jednak mimo tych zalet, zalet, jakich koledzy mu zazdrościli, był pełnym wewnętrznych problemów człowiekiem walczącym z widmem depresji, z którym coraz mniej sobie radził. Rozłożyłam go na łopatki, czyniąc go swoją marionetką. Nie udało mi się go dostatecznie ośmieszyć. Pogrążył go sen, tak samo jak jego brata, którego o dziwo byłam w stanie kontrolować całkowicie, jednak nie wytrzymał mojego zadomowienia się. Dzięki temu obaj stali się śmiechem na ustach pozostałych.
Pomimo fachu, w którym siedzieli, musieli oni także odbywać rytualne zajęcia związane z pracą na wsi takie jak pomaganie rodzicom w polu, zajmowanie się domem. Wszyscy zgodzili się, że to strata czasu i przyznali, że ich dzień rozpoczyna się po osiemnastej, kiedy mogą pograć w piłkę, a później napić się zimnego piwa i przesiedzieć tak pół nocy. Następnie rozmawiali o loszkach, panienkach – bo tak w zwyczaju mówili na dziewczyny. Pokazywali sobie nawzajem zdjęcia niedawno poznanych dziewczyn podkreślając, która najbardziej jest warta działań.
– Widzisz tą dziewoję? Ale bym z nią ciamcia ramcia heheh – powiedział Marcin.
– Może być, ale słyszałem, że to straszna szmata i pół miasta już z nią było – oznajmił Afgan.
– Przecież nie powiedziałem, że chcę z nią być.
– A, jeśli to tak wygląda, no to nie mogę się nie zgodzić.
Nie interesował ich otaczający świat, sytuacja na globie… nic nie miało znaczenia.
– Picie to jest życie! – krzyknął zabawnie Bosman, po czym zgniótł pustą puszkę, która wcześniej była ostatnim ratunkiem na Saharę w ustach.
– Oj ty papusiu jeden, papulnis byś w dzień, w dzień walił – powiedział Daniel.
– Może nie dzień w dzień, ale kurwa no już nie mogę w tej szkole i w tym domu. Dzień w dzień słucham jakichś pierdół, które nigdy mi się nie przydadzą, a potem jeszcze mam niby w domu pomagać.
– A no otóż to, dlatego trzeba się spapulnisić – dorzucił Arno.
Papulnis w ich rozumieniu oznaczał mocną, pokrapianą alkoholem i narkotykową zabawę. Oryginalne i dość zaskakujące pojęcie górowało nad ich życiem.
Dość szybko doszło do następnej sytuacji, jednej z wielu, w jakich brałam udział (było ich za dużo). Była ciemna, chłodna noc. Garstka osób, w tym te, które poznałam, siedziała na przystanku pod ozdobą metalowego dachu, odczuwającego mocno krople ciężkiego deszczu, jakie na niego spadały. Siedząc tam, postanowili uwzględnić mnie we własnych działaniach.
Tym razem mogłam zajrzeć jeszcze głębiej. Nawet we wspomnienia, których sami już nie pamiętają. Widziałam wszystko! Inne moje krewne, które również wypalili. W ciele jednego człowieka czułam obecność mojej przyjaciółki, rozkwitającej przy mnie, gdy ja ledwo co wystawiłam łodygę. Wiedziałam, że była w tym ciele, a mimo to nie mogłam w żaden sposób z nią porozmawiać. W imię zemsty za spalenie mojej koleżanki obarczyłam go sporym zażenowaniem w oczach kolegów. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Siedział na ławce, całkowicie otumaniony, licząc krople deszczu.
Z innymi nie poszło mi tak łatwo jak z nim. Wywołałam wszelakie odgłosy i zachowania, jednak niektórzy byli na tyle doświadczeni, że potrafili się mi oprzeć. Co nie oznaczało porażki. Miałam pewne ograniczenia co do władzy nad nimi, wynikające z tolerancji, jednak było po nich widać moją gościnę w ich organizmach.
– Ostatnio byłem na rybach. Jedną złowiłem, ale nie miałem jej gdzie wsadzić – oznajmił Kacper, będąc pod moim wpływem.
– To w kieszyń było wsadzić! – wykrzyknął Bosman.
– Jak w kieszyń kurwa! Ochujał żeś?
Wszyscy wpadli w śmiech, który dodatkowo spotęgowałam ja.
Następnie rozmowa potoczyła się w innym kierunku. Opowiadano między sobą o historiach, które miały miejsce tylko dzięki moim przyjaciółkom i mnie.
– Byłem dzisiaj u Bosmana i jaraliśmy z Bongo, i mówię wam, tak go wyjebało na orbitę… był cały blady niczym…, oczy zakurwione czerwienią, siedzi na krześle i nie może się ruszyć. Tak więc zacząłem mu smażyć jajecznicę, żeby mu przeszło i się go pytam – Ile chcesz jajek, cztery czy pięć? Czaicie co mi odpowiedział? Ale ja mam tylko dwa.
Wszyscy ludzie, z którymi miałam do czynienia, byli owcami. Nie myśleli samodzielnie, ich zachowania, sposób bycia, były dostosowane do norm społecznych środowiska, w jakim żyli. Ono ich zdefiniowało, tworząc jednorakie hybrydy nie wykraczające poza ustalone przez siebie schematy. Taka była moja definicja ludzkości. Prawdą jest to, że ja je tworzyłam i napędzałam. Wykluczając jednak ich uzależnienie od substancji znajdujących się we mnie, mogę stwierdzić, że jedyną ich słabością była abstynencja.
Mojego ciała wciąż ubywało. Nie wiedziałam, jak długo będę jeszcze na tym świecie. Ile razy przyjdzie mi rozbrajać ludzką logikę. Ostatni z moich dni nadszedł w czasie osiemnastych urodzin mego hodowcy. Ludzie, jacy u niego gościli, to te same chłopaki, w których głowach już byłam.
Każdy pogrążył się w błahych rozmowach. Wtykali swoje bezpostaciowe idee każdy w każdego, nie odczuwając bezsensu swoich wierzeń i przekonań prowadzących do skumulowania się ich własnej głupoty. Nikt nigdy z tego grona nie wykroczy poza barierę, która jest dla nich niewidoczna lub nieistniejąca, nie wzbije się ponad wszystko, czyniąc z siebie istotę doskonałą i wyróżnioną. Pozostaną w uformowanej przez siebie bezsilności na zawsze.
Jeden z chłopaków, nowy, nigdy przeze mnie nie widziany, dostrzegał unoszącą się w powietrzu zgryzotę. Nuda zapełniająca całą przestrzeń zaczęła znacząco wpływać na niego, a on nie mógł uratować się z tej sytuacji. Spijał piwo za piwem, niekiedy zaglądając w telefon, jakby poszukując w nim oderwania się od trującego powietrza, którym oddycha reszta. Na ich głupie sugestie odpowiadał wymijająco. W pewnej chwili powiedział do Arka:
– Dasz w końcu ten twój magiczny specyfik? – Mój rolnik wyciągnął mnie zza telewizora, zwołał swoich przyjaciół i zaprowadził ich na strych.
Jego czułe, doświadczone ręce nabijały mnie do drewnianej fajki, którą kupił na granicy czarnogórsko-albańskiej. Niestety, nawet on, tak bardzo zapoznany z tematem, nie poradził sobie przy wbiciu moich niewielkich ułamków ciała, przez co nieznacznie spadłam w kudłaty, brudny, pełen wilgoci dywan, co stworzyło dogodne uwarunkowania do słów, jakie padły z ust Bosmana:
– Nie odkurzajcie nigdy dywanu – stwierdził wraz z ironicznym śmiechem.
Ten strych wytwarzał dogodną klimatyczną atmosferę, która nie tylko wpływała na moich konsumentów, ale również na mnie. Wynikało to ze świadomości ukazującej mi, że znajduję się w ostatnim miejscu, gdzie przebywam w formie fizycznej, formie wywierającej olśniewające wrażenie na obserwatorach kierujących na mnie oczy oraz węch. Tego będzie mi brakować.
Odczuwałam w sobie nierozerwalną więź z tym miejscem. Miejscem, które było elementem mojej śmierci. Śmierć przeżyłam cztery razy w tym nieokiełznanym miejscu schadzek, gdzie wyczuwałam obecność wielu palonych przyjaciółek.
Im więcej mnie w ich ciałach, tym większa frajda dla nich, niezależnie od tolerancji – pomyślałam. Oczy mieli nasycone czerwienią. Ruchy ich ciał były ruchami zwierząt wpadających w silnie konwulsje. Wymowa słów przestała odgrywać rolę i porozumiewali się wyłącznie gestami. Ich świat oddalił się, a moja kontrola nad nimi była tak niewiarygodnie duża, iż sama byłam zaskoczona swoją efektywnością tej nocy.
Ich koledzy pozostający pod wpływem alkoholi, którzy zdecydowali się mnie nie konsumować, postrzegali ich jako błaznów wyjętych spod najgłębszego zagłębienia nędzy. Moja vendetta dobiegała końca.
Tej nocy zostałam poświęcona w imię dobrego humoru i zabawy dla gości. Wiedziałam, że znajduję się w ich ciałach i tylko ta forma już mi została. W materialnym świecie już nie istniałam. Ich reakcje na zwyczajowe zjawiska podczas takich imprez były mocno zachwiane. Co ty robisz z tym kotletem?! – usłyszeli wszyscy i przeciągnęli wzrok na Arno. Chwiejnym ruchem ręki tworzył nożem wzory na kawałku mięsa, który chwilę wcześniej został podany. Inni pomimo całej ekscytacji bezwzględnie walczyli ze sobą, by zachować pozory trzeźwości umysłu, z lepszym lub gorszym skutkiem.
Odeszłam z ich ciał dopiero kiedy noc zamieniła swoje miejsce z dniem, jednocześnie sprawiając, że zapamiętają tę noc i mnie jako panią ich biesiady.
Wiedziałam, że mój rolnik, który obdarował mnie życiem, niedługo włoży do ziemi nowe nasiona i znów da życie mojemu żeńskiemu gatunkowi, a on po wysuszeniu być może stanie się taki jak ja. Kiedy znów zapalą, nowa roślina zobaczy ślad mnie w ich umysłach, odnajdzie mnie i, miejmy nadzieję, dostrzeże moją wypełnioną misję. Zemsta, jeśli w moim mniemaniu miała sens, została wypełniona, a ja spokojnie mogłam stać się elementem ludzkiej przeszłości.
„Kobietę porannej ciszy” Jasiek napisał w trzeciej klasie gimnazjum (inaczej: pierwszej liceum). „Opowieść zielonego zjazdu” pisał do antologii opowiadań Związku Pisarzy ze Wsi pt. „Kwiatki polskie”) (wyd. Fundacja Sąsiedzi, 2021), lecz nie zdążył jej ukończyć.
Jego młodzieńcze wiersze i prace plastyczne złożyły się na wydaną pośmiertnie książkę pod redakcją literacką Adama Wiedemanna i w opracowaniu graficznym Moniki Hanulak pt. „Taniec ostatniego czasu”.