Władysław Stachyra
WSPOMNIENIA
spisała
Renata Bożek
W akcje piętnaście i pół roku miołem, dwudziesty ósmy rocznik jestem.
Jak by to zacząć…
Czy ze wsi współpracowali z partyzantami tego nie mogę powiedzieć, bo małoletni byłem. Jakoś organizacja była, ale nie z młodzieżą, ale z dorosłymi ludźmi. A Niemcy w jakiś sposób wyczuli, że u nas partyzantka nocuje. Nie nocuje, tylko było tak: godzina około piąty rano, wstała mamusia gotować śniadanie, a sąsiadka co zawsze przylatywała rano, przyleciała i powiedziała, że na wsi som partyzanci. Matka mówi: wstańta chłopoki, bo jakby diabli Niemców nanieśli to będzie kłopot.
Ojciec był na zakwaterowaniu, to było trzeba sosny wywozić Niemcom, no ojca nie było w domu. Brat się zerwoł z łóżka i wyszed na dwór, szybko wróciół i krzyczy: Niemce som. A dowiedział się od Wieleby czy Kawęckich, które leciały przez wieś i krzyczały: Niemce som, Niemce som. W tym czasie wyszed partyzant za stodołę u Wieleby, ale tam już były Niemce, to on zaczął strzelać i ucik. I to był taki pirszy początek.
Z domu, wszyscy ileśmy byli, i matka, i siostra, miała dziesińć lat, i jo, i dwóch braci starszych zaczęliśmy uciekać z góry i w górę do lasu. Mnie się śmiać chciało, bo byłem małoletni i pomyślałem, że to nic nie będzie. Jak wleciołem na pagór to zobaczyłem Reszkę, jak niós takiego chłopoczka maleńkiego i wzywał boskiej pomocy, a mnie się śmiać chciało, że on tak pojękuje. Jak myśmy wylecieli na pagór pod las, jak nam sypnął z maszynowego karabina Niemiec, to tak się śnieg w leje zrobił, zrozumiałem wtedy, że tu ni ma żartów. Zaczęliśmy uciekać wsiom. Około Nowaka, Wtykliny, Spryszoka siedziało piętnastu partyzantów, może więcej, siedziało w śniegu.
Kamrat, kamrat, zwoływały się. Poszły na Niemca, który stał na posterunku. Trzeba było z nimi pójść, to by było sprawa załatwiona. One były i senne, sponiewierane, bo ony na dniu spały te ludzie. Dalej uciekamy przez wieś, cicho było, ale jak myśmy dolecieli do Balawendrzychy, to Szwab wychodzi zza stodoły Kaniowej i coś bełkocze do nas, nie wiadomo co, nawet się brat jego coś zapytał, bo zrozumiał, że to nie Niemiec, i to był Litwin. Nie strzyloł do nas, choć byliśmy od niego piętnaście metrów, tylko nas postraszył karabinem, to myśmy uciekli w taki wykop przy chałupie. I nie wiemy co robić, ludzi coraz więcej nalatuje. Brat wyglądo do niego i mówi: uciekajmy, bo on granat szykuje, żeby rzucić w ten dół. W tych słowach przychodzi do nas czterech Ruskich, partyzantów. I te słowa pamiętam: „Szto je to Gierman?”. Ktoś odpowiedzioł, że tak. Ony się kulom nie kłaniały, poleciały na pagórek, z karabinków pyk, pyk, strzeliły do niego. I coś se powiedziały, dwóch zostaje, a dwóch w nis Kaniów, z drugi strony były budynki, z tyłu go miały dwadzieścia metry, jeden strzał, zaczął się Niemiec drzyć i uciekać, ale go zabiły. Niemca nie było, to zaczęliśmy kombinować ucieczkę, ale na ostatek weszliśmy do Heli Winiarczykowy, to jest do jej matki, bo Hela to miała może rok. Za chwilę otworzyły się drzwi, wchodzi Niemiec z automatem i gospodarza zabroł, przychodzi drugi Niemiec, moich braci zabroł, jo byłem małego wzrostu, bo nie rosłem wcale, to wyglądałem na młodszego. Jeden Niemiec prowadzi Winiarczyka, a drugi z tyłu moich braci, jo idę za niemi. Winiarczyk tylko przeszed przez drogę, a Niemiec mu w potylicę trach i zabiół go, i się wykręcił do moich braci. Jeden zrzucił jesionkę z siebie i poszedł jak strzała w kierunku Przymiarków, strzelało za nim kilku, nogę mu urwało, a potem jeden podszedł i strzelił mu w czoło. Drugiego wzioł do chliwka, na mnie nie zwracały uwagi. Mnie się płakać zachciało, ale patrzę, u ciotki Lewandrzychy Niemce stoją w oknie i się śmieją, cha, cha, cha, cha. To myślę, że skoro tam taka atmosfera wesoła to pójdę do ciotki, poszedłem od podwórza, wchodzę do sieni, a tam są Niemce w mieszkaniu i są dziewczynki nasze. Były porozbierane do koszul, widocznie się z nimi bawiły, bo skoro były porozbierane, śmichu tyle w mieszkaniu, to zabawa musiała jakaś być. I tam Mroza żona, dwadzieścia dwa lata miała, z dzieckiem była tyż tam. Jak Niemiec mnie popchnął z mieszkania, to myślołem, że mnie zabije i z płaczem wybiegłem z mieszkania. Nie wyszedłem jeszcze z mieszkania, a za mną te dziewczynki idą, siedemnaście, osiemnaście lat miały, dwadzieścia dwa lat miała Kaniowa i Mrozowa. Było ich sześć.
Skręciłem z sieni i poszedłem na drogę i nie wiem, gdzie iść, płakać mi się chce, matka gdzieś poszła z siostrą, patrzę, że jak Pudło, Krawczyk idzie grupka ludzi i przyszedłem do nich, tam też matka była z siostrą. Coraz więcej dochodziło, coraz więcej. Doszliśmy do nizu Kaniowego, przyszli Niemce, wybrali trochę i dołączyli do tych, co już były zebrane przy chliwku, żeby razem z zabitymi było czterdzieści ludzi, a nas cofnęli aż pod sadzawkę koło Kiełba.
Około godziny dziesiąty i samolot przyleciał, i rakiety strzelały, wszystko się paliło, tamten koniec cały się palił. Wyszło trzech Niemców przed nami i powiedział, co spowodowało to zabójstwo. W pierwszych słowach powiedział, że mamy wielkie szczęście, że zginął ich kolega rodu litewskiego, to tylko pięćdziesiąt ludzi zapłaciło życiem, myśmy wtedy nie wiedzieli ilu zginęło, myśleliśmy, że czterdzieści, bo tam było czterdzieści, a jeszcze jedenaście wzięli na męki. Oznajmił, że mamy takie wielkie szczęście, zaroz obroł sołtysa, Sowę, co mieszkał koło Nowaka, umarł w czterdziestym którymś roku. Popatrzył, popatrzył się po ludziach i się pyta: – Jak ty się nazywasz? – Sowa Stanisław. – Widzisz, co się tutaj porobiło, ty za to wszystko odpowiadasz. Masz to wszystko sprzątnąć. Nie wolno odwieźć dalej jak sto metry i możesz tam pochować. A jak nie chcesz, to do Blinowa na cmentarz, do Kraśnika nie wolno.
Konie latały, krowy, pospuszczane z palonych obór, Niemiec popatrzył też na to i powiedział: Masz się tym też zająć, żeby nic nie poszło na lewo. Na razie, mówi, jesteście zwolnieni, połowa wsi z tego końca. A z tamtej połowy nie wolno nikomu iść, bo tam jeszcze będzie palone, pierwszy numer, szósty i dwunasty czyli Kawenckie, Żurawka i Wieleba.
Potem jak się skończyło i przyszedłem tutaj, to się wszystko paliło.
Jak ktoś się wyrwoł z ognia i uciekoł, to jeszcze wzięli. Franek Wielgus, co u Sowy służył, też był zabrany i przepodł, Mróz Józek spalił się w swoich obejściach, bo nie mógł wyjść, Krzysztoń spalił się w mieszkaniu, bo przez ścianę został zabity. To wyszło zabitych pięćdziesiąt trzy ludzi. Wyszła jedna z ognia Koszałczyno.
Jak Niemcy powiedzieli, że idą w nasz koniec, a my nie mogliśmy tu iść, to jo poleciołem na pobojowisko i taki widok zobaczyłem: Mrozowo, matka Tereski, upalone miała nogi na węgiel gdzieś po kolana, Mrozów Bolek, jej męża brat był i ja, obaj my byli tam. Poznała nas i dość przytomnie mówiła: – Bolek, gdzie jest Tereska? – Przecie tyś ją wzięła z sobą – odpowiedzioł. – Dojcie mi chłopoki wody, bo mi się chce pić – powiedziała. Bolek złapał garść śniegu i przyłożył jej do ust. Ja się oglądom, jak się poli ten chliwek, wstaje Koszołczyno i takie słowa mówi: – Chłopoki, czy Niemce to już poszły? My mówimy, że tak, poszły. Oglądom się, a tam Żurawiów Maniek o jednej nodze, druga urwana, na brzuchu był skancerowany od kul tak, że nie mogę tego opowiedzieć, patrzył się na nas, ale nic się nie odzywał. Jak ktoś kogoś rozpoznał, to się zabrało, a szesnaście osób było zwęglone i nikt nie wiedział, kto to był. Ten mój drugi brat to się spolił. Szkoda i jednego, szkoda mi drugiego, ale ten mój brat to był chłopok ogromnie zdolny, od dziesiątego roku życia groł na skrzypkach. Co wziął to grał, na klarnecie, po weselach grywał, na piórniach na Słodkowie, na akordeonie groł. Szkoły specjalnie nie miał, ale zajęła się nim nauczycielka ze Stróży i go nauczyła.
Z tą małą Tereską to było tam, że Mrozowo u mojej ciotki zostawiła jo na łóżku, myślała, że się mieszkanie polić nie będzie, a mieszkanie się podpaliło i tyż się spaliło to dziecko. Jakby je wzięła z sobą, to też by nie przeżyło. I ona jeszcze żyła do godziny pierwszej w nocy, na drugi dzień przyjechała rodzina z Bystrzycy i ją zabrała. To dziecko to nie wiem, czy dziecko zostało, czy tylko popiołek został.
Jak się nie mylę, to było to w piątek, w sobotę był Nowy Rok, w niedzielę była niedziela, a pogrzyb był koło środy, czwartku.
Taki kierownik, u nas dzieci w wojnę uczył, Koszałka z Kraśnika, to był zięć organisty, jako nauczyciel był dobry, mnie dużo nauczył. Na święta wannę jajek mu przyniosły, mąki, rąbanki. On się u nas bardzo zadomowił. Też by zginął, gdyby to nie były ferie świąteczne. Przyszedł na pogrzeb i przyniósł pismo jakieś, i to pismo jest zakopane tam, gdzie ludzie, na cmentarzu. Nie wiem, co to było, bo to było skrycie zrobione, ja byłem za młody, żeby tam być, ale nawet gdyby teraz żyły, to nic by nie pamiętały, bo to pijaki były.
Jak uczył dzieci w gimnazjum w Kraśniku po wojnie, to taki ten Piechnik co jest żonaty u Brzeziny, już nie żyje ten Piechnik, to on przypomniał i mnie to: Koszałka co mnie uczył, to nauczyciel był dobry, i on zakopał tom mumie. Dokładnie nie wiem, w którym miejscu, a i groby mogą być przesunięte. Gdyby dostać się do tego, co on zakopał, to by dużo się można dowiedzieć. Nikt nie pozwoli teraz kopać.
Miesiąc po akcji jeszcze się paliło. Jak byliśmy w domu, i cicho było, to jedno słychać było ptactwo, kruki, kru, kru, nadlatywały, bo tu popalone były konie i bydło. I ten zapach żaru, padliny, tylko to było.
Jak się obudzę w nocy i sobie przypomnę akcję, poty mnie zaleją, to spać już nie mogę, choć do rana trzy, cztery godziny.
Pół roku w tył, przed akcją wezwali Niemcy rekrutów od nas, może z dziesięciu chłopaków od nas pojechało na komisję do starostwa. W każdym razie wszystkich cofnęli, a Kawęckiego Janka podebrali. I on potem śpiewał: Kulawe, garbate w cywilu zostały się, tak że tylko on jeden nadał się do wojska.
Za trzy, cztery tygodnie został wezwany, żeby się stawił. Przyszedł tu do nas i ojciec się go pyta: To jak Jasiu, idziesz Niemcom służyć, a on zaczyna płakać. I mówi, że nie pójdzie, bo nie wie, gdzie idzie. Gdyby wiedział, że idzie na wojnę, to by wiedział, że na wojnę. A on nie idzie na wojnę, tylko nie wiadomo gdzie. Może do jakiś ciężkich robót gdzieś, a może i do czego gorszego. Ojciec się go pyta: A nie masz możliwości gdzieś pójść i coś podłożyć, żeby cię wykreślili? A on mówi: Była możliwość, była bardzo dobro możliwość, już wszystko było nagrane. Kazoł mi przywieźć metrowe prosie i mnie skreśli. – I co, nie mieliśta świni w domu? – pyta ojciec. – Były świnie, było dużo świń w domu – odpowiada Jasio. – Matka powiedziała, że do swoich dzieci świń nie będzie dokładać i nie dała. I wtedy jej powiedziałem: Jo może przeżyję, ale ty matko to zginiesz.
Ojciec jego to był taki głuchawy trochę i spokojny, ale ta baba to była bezczelno, potwornie bezczelno. I wtedy na tym się skończyło, że jak nadszedł czas pójścia do niemieckiego wojska, to on poszedł w partyzantkę. Młodszy o dwa lata Wacek poszedł za nim, bo wiadomo, przyjdą szukać Janka i go nie znajdą, to wezmą Wacka. To Wacek też poszedł za nim w partyzantkę. Został Stefcio, i on za nich życiem zapłacił, i matka też, i ojciec niedługo potem umarł ze zgryzoty.
Nie wolno było leczyć ludzi z akcji. Jak się Kasperek poparzył w czasie akcji, bo ukrywał się jeszcze z dwoma sąsiadami pod podłogą, a chałupa się paliła, to lekarz w Zakrzówku, Niemiec, ale dobry Niemiec, powiedział: masz szczęście, żeś poparzony, to można ukryć, że to z akcji, bo inaczej to by mnie zastrzelili za leczenie rannych.
W czasie wojny straszne rzeczy były. Ubrań nie było, butów nie było, chałupa spalono. W sieni była karta, ilu mężczyzn jest w domu, jak było tylu, ile trza, to nic, a jak za dużo, albo za mało, to od razu po co i na co. To jak my z ojcem w nocy poszli do lasu po drzewo, zegarka nikt nie miał, po gwiazdach trza się było orientować co do godziny, i ojciec mówi: o, tu już będzie blisko trzecio, bo Niemcy przeważnie przyjeżdżali koło piątej rano, trza wracać do domu. Przynieśliśmy suchą sosnę, ojciec napalił w piecu, kartofli upiekł i takie mieliśmy śniadanie.
Lipiec początek, może koniec czerwca, mieliśmy iść w pole, przyszedł sąsiad, to gadu gadu, ja leżę na łóżku i słyszę, że ktoś idzie. Przychodzi żołnierz do nas i tak mówi: Chadzaj czi znajesz kuda jest żielaznaja daroga? Ojciec umiał po rusku mówić, to mu wytłumaczył. Żołnierz powiedział: Charaszo. I poszedł do swoich. Patrzymy z góry, a tam może z pięćdziesięciu partyzantów. Ich przełożony mówi do ojca, że jak będzie dwieście, trzysta metrów do żelaznej drogi, to żeby mu powiedział. Szkoda mi było ojca, to ja poszedłem. Nie kazał się prowadzić drogą, tylko jakimiś ścieżkami, to go prowadziłem z tyłu za stodołami. Pokazałem mu świerki przy torach, a oni poszły tam.
Partyzanci radzieccy to byli ze zrzutów, i z pociągów udało się niektórym uciec. Amunicja ze zrzutów była. Ja też znalazłem z wiadro amunicji do pepesz, to się ucieszyłem, ale przyszły niedługo i mnie zabrali.
Innego razu siedzimy w domu, mróz dwadzieścia stopni, ktoś chodzi koło chałupy, było ich z dziesięciu. Puk, puk do drzwi. – Stachyra, otwórzcie – słyszy ojciec. – Byśmy się ogrzoli. Ojciec na to odpowiada: – Nie ogrzojeta się chłopoki, bo u mnie zimno, woda zamarzła w wiadrze. Ale ich wpuścił. Posiodali gdzie bądź. Ojciec mówi: Chłopoki, posiedźta do godziny drugi, trzeci i idźta, bo nad ranem mogą Niemcy wpadnąć. I poszły, i takie to było życie.
Ojciec był w komisji kontyngentowej. Przyszło do wsi 660 metrów kontyngentu, żeby oddać tyle Niemcom, pół zboża chlebowego, pól paszowego, żyta i pszenica. W komisji był sołtys, mój ojciec, Kot z Pnioków, zastępca sołtysa i Wtykało Leon. I oni dzielili, ile kto ma oddać. Trzeba było podzielić solidnie, wziąć pod uwagę, ile ludzi w domu, ile hektarów i zgodnie z tym wyznaczyć zboże do oddania. Ale gdyby trzeba było rozdać to zboże, to też byłby kłopot.
U Pyzika Antka, ojca Jaśki, tam było dziewięć dzieci i Pyziczka, razem dziesięcioro ludzi, pół ich pola wziął Kania Bronek, razem miał 3 morgi, a Pyziczka nie więcy niż pół. Ojciec opowiadał, że w takiej sytuacji Kania Bronek dostał 5 metry do oddania, a Pyziczka metr. Kania przyszedł do ojca i zaczął znieważać ojca, jak to podzielił. A przecież jak miał tyle pola, to nawet po oddaniu mu sporo zostało. A Pyziczce ledwie na przeżycie dla dzieci. To jeszcze nie wszystko, bo przecież ludzie miały styczność z partyzantami, nie tyle z partyzantami, co złodziejami, to przecież sołtys i chłopy z komisji kontyngentowy mogły się bać, że pójdzie się poskarżyć, przyjdzie jaki z lasu i w łeb strzeli. To trzeba było być miedzy młotem a kowadłem.
Ojciec miał oddać 12 metrów kontyngentu, a jak on tak ojca znieważył i postraszył, to nie dość, że oddał swoje 12 metrów i jeszcze za niego oddał. Do tego doszło, że od Bożego Narodzenia myśmy chleba nie mieli, to był 1942 czy 1941 rok. Jak przyszedł brat, co junaki odrabiał, ja byłem mały, patrzę przez okno, a ojciec i matka latają niespokojnie po oborze. Nie kłóciły się, ale jakaś sprawa była. – Stachu, ty wiesz, w jakiej my sytuacji jesteśmy? – zapytał brat. – Chleba nie mamy i kartofli nie mamy, zboża nie mamy i nic na kolację, tylko dwie litra mleka matka może wydoić od krowy.
A mnie się płakać zachciało, że może głodowa śmiercią będę umierać. Ale ojciec wziął worek i poszedł do kogoś w jedno miejsce, żeby pożyczyć, ale tam nie dostał, nie tak, że nie miały, ale nie chciały pożyczyć, to poszedł w inne, do Mazura i stamtąd przyniósł ze 30 kilo pszenicy. Zaraz wzięły wymłynkowały i matka klusków ugotowała.
U mnie głód był w domu, nie u każdego, ale u nas był.
Drugi raz spalili wieś jak zbombardowały ją samoloty, gdzieś 25 lipca 1944, wtedy spaliło się tak: od Sowy, teraz Jakubecki, do Machulki, ze sześć chałup. Tu było frontowe wojsko, samoloty rosyjskie wyczuły, żniwa, gorąc, wszędzie strzechy, to jedna chałupa zapalała się od drugiej. W stodołę Świądrową walnął bombą, a reszta się zapaliła. Jak Niemce były u Wtykłowej, to ratowali maszyny, krowy. Najpierw swoje, a potem Wtyklino zaczęła prosić: Panowie, pomóżcie. No i pomagali. Niemiec frontowy też bywał dobry.
A za dwa dni były Ruskie. My jako ludzie, którzy nie rozumieli polityki, jak Ruskie przyszły to było wojsko, nie robiły nijakich nadużyć, ale jak przyszedł, to tak było nagrane wszystko, że jak przyszedł to od razu był gospodarzem. Jak front przeszedł, to jeden żołnierz zostawał i od razu był sołtysem.
Jak ktoś był w AK, to niektórych zabierały ze sobą, ale nam, zwykłym ludziom, to nic nie robiły.
Przed wojną też nie było letko.
Ojciec był w Stanach dziesięć lat, ale jego los był marny. Uciekł z Armii Rosyjskiej, nie poszedł do wojska w 1904 na wojnę rosyjsko-japońską. W 1914 roku babka umarła i dały mu znać, ojciec przyjechał z myślą, że się ożeni i weźmie kobitę do Ameryki. Przyjechał w lutym, ale jeszcze maj w Polsce, a potem pojadę – mówi, a potem jego ojciec mówi: to jeszcze poczekaj na żniwa, jesienią pojedziesz. A potem wybuchła wojna i tyle było. Odjeżdżał z Ameryki to kolegom rozpożyczył sporo, miał wrócić, to by mu oddały. Bo dla niego Polska to była najpiękniejszy świat dla niego. Jak jego kolega przyjechał kiedyś go odwiedzić, to ojciec się pytał o tych, co im pożyczył. Kolega tylko machnął ręką, że nie ma co mówić. Po pierwszy wojnie były papierowe ubrania, to matka się denerwowała, że ojciec miał narzeczoną w Ameryce ładnie ubraną, a ona tutaj w papierowych spódnicach musiała chodzić.
Przed wojną to pamiętam, że kiełbasa kosztowała średnio dwa złote. Dwa dwadzieścia kosztowała lepsza i chuda, tłusta – jeden osiemdziesiąt. Chleb kosztował dwadzieścia siedem groszy kilo, bardzo dobry chlebuś. Bułeczka słodka dziesięć groszy. Litr nafty czterdzieści pięć groszy, zapałki były bardzo drogie – dziesięć groszy paczka, ale można było przerżnąć na pół. Jajko kosztowało cztery grosze, metr żyta – sześć złotych w jesieni, a dziesięć złotych na przednówku. Dwa złote jak zarobił to się cieszył. Przed samą wojną jak Kraśnik ruszył, stacja, to ludzie już lepiej zarabiali, nawet do trzech i pół złotego za osiem godzin.
Byli też u nas Żydzi. Mieszkali na Wielgusowym ogrodzie, a potem tam, gdzie pobudował się teraz Chabski. Były też jak się do lasu jedzie, tam było trzy mieszkań: żydowskie, ktoś i ktoś. Tam mieszkała matki koleżanka, matka na weselu była, a jak miałem z siedem czy osiem lat i do szkoły miałem iść, to z matką pojechałem do Kraśnika i tam wstąpiliśmy do jej koleżanki Hanki. Ja się bałem, że Żydzi biorą dzieci na krew na mace.
Oni świętowali w sobotę i jak zachodziło słonko w piątek, szabas. Na Karpiówce Żydy nazywały się Choim, zajmowały się handelkiem, tu stara kura, tu jajka.
Kiedyś to było takie zdarzenie, że Freda przygnała kozę na nasze pole, a mój brat ją wygnał i jeszcze postraszył, to Mosiek, jej starszy brat, starszy od mojego wówczas może czternastoletniego brata, chciał go bić. To brat uciekł. Chaimowa przyszła do ojca na skargę i ojciec chciał Stachowi wlać, a Stach uciekł, to wziął kijem przywalił Żydówce. Oj, oni byli źle przez nas traktowani te Żydy, oj źle. Wyjechały dobrze przed wojną.
Żyd to był Żyd. Szedłem na naukę do kościoła w Kraśniku, chodziłem co sobota, i koło Partyzanta [pomnik partyzanta postawiony po wojnie – RB] Żydzioki grały w piłkę, były starsze, tak koło szesnastu lat, piłka poleciała w moją stronę, ja boso byłem i kopnąłem, jak doleciały do mnie i zaczęły mnie bić. „Wasze ulice, nasze kamienice”. Jak w kościele płakałem, bo mnie Żydy pobiły, to ksiądz mnie jeszcze za uszy wydarł. Oj, wtedy to chamstwo było, teraz jest inaczej.
Kościół był w Kraśniki i jak ktoś był czasowy i bardziej wierzący to chodził na mszę jedną, dwie niedziele w miesiącu, ale na spowiedź wielkanocną to było tyle ludzi, że do spowiedzi stałem ze cztery godziny. Na odpust ksiądz w Kraśniku powiedział, że może odprawić msze w kościółku w Stróży, żeby przysłać po niego furmankę na te i te godzinę. Wierni niech się zejdą, to on odprawi mszę. Odpust był uroczy, był w czerwcu, jak pogoda dopisała to było pięknie, było przyjęte, że wtedy był odpust i ludzi co niemiara. Ale wtedy to było inaczej, takiego wyzysku nie było, teraz to wyzysk straszny ze strony kościoła, wyzysk ciemnoty.
Władysław Stachyra (1928-2022) – całe życie przeżył w Karpiówce jako właściciel czterohektarowego gospodarstwa, hydraulik w Lubelskim Przedsiębiorstwie Energetyki Cieplnej w Kraśniku, mąż Leonii z domu Krzysztoń (też z Karpiówki) i ojciec trójki dzieci: Stanisława, Pawła i Sabiny.