Aleksandra Tarnowska
Ewucha-KOzucha
W końcu i im, starym już gospodarzom, przyszło dorobić się w chałupie małej dziewuszki. W pierwszej chwili myśleli, że baba chorzeje, kiedy brzuch Jadźki począł pęcznieć i silniej się nadymać. Maciej przecie już dawno położył na żoninym łonie lagę i nawet nie myślał o dziecięciu. Tylko czasem skrobał się po łepetynie, że na starość przyjdzie ojcowiznę oddać w paroby, bo sam z Jadźką nie urobi. Ale czy to roboty będzie mniej, gdy trzeba każdemu popatrywać na ręce?
Za to Jadźka nadziei trzymała się dłużej niż pozwalały na to trzeźwe myślenie i ludzkie gadanie. Sąsiadki dawno machnęły ręką. Ile mogły wiedzy wszelakiej przekazać, to wygadały. A skoro nie przyszło do poczęcia, to pewnie Jadźka jakaś nieudolna albo jałowa jak ta sucha ziemia. Nie darzyło się tyle lat, to już nie zadarzy, życie.
Choć niewiele już mogły doradzić, ze skupieniem słuchały o Jadzinych staraniach. Pod cudzą pierzyną zawsze najciekawiej. A tym bardziej tą, pod którą przyszło już nie tylko na babskie sposoby, ale na czarowne ziela i zamawiania.
Bo Jadźka chytała się wszystkiego. Maciej z początku dobrotliwy, podśmiechiwał się lekko z połowicy, ale każdy kolejny wymysł ścierał głupawy uśmieszek z gęby niby brudną szmatą. Zaczęło się niewinnie, tyle co Jadźka inaczej w łóżku polegiwała, częściej go zapraszała pod koszulę. Nie miał nad czym deliberować, korzystał.
Potem baba działała konkretniej, to zagrzewała mocniej w piecu, to chałupę tak wietrzyła, że wiatr rozhulany przewracał w izbie stołki. Chłop raz ściekał potem, raz trząsł jak w febrze, tyle z tego wyszło, że schorowany tydzień na sienniku przeleżał. A Jadźka dalej.
Przeróżne cacka znosiła do domu, a to ziela przywlokła z lasu, tu i tam zawieszała, okadzała smrodliwie izbę, to jakieś jajka tłukła, dziecięce gałganki od sąsiadek w pierzynie motała. Od drzwi do stołu nie było Maciejowi jak przejść, bo coś zaraz potrącał i Jadźka przyskakiwała ze złym słowem. Zagryzał zęby, tylko mocniej Jadźkę w łóżku grzmocił, żeby wreszcie skończyć z cholerstwem. Na nic to.
Wytchnienie na chłopa przyszło wreszcie z innej strony. Żona, po długich babskich pogwarkach przy rwaniu pierza, wpadła na nowy koncept. Przed niedzielą jeszcze, w sobotę, przywdziała kościelny strój, nawet łapcie zamieniła na skórkowe buty, i poszła do proboszcza po radę. Od tego dnia zaczęły się wędrówki babskie od kościoła do figury i nazad. W każdej wolnej chwili to przed ołtarzem, to przed kapliczką mieliła w ustach zdrowaśki. Do chałupy zachodziła tyle co na dojenie, karmienie kur, no i pod pierzynę, bo bez ostatniego, wiadomo, Święty Boże nie pomoże.
Nastały więc dla Macieja czasy spokojne. Względnie, bo o ile nie cniło mu się samemu w chałupie, to pusty brzuch za dwóch do Jadzinego gotowania tęsknił. Ile on tam, po całym dniu zarobiony, do żelaznego kociołka uskrobał ziemniaków? Tyle co sobie odkroił, kiełbasą, z rzadka bo z rzadka, przecie szkoda bez specjalnej okazji, zagryzał. A czym żyła Jadźka, tego już kompletnie nie mógł wyrozumieć. Chyba nadzieją.
Cienka to musiała być jednak strawa, bo Jadźka, baba zawsze przy sobie, wychudła jak niedożarta koza. Wiatr wydymał fałdy niedzielnych spódnic, zamotanych na patykowatych, niczym u stracha na wróble, zmarniałych kulasach. Jeżeli kto wcześniej myślał, że może między tymi starymi bo starymi, ale jednak babinymi, nogami zakiełkuje jeszcze ziarnko nowego żywota, teraz doszczętnie stracił wiarę w cud narodzin.
A jednak ziściło się Jadźce. Ale dzieciątko nie zostało wymodlone ani pod kaplicą, ani pod ołtarzem. Mała Ewusia zakwiliła w kolebce pod gęstą strzechą Maciejowej chałupy dzięki czarnemu, dorodnemu capowi.
Godne to było największego gospodarza bydlisko, choć niby tylko kozioł. A jurne! Nie było kozy we wsi i okolicznych chałupach, co by nie miała w obórce koźlątka po czarnym capie. Zazdrośnie łypali wiejscy gospodarze na potwora, dumę Maciejowej zagrody. Wieść o koźle niosła się przez chałupy, wsie, probostwa i dwory. Czasem nawet i miast tykała rozbawioną myślą. Płynęła z ust do ust, z żartu do żartu, aż dotarła, gdzie może jej pierwotne, najwłaściwsze miejsce było, do małej chatki niemal pod samą Łysą Górą. I kiedy wreszcie wpadła podmuchem wiatru, tam, do ubogiej lepianeczki, na kościstych szeptuszych kolanach zdychała właśnie czarna, starusieńka koza.
Magiczne to było stworzenie, ulubiona towarzyszka łysogórskiej baby. I choć jedna pogadywała beczeniem, a druga ludzkim głosem, rozumiały jak rodzone. A zdychająca staruszka koza meczała teraz z cicha, delikatnie, ledwie co docierało do ucha. Że jedyny jej syn, cap najczarnieszy z czarnych, może jeszcze uradować jej serce. Jeszcze jego chciałoby zobaczyć jej na wpół zamknięte oko. Dla szeptuchy było to tyle, co rozkaz. Założyła chustę na ramiona, w fartuszek nakładła kilka najpotrzebniejszych ziół i ruszyła z wiatrem, co capią wieść przywlókł do chaty. I może wiedziała już wtedy, że wyprawa przywiedzie do jej domu czarnego capa, a pod Maciejową strzechę dziecinkę – Ewunię.
*
Szeptucha zdybała Jadźkę na węch. Pod figurą. Jadźka biła się jedną ręką w pierś, drugą dłoń przytykała do brzucha, jakby sama chciała dziecinę w odpowiednie miejsce włożyć.
– E, od takiego wiele nie będzie! – zawołała szeptucha. – Jakby palcem ciasto zagniatać.
Jadźka łypnęła spode łba.
– A zaradzi co lepszego?
– Zaradzi. – Baba pociągnęła nosem, żeby jeszcze raz sprawdzić, czy dobrze ją wiatr przygnał do capiego smrodu. – Ja wam mogę coś. I wy mnie możecie coś. Capa macie. Potwora.
– Na krycie?
– Nie. Na życie. U mnie. Rozumiecie, kobito? – Szeptucha poklepała się po brzuchu. – Dam życie za życie.
Jadźka podniosła się z kolan.
– Potwora za dziecko? – wyszeptała głosem buchającym nadzieją, która nie ulęknie się wykraść capa, choćby Maciej miał potem Jadźkę widłami pogonić.
Szeptucha kiwnęła głową.
– No idźcie. Ja tu na was zaczekam.
*
Paluch cuda tworzył w popiele. Sam szkic, szeptała baba, ale Jadźka wiedziała od pierwszego ruchu, że szło pięknie. Pulchne nóżki, pucuśna buzia. Dzieciątko. Najśliczniejsze, dla Jadźki i Macieja.
– Tera węgiełkiem poprawię.
Czarne oczęta. Jak żywe. Szeptucha pochyliła się i dmuchnęła, aż brodę popluła. Ale popiół osiadł tam, gdzie powinien.
A Jadźka nie wyglądała, jakby się przejęła brudną spódnicą. Wyraźnie czuła bowiem, jak ją kręciło w kiszkach, dźgało. Objęła rękami brzuch.
Teraz nie dźgnęło. Przekręciło się, kopnęło. Jadźka ostatni raz spojrzała na capa leżącego w rogu szeptuszej chałupy.
Życie za życie. Dzieciątko malowane.
*
I naprawdę wyszła Ewusia. Piękna. Zdrowa zawsze jak rzepa i mocna jak ten rogaty cap. Co złośliwsi ludzie śmiali się, że od potwora Ewusia jeszcze taka czarna. Porządniejsi dogadywali jednak cicho, że jeżeli rzeczywiście czarna, to po babce.
Z dzieciątka w dziewczynkę, a potem w dorodną dziewuchę Ewucha zmieniła się szybciej, niż wszyscy we wsi przyuważyli jej narodziny. Jednego dnia tupały po deskach małe nóżęta, drugiego rodzice, mocno już starzy, wysługiwali się córką, jak mogli, choć zawsze odnosili się do niej jak do największego cacania. Ludzie też widzieli, że dziewucha zdatna, mocna, robotna, to i w końcu ucichło złośliwe gadanie. A że gdzie wieczorem, przed świętami wycięła z papieru kukiełkę, a to świnkę, a to kurczę maleńkie, co jak żywe zdziobało ze stołu drobiony chleb, kto by patrzył na takie maleństwa. Do czasu.
Ewucha całe dnie była czymś zajęta, to wodziła krowy, to kury macała, izbę zamiotła, garnczek z ziemniakami wstawiła na ogień. Nie miała nigdy czasu na głupoty, co się czasem lęgną dziewuchom w głowach i pod spódnicami. Co noc spała tak ciężko, jak ciężko pracowała w ciągu dnia.
Ale i tak schytrzył się na nią kawaler. Edward Gaca, we wsi pierwszy nauczyciel, biedny jak mysz kościelna, ale malowany jak z kościelnego obrazka. Z wiejską dziewuchą miał mało-wiele do straty, tyle co swoje zęby, ale nauczyciela obić to i tak nie wszyscy by się poważyli, więc próbował.
Łaził za Ewuchą, kiedy krowy palikowała, łaził, kiedy szła pierze drzeć do sąsiadki, łaził nawet, kiedy spieszyła do kościoła na niedzielną modlitwę.
Starzy, co już głównie w domu piecuchowali pod okiem dorodnej córy, całkiem stracili na nią czujność i ostrożne baczenie, choć akurat przyszło jej w lata, gdzie oko powinno ostrzej patrzeć za dziewuszą kiecką.
Edek za to tak łaził, że wreszcie wyłaził, co chciał. Że dziewczyna była wiecznie zarobiona, to nadało mu się tym bardziej, bo ile czasu z nią natracił, to zaraz mu się zwróciło. Wszystkie spędzone z nią chwile krótkie jak mgnienie, tu przygniótł na sianie, tam pod płotem się wygięła, jeszcze gdzie w borze przy zbieraniu szyszek przyparł do drzewa. Raz dwa i mogła Ewka wracać do roboty, a chłopak też nie marnował czasu.
Żeby Edek dogadzał tylko jednej poza Ewką, może jakoś by się to rozeszło po kościach, nie zagrzało krwi, ale po jej uściskach wciąż zostawało mu werwy na dwie, nawet trzy jeszcze dziewuchy. I Ewka musiała się wreszcie zwiedzieć o tych jego zdradliwych amorach. Czy od razu Ewucha uwierzyła, kiedy jej złe języki przy darciu pierza przepowiedziały ze szczegółami wszystkie Edkowe miłostki? Może tak, może nie, ale robota zaczęła jej jakoś niełacno chodzić. Tu krowy nie udoiła do końca, jajek nie wyzbierała, polewka dla ojców niby ugotowana, ale nie można było nazwać tego zjadliwym.
Nagle czasu, którego nigdy nadto nie bywało, zaczęło dostawać na strzyżenie papieru. Coraz głośniejszy szelest roznosił się po Maciejowej chałupie, rozchodziły się jakieś mysze tupotania, szczurze piski. W końcu przyszło i na to, że już dawno niebyła w oborze matka musiała muczeniu Mućki zadośćuczynić i wydoić cierpiącą. Ewka miała głowę całkiem gdzie indziej.
Ale dopiero kiedy stary Maciej, rozeźlony ostatecznie skrawkiem szarego papieru w talerzu, walną pięścią w stół, dziewucha wyszła z domu trzeźwiejsza. Raz-dwa wycięła kozikiem kocura – już nie z papieru, ale z drewnianego sąga. Wyszedł trochę koślawy, ale i taki nadał się na papierowe myszy. Położyła go matce na kolanach i wyszła. Stare popatrzyły tylko po sobie, nie wiedząc, czy to idzie na dobre czy na złe, ale może i lepsze, że w ogóle dokądś.
*
Zaraz przycapiła kawalera. Nawet nie musiała długo szukać, bo młody nic się nie chował z igraszkami. Zarobiona, rozkochana, to i ślepa przechodziła wcześniej obok jego poczynań, a teraz szczypnięty pod kapliczką zadek Staśki Jabłońskiej dźgnął Ewkę niby widły w oko. Zatoczyła się jak nie na swoich nogach i naraz rozwarła gębę.
– Wieprzu! Takiś? Do dwóch naraz ślipiesz oczami?
Edek niby z ociąganiem odwrócił twarz od Staśki, ale palce wciąż ugniatały dziewczyński półdupek.
– Ewuszka, co to za słowa? Co za insynuacje?
W dwóch krokach Ewka była już przy nim.
– A co, może mi się mami? Ileś ty dziewuch nabałamucił?
– Ewuszka, co ty? Przyszłaś mnie indagować? – Edek puścił wreszcie Staśkę, ale wciąż podpierał się o nią jak o drzewo. – Co ty, Ewuszka? – ciągnął niby niewinny, choć głos począł mu drżeć, wyraźnie tracił rezon. – Na środku drogi urządzać sceny? W biały dzień? W głowie ci się pomieszało!
Staśka wywinęła się spod Edka i odbiegła za najbliższe krzaki. Trochę żałowała kawalerskich rączek, ale że zapowiadało się na solidną drakę, wolała popatrzeć z daleka. Niby stała za Edkiem, ale gdzie on, szkolny profesór, dziewuchę zasłoni przed Ewką, co rzepa mocna, w polu wyrobiona. Raz jak cepem walnie i po chłopięciu.
– Cichajże lepiej! Małoś namącił? U wszystkich bab jesteś na jęzorach!
Wieś nie widziała jeszcze takiej Ewki. Spurpurowiała na twarzy, z oczami jak ognie, włosy czarne stały na głowie podobne wierzbowym witkom. Ale wszyscy dobrze wiedzieli, że w każdej babie drzemie złe i tylko czeka, co by się rozbudzić. Widać dzisiaj padło na Ewkę.
Edek szybko wydumał, że nie miał szans w bitce z rozjuszoną Ewką. Ucapił ją za ramiona i zaszeptał do ucha słodkim, ale jakby całkiem nieswoim głosem:
– A co, czarna kozucha, pobodziesz? Na co mi brać capią córę? – walnął, w co wiedział, że najmiększe w Ewce. – A może mi zamówisz po koziemu, zaszeptasz co, kozucha?
Nazad pobiegła do domu. Kot drewniany, już całkiem utyty, chrapał rozłożony na zapiecku. Stare też w pościeli. Łypały tylko matczyne oczy spod zadartej pod nosy pierzyny.
– Ewuchna, co ty taka?
I jakby naraz co wstąpiło w dziewuchę. Odwróciła pobladłą twarz w stronę ojców.
– Jaka? No jaka? Taka? – zarzuciła wściekłymi pytaniami, błyskała oczami. – Skąd taka ja? Taka? Kozia? Capia, może? Skąd? – syczała do starych głów, złączonych w rodzicielskiej biedzie na puchatej poduszce.
– Ewuchna, co ty, ty nasza, nasza… – chlipała rozżalona matka.
Ewka nie mogła znaleźć sobie miejsca. Wyszła do obory, gdzie machały tylko dwa krowie ogony. Zamknęła wrota i patrzyła na nie, szerokie i wysokie. Chwyciła osmalone drewienko, w palcach kręciła, przekładała.
Spoglądała to na krowiny, które wodziły za nią wielkimi, trawiastymi oczami, to na świniaki spaśne, to na kosę i cepy zawieszone na kołkach. Tu z ojcem chadzała widłami siano zarzucić, tam z matką ziemniaki niosła z parnika. Po drabinie wchodziła na pięterko i hop, zeskakiwała na pełne kurzu i myszy siano. Ganiała za drobiem. A kiedy jej się nudziło, ze słomy wyplatała konika albo kogucika paradnego. I nic ojce nie mówili złego, że po podwórzu te zwierza-dziwy chodziły, nic.
Nie jej miałoby być to miejsce? Nie Maćkową miałaby być córą? Ale Kozią? Czarowną? Rzuciła się Ewucha do wrót. Osmalonym drewienkiem smagała po nich pierwszymi krzywymi, czarnymi kreskami. Przed oczami znowu mignął Edek i Staśki Jabłońskiej szczypnięty półdupek. Z nową mocą przyłożyła czernidło do wrót i przez całą noc nie przerywała smarowania.
Nad ranem głośne rżenie zbudziło wieś. Koń wyszedł z Maćkowej obory – wielki, mocarny, z podkowami jak największe bochny.
Na nim Ewucha, z włosami rozwichrzonymi jak końska grzywa. Z błyskiem szalonym w oku. Bez słowa jednego, bez pożegnania, na oczach wsi, pognała w góry. I Jadźka widziała wyraźnie, że nie we mgle, jak gadały baby, zniknęła Ewunia. Tylko jasne słońce i czarowny gniew zmazały węglowe konisko i jej małą, malowaną dziewuszynkę jak ściera plamę. Zagarnęły jak dłoń popiół, żeby go rozsypać na ziemi.
Sołtys, zawsze pierwszy przy zbiegowiskach, splunął gorzko w błoto.
– Niby taka Ewucha-Kozucha, a konisko paradne – podsumował.