Od razu na wstępie zgadzam się z Czesławem Niemenem, który w roku 1967 bystrze zauważył, że dziwny jest ten świat. Świat ludzkich spraw. A że język niewątpliwie jest sprawą ludzką, to może i on dziwny. Gdyby więc Niemen nie tylko śpiewał, ale także pomyślał, może szło by to inaczej – dziwny jest ten język. Ma się rozumieć, że język polski, choć to samo można powiedzieć pewnie o każdym innym, ale to już inna sprawa. Na pociechę zostaje, że jednak „ludzi dobrej woli jest więcej”. To znaczy, takich gości, których chętnie ugościmy u siebie o każdej porze dnia i nocy, jako że dobrej woli jest więcej.
W utworze Niemena świat dziwny jest szkaradny i nikczemny, ale mógłby też autor zauważyć, że dziwność potrafi być piękna. Bo różna jest od nudnej zwykłości i bardziej niż zwyczajność ciekawa. Bo dziwna. A co dopiero dziwny język, przekabacony nadmiarem reguł i od tych reguł nadmiarem wyjątków, zrozumiałych bardziej lub mniej, ale pięknych. Nie mówię już o tym, że na ulicy, w tramwaju, sklepie, mediach, gdziekolwiek, odczuwam wszechobecność jakiegoś obcego języka, który może nawet ma coś z polskim wspólnego. Ale co? Bóg wie. Czasem w tej innowacyjności piękny, choć czasem też i niepiękny. Na progach epoki i zakrętach czasu języki pokrywają się nowotworami takimi, że szczęka opada. A na swoich wyżynach lub nizinach objawiają mało znane, lub zgoła nieznane skarby frazeologii. Piękne lub nie, de gustibus…
Ach, ten język polski, bez którego nie mogę się obejść, na co dzień i od święta. Co on ze mną wyprawia? Co z nim wyprawiają? Wprost nie mieści się w głowie. Moje nim zdumienie drepcze wprost za słowami Mariana Pankowskiego, bo właśnie otrzymałem w darze jego „Z Nocy i Mowy. Wybór opowieści”, co dopiero (to znaczy w roku 2023) wydany przez Wydawnictwo Ossolineum. Wyboru dokonał Paweł Szroniak i chwała mu za to. Pankowski niewątpliwie pisze po polsku, jeśli pominąć te jego dość częste wtręty francuskiego, nigdy zresztą nie tłumaczone. Nie szkodzi. Niechby spróbował ktoś powiedzieć, że nie jest to polski pisarz nad pisarze. Powtarzam – Pankowski – i od razu ponosi mnie chętka, by na chybcika ułożyć prywatny ranking wspaniałych pisarzy polskich, przewracających język na nice. I tak by on chyba wyglądał: Bruno Schulz, Stanisław Vincenz, Marian Pankowski, Teodor Parnicki i tak dalej. Może dodałbym jeszcze Gombrowicza, gdyby nie to, że jego język ciężki jak ołów. Podczas gdy u Pankowskiego – jak piórko. Ale to tylko dygresja, od której wracam czym prędzej do rzeczy.
Znakomity pisarz Pankowski pisze po polsku z werwą taką, że wprost nie da się zliczyć, ile tych polskich języków u niego występuje. Ile w nim gramatyk i ortografii! To mi dopiero sztuka nie lada, używać polszczyzny we wszystkich jej kilkudziesięciu odmianach. Z czymś takim może tylko Leśmian mógłby konkurować, choć pewnie Pankowskiemu by nie dorównał. No, ale poezja z prozą stawać w szranki nie może, bo przecież to różne planety. Więc przyznaję im pojednawcze ex aequo. Wielki Leśmian i takoż wielki Pankowski. Wypada w tym miejscu przypomnieć, że doktorat Pankowskiego, obroniony na Université Libre de Bruxelles w roku 1962 wziął sobie za przedmiot Leśmiana właśnie. Żałować należy, że zacni Belgowie zielonego pojęcia nie mają o klejnotach zawartych w poezji Świętego Bolesława. Bo są nieprzetłumaczalne. Lecz mniejsza tu o poezję, która może – taki jej przywilej – gwizdać na prawa i prawidła, podczas gdy u Pankowskiego – proza. Tak mi się napisało – proza – czy jednak aby na pewno? I zaraz następne pytania o przetłumaczalność polskiego języka, w którym Pankowski zamieszkał po uszy.
Tej pewności nie mam, śmigając przez poświęcone Matce traktaty, składające się na zbiór „Smagła swoboda”, aż na drugi ich brzeg, gdzie wysmagani swobodą, wpadamy w otwarte ramiona zatytułowane „Matuga idzie. Przygody”. Te z kolei autor zadedykował Maniusiowi Pankowskiemu, autorowi lirycznych wierszy. Żałować można, że z poezji Matugi, bo on się również nią para, czytelnik poznaje tylko jeden utwór. Znaleźć go można w rozdziale „Wjazd Tego”, a ponieważ nie jest zbyt długi, zacytuję kawałek:
Wierzymy, że pomimo zawodów bez liku
Pomimo ruin i krwi, i łajdactwa
Powstanie z grobu naród męczenników,
Skoro nań tylko spłynie Twoja łaska.
Spłyń łasko, spływaj pośród skwaru lata,
Na głowy spod bomb wyniesione, spod drutów,
I wpleć się w chorągiew, co szumi skrzydlata,
I tamtej ziemi przybliż tupot naszych butów…
I tak dalej. Taki żart.
Gdyby się przyjrzeć polskim językom, jakimi szermuje Matuga Władziu (a przecież Maniuś Pankowski), czego tam nie ma. Galicyjsko-lodomierska polszczyzna pod pachę z kresowym bałakiem, krakowskie i mazowieckie ble-ble obok wielkopolszczyzny. Może tylko w materii kaszubskiego i śląskiego są pewne braki. A szkoda. Może przydałaby się też gwara siedlikowska, której solidny słownik sporządził imiennik Maniusia, Marian Pilot. Lecz i tak mamy u Pankowskiego lingwistyczną żonglerkę w najlepszym gatunku. Czytam, czytam, oczom nie wierzę. I tak aż do strony pięćdziesiątej dziewiątej, gdzie w ostatnim wersie (a rzecz dzieje się w Piekle), jak grom z jasnego nieba czytam:
… strażnik czerpnął smoły gorącej filiżanką, a jednemu, co najgłośniej się domagał, chlust! w rozwartą paję. – A stulże ją, kiedy Jasna Gościni u nas.
Można się mgliście domyślać, kto Ona? Ale nie o Nią chodzi, co właśnie o to – Gościni! Mam ja z tym słowem zgryzoty kupę. Bo modne ostatnio, na fali z innymi feminitywami – ministra, pilotka, kierownica, szoferka, et cetera, et cetera. Dużo tego. Coraz więcej. A ja z modą zawsze jestem na bakier. Więc zwariować można. Bezgłowe zbabienie. Jak będzie nazywać się kobieta-ksiądz, gdy już to sobie feminizm wywalczy? Ksiądzka, może księżka albo raczej księdzyni. Nie wiem. Zobaczymy. A na razie jest Gościni! Lecz Pankowski jak najbardziej ma prawo, bo pewnie to usłyszał gdzieś w powiecie krośnieńskim albo nowosądeckim, bo tam może tak mówią. A może tylko mówili i słusznie przestali. Bo jeśli chodzi o chwilę obecną, to tak mówią w „pierwszym radiu informacyjnym”, które samo tak się nazwało. Konsekwentnie, uparcie i chyba pod rygorem rozwiązania stosunku służbowego. Same tam goszczą gościnie. Goszczących tam mężczyzn musi pożerać zazdrość, że sami się nazywają tak zwyczajnie – goście. A gościni to jednak brzmi, nie wiadomo czy dumnie, czy głupio, ale się przynajmniej nie kończy na to prapolskie „ść”. W sumie, niby nic, ale przecież robi się problem. Coraz większy. Sięga on także sfer naukowych, okadza się autorytetami, znajduje źródła i korzenie, tyje od komentarzy, które są za albo przeciw. Pochlebną mu (problemowi) wystawia cenzurkę na przykład pani prof. dr. hab. z Uniwersytetu Szczecińskiego, powołująca się na precedensy. Dowody czerpie ze Słownika Języka Polskiego z roku 1900, tzw. warszawskiego, gdzie jakoby znajdują się formy „gościa” i „gościni”. No i co z tego? Nawet tam nie zaglądam, skoro go nie posiadam, ale mam ja pod ręką bardziej sędziwy, bo z roku 1866, słownik języka polskiego i proszę bardzo. Na chybił trafił, poczynając od „a”, wybieram kilka słów tam występujących:
Abelek, akwista (to ktoś pijący wodę), ameiwa (inaczej: marmelada), andrykuły, auszternik;
Babizna, baczmagoprzedawca, bajborak, bździel, berować, boroczno;
Ceklować, chlucha, choja, ciekun, ciołuch, cudzomił;
Domarad, dopad, dopsować, drapca, dzięga;
Ewropa, ecować, eskarpa;
Falmować, falendysz, fimfa;
Garumna, gąźwy, gędźba, głużyć;
Jak długo żyję w języku polskim i jego licznych odmianach, żadnego z tych słów nie spotkałem ni w mowie, ni w piśmie. Doszedłem więc do litery „g”, i byłaby teraz kolej na gościnię. Nie ma. Sprawdzam ponownie, bo druk bardzo drobny i dalej nie ma. No to teraz hajda do Słownika Języka Polskiego, tom 1 (A-K) Warszawa 1988, którego redaktorem naukowym jest prof. dr. Mieczysław Szymczak, a który gościnię zbywa zasłużonym milczeniem.
No więc nie ma. Górą moje! Nie ma w słowniku, ale jednak jest ta gościni u Pankowskiego, którego książkę wniebowzięty właśnie skończyłem czytać. Skończyłem i chciałbym się tym wniebowzięciem podzielić z kimś bliskim. Znam taką osobę i nawet z mojej lektury zdawałem jej wielekroć sprawę. Osoba, muszę dodać, jest płci żeńskiej. Recenzowałem swoje emocje i zdaje się, że trochę ją zaraziłem. A może tylko wymusiłem kurtuazyjną ciekawość? Nie wiem, ale obiecałem jej książkę pożyczyć i wtedy stanie się jasne. Co prawda, wolałbym sam raz jeszcze się podelektować, ale słowo się rzekło, książka u płotu. Proponuję telefonicznie spotkanie i w ustalonych okolicznościach kładę Pankowskiego na stole i idę otworzyć drzwi. Otwieram i co widzę? W progu staje gościni. Wypisz, wymaluj. Słowo daję.