Jarosław Jakubowski


Źródełko


 

Pogrążyć się w rozmowie z kobietą. Wspominać dawne lata na wsi.

Dlaczego z kobietą, dlaczego na wsi, zapyta pani porucznik.

Bo jestem samotny i zostały mi tylko wspomnienia.

Ta kobieta nie musiałaby być piękna, w takim sensie, w jakim zwykle rozumie się piękno. Nie, wcale nie musiałaby być taka. Wystarczyłoby, że patrzy na mnie, kiedy do niej mówię. Patrzy z uwagą, życzliwością, słuchając z zainteresowaniem, co też będzie dalej. Taka rozmowa nie jest niemożliwa, powie pani porucznik. Być może, ale myślę, że taka rozmowa nigdy nie miałaby szansy się wywiązać. Nie wiem, dlaczego. A może wiem, ale wskazanie przyczyny równałoby się z przyznaniem się do porażki, kolejnej, a właściwie ostatecznej porażki.

Czy ta kobieta ma jakąś konkretną twarz, spyta pani.

To bardzo ważne pytanie. Twarz jest bardzo ważna. Tak, widzę twarz tej kobiety. Nie jest już młoda, ale też i nie stara. Nosi ślady przeżyć, lekko zszarzała, trochę zmęczona, ale oczy wciąż żywe, przenikliwe, głodne wrażeń. Nie, to złe określenie, bo sugeruje coś nieczystego. Dlaczego nieczystego, zapyta pani porucznik.

Nie wiem, ale chcę ją uchronić choćby przed cieniem tego rodzaju przypuszczeń. Po prostu głodne. Ciemne, głodne oczy.

Kim jest ta kobieta? Będzie pani musiała w końcu o to zapytać.

Odpowiadam: pewnej nocy przyszła do mnie we śnie. Nigdy nie spotkałem we śnie kogoś tak rzeczywistego. Bardziej rzeczywistego niż niejedna osoba, którą spotykam w realnym życiu. A może to nie był sen, tylko przeszłość, tak odległa i zamglona, że właściwie nie do odróżnienia od snu? Jedno jest pewne – rozmawialiśmy bardzo długo. Ona wspominała i ja wspominałem, a nasze wspomnienia przeplatały się jak pasma warkocza.

A jeśli ta kobieta wcale nie istnieje, powie pani.

Tak, to całkiem możliwe, ja jednak wierzę, wierzę głęboko, że istnieje. Tak jak istnieje pani i jak istnieję ja, jak istnieją nasze ręce, oparte o ten stół, i nasze usta, wypowiadające te właśnie słowa.

Powiedziała do mnie tak: pamiętasz tamto lato, dawno, dawno temu, tak dawno, że wydaje się jakby było czymś wymyślonym?

Pamiętam, odpowiedziałem z przekonaniem.

A pamiętasz, od czego się zaczęło?, zapytała znowu.

Pamiętam, odpowiedziałem z tym samym przekonaniem.

Od przydrożnego kamienia, do którego przybiegłem wieczorem, kiedy samochód rodziców zniknął za zakrętem i zostałem sam w gospodarstwie dziadków. Żaby nad stawem zawodziły skrzekliwie. Krowy w oborze głośnym ryczeniem wołały o udój. Jakiś wieczorny, cichy ptak przeleciał nisko, furkocząc skrzydłami w gęstym i spokojnym, pachnącym sianem, błotem i tatarakiem powietrzu. Duży Staw lśnił granatowo w mroczniejącej niecce.

Byłem tłustawym, bladym chłopcem, który nie lubił spędzać czasu poza domem, jednak rodzice uznali, że powinienem nauczyć się spędzać kanikułę inaczej niż zazwyczaj, to jest wśród duchów i książek. Wieś miała przywrócić mnie cielesności i praktycznym zajęciom.

Co żeś taki lękliwy?, zapytał Dziadek przy kolacji.

Laluś taki, powiedziała Babcia.

Oboje byli ogromni i obcy jak postacie ze strasznych bajek.

Ale to będzie tylko jedna noc, tak?, dopytywałem się.

Po tej nocy, jutro, rodzice po mnie przyjadą, tak?, dopytywałem.

Dziadek z Babcią jednocześnie zaśmiali się. Byłem tłustawym, bladym i przestraszonym chłopcem, który nie wyobrażał sobie, że jego codzienne życie może się toczyć z dala od domu.

Rodzice zostawili cię u nas na całe wakacje, powiedział Dziadek.

Będziesz u nas, dopóki mama i tata nie wrócą z wywczasów i nie przyjadą po ciebie, powiedziała Babcia.

Nie miałem pojęcia, że nie chodzi o żadne „wywczasy”, tylko o to, że rodzice przechodzą najpoważniejszy kryzys w ich małżeństwie, a tego lata rozstrzyga się jego być albo nie być. Nie miałem pojęcia, że matka tego lata była bliska odejścia od ojca, tak bliska, że właściwie bliżej być już nie można. Dowiedziałem się o tym dużo, dużo później, kiedy wszystko, co tamtego lata się wydarzyło, nie miało już większego znaczenia poza znaczeniem pamięci, czytelnej dla coraz węższego grona wtajemniczonych, a w końcu – niezrozumiałej już dla nikogo poza mną.

Ale jak to, wyjechali na całe wakacje?, dopytywałem ze łzami w oczach.

Mieli ciebie dość i chcieli w końcu od ciebie odpocząć, powiedział Dziadek.

Po chwili znowu parsknęli śmiechem.

Co ze strachajło z ciebie, powiedziała Babcia.

Nie ma się czego bać, stwierdził Dziadek.

Latem na wsi nie ma czasu na strachy, stwierdziła Babcia.

Po kolacji modliliśmy się przed wielkim obrazem Chrystusa z gorejącym sercem. Miałem wrażenie, że wodzi za mną wzrokiem i jak bym przed nim nie uciekał, patrzył mi w oczy. Potem położyli mnie pośrodku ogromnego łóżka, a sami zajęli miejsca po moich bokach. Wkrótce zasnęli, a ja leżałem patrząc w szary sufit. Dlaczego mnie to spotkało, myślałem, za co, jak można spędzić całe wakacje w miejscu tak dziwnym i obcym jak wieś? Co ja tu będę robił? Przecież nie mam ani jednej książki, nie mam żadnej z rzeczy, które miałem pod ręką w domu.

Łzy, jedna po drugiej, spływały po moich policzkach. Chlipałem cicho, jak najciszej, żeby nie zbudzić Dziadków.

Rano obudził mnie perlisty świergot wróbli w koronie włoskiego orzecha, który rósł za oknem. Okno było otwarte. Stanąłem przy nim i ujrzałem Dziadka pchającego taczkę wypełnioną gnojem z obory. Nieopodal Babcia rzucała ziarno kurom, a te gwałtownie rzucały się na pokarm. Przeciągnąłem się. Poczułem ostry zapach obornika i mleka. Byłem bardzo głodny.

Na śniadanie zjadłem grubą pajdę chleba, grubo posmarowaną swojskim masłem i obłożoną potężnym plastrem twarogu o wspaniałej, miękko-wilgotnej konsystencji. Do tego kubek ciepłego mleka, prosto od krowy.

A pamiętasz, zapytała, jak przyszedłeś nad Drugi Staw i ja tam byłam, i usiedliśmy nad wodą na miękkiej trawie, gęstej i tak ciepłej, że aż wilgotnej, i nic nie mówiliśmy, tylko patrzyliśmy to na siebie, to na wodę albo na niebo?

Pamiętam, powiedziałem wtedy, że chmura ma kształt dinozaura, a ty powiedziałaś, że raczej słonia, a ja że faktycznie, już się zdążyła zmienić, a potem chmura zniknęła i znowu spojrzeliśmy na siebie. Dziwne, że tak się wtedy spotkaliśmy i tak usiedliśmy nad Drugim Stawem.

Czekaliśmy na otwarcie Klubu, powiedziała.

Tak, Klubu Rolnika. Tak to się nazywało, powiedziałem.

A pamiętasz, że na dachu Klubu była taka syrena, co przypominała wielki, zardzewiały kielich?

Nigdy nie słyszałem, żeby ta syrena zawyła a nawet zamruczała.

Może wtedy była już bez głosu.

Klub wyglądał na stary i zaniedbany, ale wcale tak nie było. Twoja ciotka była tam czymś w rodzaju kierowniczki, przypomniałem sobie.

Nie czymś w rodzaju, tylko prawdziwą kierowniczką. Cały Klub na głowie.

Tak, cały Klub na głowie. Ale ten Klub to było takie miejsce, jakby ktoś założył obóz na Marsie.

Nie na Marsie, tylko nad Drugim Stawem.

Dokładnie między Drogą a Drugim Stawem. Obok domu Słowakowej. Słowakowa była wiedźmą.

Nie wiedźmą, tylko czarownicą.

Nie czarownicą, tylko Babajagą.

Nie Babajagą, tylko biedną, starą kobietą.

Mieszkała razem ze zwierzętami.

Te zwierzęta to były: koza, dwa koty, dwa psy, pięć kur, trzy kaczki i gęś.

Gdy Słowakowa wychodziła z domu, jej zwierzęta wychodziły z nią. A gdy wracała, to jej zwierzęta wracały też.

Najsampierw szła Słowakowa, malutka, zgarbiona, podparta sękatym kijem i okryta kolorową chustą; za nią, ciągnięta przez Słowakową na postronku koza, za kozą dwa koty, za dwoma kotami pięć kur, za pięcioma kurami trzy kaczki, za trzema kaczkami gęś, a na końcu, za gęsią, dwa psy.

Ale wtedy nigdzie nie było Słowakowej i jej zwierząt.

Tylko my, nad Drugim Stawem.

I czas. Jakby gęsty, ciemnobursztynowy syrop, co powoli, powolutku skapuje, ciągnąc się, z łyżeczki, prosto do otwartych ust.

Tak, tylko my i niebo, niebo w górze i niebo w lustrze Drugiego Stawu.

A pamiętasz, jakie gęste krzewy rosły wokół niego?

Tak, gęste i kłujące jak ostrokrzew, głóg albo coś takiego.

To mogły być głogi. Jakby ktoś chciał odgrodzić Drugi Staw od reszty świata.

A my byliśmy tam.

W środku.

W środku czasu.

Jak w kropli syropu.

Bursztynu.

Dwie muszki złapane w wieczność.

Ciągle się śmiałaś. Jakby radość się z ciebie przelewała, jakbyś była na nią za mała. Śmiałaś się tak, jak śmieje się wiatr albo drzewo na polu. Śmiałaś się, a ja piłem twój śmiech jak oranżadę, przez słomkę, żeby na dłużej starczyło.

Byłaś moją pierwszą dziewczyną.

A ty moim pierwszym chłopcem. Chciałam ci wszystko pokazać. Cały mój świat.

Dziadkowie dziwili się, że tak mi się odmieniło. W ciągu jednego dnia. Gdy drugiego wieczoru modliłem się z Babcią i Dziadkiem pod wielkim obrazem, wydało mi się że Serce Jezusa goreje mocniej i rubinowiej. Czułem że wypełnia mnie błogość i spokój. Zasnąłem pomiędzy zwalistymi ciałami Dziadków niemal natychmiast.

Ale na razie jeszcze był ten dzień, kiedyśmy się spotkali i leżeli nad Drugim Stawem w oczekiwaniu na otwarcie Klubu, ale kiedy Klub już otwarto i kiedy zaczęli ściągać do niego pierwsi bywalcy tego popołudnia, my wciąż leżeliśmy nad Drugim Stawem i nie mogliśmy się nadziwić, co też nam się przytrafiło.

„Kto nie dotknął ziemi ni razu,

ten nigdy nie może być w niebie”

Pamiętasz jak ni stąd, ni zowąd wypowiedziałeś te słowa?

Przecież ty przyszłaś do mnie po ziemi, więc mogliśmy być w niebie. Choć raz. Opowiedziałem ci całe życie. Nie była to długa opowieść.

Często przerywałeś ją milczeniem.

Nie umiałem znaleźć dobrych słów. Ja, ze słowami za pan brat od zawsze. Nie umiałem nazwać tego, co mnie trawiło. Tego głodu, pragnienia, niepokoju, nieutulenia.

Nazywałeś i nazywałeś, aż położyłam ci na ustach palce.

Pachniały nektarem. Sercem róży.

Głupi, nawet nie znaliśmy swoich imion. Dopiero później, kiedy już trochę ochłonęliśmy. Kiedy zrobiło się chłodniej.

To może ja się przedstawię, powiedziałem. A ty znowu się roześmiałaś. Żaby nad Drugim Stawem też zaczęły rechotać. W oknach Klubu paliło się światło i widać było sylwetki ludzi w środku.

Powiedz mi, powiedziałaś gdy usiadłaś i poprawiłaś sobie włosy, czy ja mam za duży nos?

Nie, zapytałam czy masz ochotę pójść do Klubu.

Najpierw zapytałaś o nos, a ja powiedziałem że jeśli chcesz, to mogę ci odgryźć kawałek, a ty znowu się roześmiałaś. Wtedy powiedziałem, że podobasz mi się tak, jak jeszcze nigdy nikt mi się nie podobał. Nie, to brzmiało jakoś inaczej, prościej, twój nos jest bardzo ładny.

Twój nos jest bardzo ładny, ale jak chcesz to mogę odgryźć kawałek.

Masz ochotę na oranżadę?, zapytałaś i poszliśmy do Klubu.

Nie, nie poszliśmy, bo ty odwlekałeś ten moment.

Chciałem być tylko z tobą. Patrzeć na ciebie. Słyszeć jak się śmiejesz.

Dlaczego nigdy cię tu nie spotkałem?, zapytałem.

Dlatego że dopiero dziś znaleźliśmy do siebie drogę, powiedziałaś.

Nad Drugim Stawem rosły kwiaty, kaczeńce, stokrotki, irysy, dużo mleczy, ich intensywne zapachy łączyły się w odurzający wonny koktajl wieczoru. Cichy ptak przeleciał niewysoko, furkocząc skrzydłami. W klubie twoja Ciocia przywitała nas głośno.

Zakochana para, Jacek i Barbara!

Miałem ochotę schować się w wazoniku ze sztucznym kwiatem, który stał na naszym stoliku. Obok chłopcy ze wsi grali w piłkarzyki. Kauczukowa piłeczka co chwilę spadała na podłogę odbijając się w niespodziewanych kierunkach, a oni za nią gonili jak za królikiem albo żabą. Jasnoczerwona oranżada była ciepła i przez moment musowała w ustach zanim się ją połknęło.

Ale była dobra. Słodka, mocno gazowana.

Bąbelki aż szły nosem.

I oczy łzawiły.

A twoja Ciocia, oparta o pulpit baru, przyglądała się nam z rozrzewnieniem.

Coraz bardziej rzewna, bo popijała wódkę spod lady. Z butelki po oranżadzie, wymieszane pół na pół.

Skąd wiedziałaś?, zapytałem.

Jestem uważna, umiem patrzeć i słuchać, powiedziałaś.

Tak, to prawda. Jesteś uważna. Czy w Klubie grała jakaś muzyka?

Jeśli tak, to z radia. A może z adapteru?

Co to mogło być?

Niewiele ci mogę dać, bo sam niewiele mam. I to „mam” takie rozciągnięte, jakby przelewało się przez kaskadę i znikało w dali.

A może Zaopiekuj się mną? Nawet, gdy nie będę chciał. Zaopiekuj się mną. Moc… no tak.

To mogło też być Szeri Szeri Lejdi albo Dmuchawce Latawce Wiatr.

Dmuchawce Latawce Wiatr zdecydowanie. Nauczyłem się tego na pamięć innego lata, chyba rok po Espania 82. Ale wstydziłem się śpiewać. Tylko czasem, kiedy byłem sam i ta piosenka leciała w radiu, śpiewałem razem z Urszulą.

Obudzimy się wtuleni

W południe lata

Na końcu świata

Na wielkiej łące

Ciepłej i drżącej

Przypomniałem sobie tę piosenkę w listopadowy dzień, wiele, wiele lat później po tamtym, naszym lecie.

Tamtego lata wszystko się zgadzało. Prawie wszystko. Leżeliśmy na łące, a łąka była ciepła i drżała od naszego drżenia. Łąka nie była wielka, dziś powiedzieliby, że nie była nawet łąką, tylko kawałkiem zielonej murawy nad Drugim Stawem, który nie jest już Drugim Stawem ani nawet Stawem, bo zniknął.

Podobnie jak Duży Staw.

Było południe lata, zaraz miały zacząć się żniwa, złote kłosy pęczniały, a chabry i maki dawały nam Morse’m sygnały. Nie byliśmy na końcu świata, tylko w średniej wielkości wiosce położonej niezbyt daleko od Ciemnej Doliny, w której mieszkałem i bardzo daleko od miejsca, w którym mieszkała Tamta Dziewczynka.

Nie mów o mnie „Dziewczynka”, powiedziałaś.

Dobrze, Dziewczynko, powiedziałem.

To był koniec świata, bo dalej już nic nie było, powiedziałaś.

Jak to?, zapytałem.

A te wszystkie lata potem?, zapytałem znowu, bo nie odpowiedziałaś. Ja naprawdę pamiętam każde słowo tej piosenki. Tekst: Marek Dutkiewicz, muzyka: Romuald Lipko.

Ta piosenka opowiadała o złączeniu się dwu ciał w boskim węźle, o rozkoszy, która trawi jak ogień, powiedziałaś.

A my byliśmy wtedy dziećmi, nie umieliśmy nawet nazwać tego, co czujemy, powiedziałaś jeszcze.

Ale po co mielibyśmy cokolwiek nazywać, skoro wystarczało nam, że jesteśmy z sobą?, zapytałem.

A pamiętasz, jak do Klubu przyjechało kino?, zapytałaś.

Ale to już chyba po żniwach, powiedziałem. Pola były brązowe, szare, popielate.

Nie, to było na początku, powiedziałaś. Dwaj faceci przyjechali brązową nyską, nie, taką bardziej miodową…

A nie stalowoszarą?

Nie, ona była chyba zielonkawa, oliwkowa taka, przyjechali nyską z nadrukiem na drzwiach: Centrala Wynajmu Filmów albo Centrala Dystrybucji Filmów, w każdym razie przyjechali z Centrali. Wyciągnęli z nyski projektor, wielki rozkładany ekran na statywie i puszkę z filmem, która przypominała minę przeciwczołgową z filmów wojennych.

Potem wnieśli to wszystko do świetlicy, a twoja Ciocia ustawiła krzesła jak w kinie, w dwu rzędach naprzeciw ekranu, a z tyłu, pomiędzy nimi stanął projektor. Tamci dwaj założyli na niego taśmę, a kiedy wszystko było gotowe i kiedy ludzie zajęli wszystkie miejsca i nawet więcej miejsc, bo trzeba było robić dostawki, wtedy zaczął się seans.

To był jakiś ruski, radziecki jak się wtedy mówiło w telewizji, film o chłopcu, który zaprzyjaźnił się z koniem. Oczywiście była wojna, wielka ojczyźniana, jedna z tych wojen, które pozostawiają po sobie śmierć, rozpacz i pożogę, i ten koń na końcu pada, a chłopiec bardzo płacze, a oko konia staje się coraz bardziej mętne i niewidzące albo właśnie coraz bardziej widzące, ale do wewnątrz.

Nie, to nie był ten film, powiedziałaś. To była komedia, pamiętam, że się śmiałam.

Musisz mieć rację, powiedziałem, to ja coś pomyliłem. A twoja ciocia siedziała za ladą i jej oczy coraz bardziej się szkliły, a dzień powoli dogasał i po seansie poszliśmy pod figurkę, żeby się pożegnać do następnego dnia. Tam, pod Maryjką z przydrożnej męki żegnaliśmy się każdego dnia i tam każdego dnia się spotykaliśmy, aż ludzie ze wsi zaczęli na nas mówić Świątki, para Świątków Spod Figurki. A Słowakowa siedziała na kamiennym progu swego domu, otoczona zwierzętami, i przyglądała się nam spod pstrokatej chusty, a kiedy ją mijaliśmy, mówiliśmy Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, a ona kiwała głową i uśmiechała się ukazując zęby podobne do sztachet starego płotu, który chylił się przy naszym Klubie.

Wtedy każdemu napotkanemu we wsi dorosłemu mówiło się Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, a ten dorosły odpowiadał Na wieki wieków amen. Albo nie odpowiadał, ale na przykład kiwnął głową albo mruknął coś pod nosem, więc właściwie to też była odpowiedź. A jak szedł Ksiądz z Jezusem, to prawie każdy klękał i robił znak krzyża; pod Figurką też ludzie się żegnali, to znaczy robili znak krzyża na piersi, a ten co czapkę nosił, to czapkę zdejmował.

Maryjka z kapliczki patrzyła smutnym wzrokiem i musiała być samotna na skraju wsi, na rozstaju dróg, nieopodal miejsca, w którym stał kiedyś luterański zbór. Zostało po nim nieznaczne wzniesienie terenu i budynek Plebanii zwany Plebanką, a nieco dalej, za Starą Szkołą, wśród gęstego starodrzewu, leżeli ewangeliccy zmarli. Spali pod czujnym, choć zmęczonym wzrokiem Marii, katolickiej Matki Boga.

Pamiętasz, jak któregoś dnia poszliśmy do nich?, zapytałaś.

Bałaś się tam iść, powiedziałem.

Cmentarz był tak zarośnięty krzakami dzikich malin, jeżyn, pnączami bluszczu, że nie wiadomo było, czy nie stąpa się akurat po którymś z nagrobków. Niekiedy z zielonej gęstwiny wyłaniał się żeliwny krzyż z inskrypcją odlaną gotycką czcionką. Nie umieliśmy odczytać tych napisów. Jakimś jaszczurczym sposobem umykały percepcji. W koronach wielkich, spokojnych drzew szumiał wiatr wiejący znad pól, które ciągnęły się hen, daleko, aż do Jeziora ukrytego w głębokiej dolinie pieniącej się bujną zielenią.

Pamiętasz, jak wybraliśmy się nad Jezioro?, zapytałem.

To było tego samego dnia czy któregoś innego?, zapytałaś.

Tamto lato było jednym, bardzo długim dniem, odpowiedziałem.

Ale były też noce, powiedziałaś.

Noce się nie liczyły, powiedziałem.

Nocami lubiłam wychodzić do ogrodu, gdzie rosły stare grusze. Chodziłam między nimi i cicho śpiewałam, powiedziałaś.

Co śpiewałaś?, zapytałem.

To były moje piosenki, moje i tylko dla mnie, odpowiedziałaś.

A ja leżałem między zwalistymi ciałami Babci i Dziadka, pod obrazem Chrystusa z Gorejącym Sercem. Zegar stojący na dole odzywał się jak dzwon zawieszony w ciemności. Trochę się go bałem, a trochę zazdrościłem.

Czego mu zazdrościłeś?, zapytałaś.

Że jest taki spokojny i cierpliwy i zawsze jest na czas.

Uśmiechnęłaś się. Uśmiechnęłaś się prawie tak jak wtedy, tamtego lata.

Dlaczego prawie?, zapytałaś.

Bo nic już nie jest takie, jak tamtego lata, odpowiedziałem.

Nad Jezioro szliśmy przyglądając się starym drzewom przy drodze. Były pochylone i miały rany, podłużnie biegnące zagłębienia, w których mieszkało próchno.

Umierają stojąc, powiedziałaś.

Ale wciąż były obsypane świeżymi liśćmi, a w gałęziach igrały ptaki i wiewiórki, powiedziałem, a może tylko pomyślałem.

Nad Jezioro schodziło się stromym zboczem doliny. Miedzą, tak wąską jakby ją wytyczono żyletką. Zając umknął nam spod nóg, kiedyśmy schodzili. Jezioro mrugało ciemnym blaskiem spomiędzy nadbrzeżnych drzew, które gładził wiatr. Wkoło nie było nikogo. Tylko skowronek świergotał wysoko nad nami.

Skowronek, ten śpiewak Matki Bożej, powiedziałaś.

Tak, wypuszczała go z rąk stojąc na rozstaju i kazała mu śpiewać nad polami, tak długo aż starczy mu sił.

Ku chwale Boga.

Ku chwale Nieba.

Ku chwale Ziemi. 

Ku naszej chwale, powiedziałem.

Nasza chwała była chwałą niewinności, czystych spojrzeń, czystych myśli, jasnych marzeń i snów. Snów, nie koszmarów.

Kim jesteś?, zapytałem gdyśmy już zeszli na brzeg Jeziora.

Mieszkam w Jeziorze, powiedziałaś.

Rozebrałaś się i weszłaś do wody. Jezioro zakrywało cię kawałek po kawałku aż została tylko twoja głowa nad gładką powierzchnią. Odwróciłaś się i zapytałaś, czemu tak stoję. Bałem się. Byłem chłopcem nieśmiałym, zalęknionym, niepewnym siebie. Dotąd wolałem przebywać z sobą niż z innymi. Bałem się, ale twój uśmiech mnie ośmielił. Rozebrałem się i dołączyłem do ciebie.

Dołączyłem do niej. Wody jeziora były ciężkie jak zasłony w sypialni Dziadków. Zbliżałem się do dziewczyny, a ona patrzyła wyczekująco, unosząc ramiona nad powierzchnię. Wreszcie nasze ciała spotkały się, moje uda otarły się o jej uda, dłonie splatały się niezdarnie, niepewnie. Nasze usta zbliżyły się na odległość decyzji. Czułem idące gdzieś od podbrzusza ku splotowi słonecznemu, zapierające dech, dławiące wzruszenie, przerażenie, ekstazę. Nasze usta już niemal się dotykały, a drżenie naszych ciał wzbudzało na wodzie łagodne kręgi.

Wtedy ona głośno się zaśmiała i potrząsnęła głową rozpryskując krople z włosów. Odepchnęła się od dna i popłynęła na plecach, wystawiając ku słońcu sinoróżowe zwieńczenia drobnych piersi. Płynąłem obok, z trudem łapiąc oddech, zupełnie rozstrojony, rozdygotany. Daleko od nas, na środku Jeziora, w łódce siedział stary wędkarz. Był całkowicie nieruchomy, jak spławik, tkwiący w lśniącej powłoce wody sztylet.

Dziewczyna zanurkowała i zniknęła mi z oczu. Nie pokazywała się długo. Zanurzyłem się w ślad za nią, ale woda była mętna. Organiczna zawiesina czyniła ją niemal czarną. Słoneczne promienie ukośnie godziły w taflę jeziora, ale pod nią natychmiast traciły ostrość, grzęzły pośród gnijących drobin i rozszczepiały się, a w końcu – zmęczone daremnym zagłębianiem się – gasły w wieczystej ciemności.

Wypuszczając resztki powietrza z płuc, wystrzeliłem na powierzchnię jak korek. Dziewczyna siedziała na brzegu, suszyła włosy i śmiała się w głos. Ciężko wygramoliłem się z wody i usiadłem przy niej usiłując wyrównać oddech. Pachniała glonami, intymną tajemnicą głębin polodowcowego jeziora.

Dlaczego wciąż się śmiejesz?, zapytałem.

Co byś zrobił, gdybym zniknęła?, odparła.

Nie wiem, powiedziałem, a po chwili dodałem:

Ale przecież ty nie znikniesz. 

Stanęła nade mną, już ubrana. Przesłaniała sobą słońce. Jej głowa płonęła w świetlistej aureoli, na jej ramionach jaśniał drobny meszek.

Nie znikniesz, prawda?, powtórzyłem, ale ona tylko podała mi dłoń i pociągnęła za sobą.

Pokonaliśmy gęste nadbrzeżne zarośla i ujrzeliśmy ujęte w betonowy krąg źródło. Woda, podawana z głębi ziemi, tworzyła na powierzchni nieregularne wybrzuszenia. Wyglądała jakby wrzała, ale była zimna, wręcz lodowata.

Co to za źródło?, spytałem pochylony nad drżącym lustrem.

Dziewczyna także w nie spojrzała. Nasze sylwetki odbijały się jak cienie na tle szklistego, marszczącego się nieba.

Z tego źródła każdy czerpie to, czego najbardziej pragnie, powiedziała.

Ale nie wolno swoich pragnień wypowiadać na głos.

Bo co wtedy?

Położyła palec na ustach, a potem zaczerpnęła wody w złożone dłonie i wypiła ją. Po chwili namysłu zrobiłem to samo.

Nie jesteś ciekawa, o czym pomyślałem?

Jestem, ale jeśli powiesz, źródło nie spełni twojego życzenia.

Dobrze, nie powiem.

Do dziś nie wiem, czego wtedy zapragnęła, ale bardzo chciałem, żeby była to miłość. Z kolei ja, nie wiedzieć czemu, pomyślałem o wiecznym pragnieniu. I mimo że woda ze źródła orzeźwiła mnie, moje pragnienie nigdy nie zostało ugaszone. A może już wtedy przeczuwałem, że nie ma nic wspanialszego niż pragnąć.

Nadszedł czas żniw i pola zaroiły się od żeńców. Pomagaliśmy i my, tak jak umieliśmy, mimo nikłej siły ramion podawaliśmy widłami na wóz Dziadka kopy zżętego zboża. Potem, w stodole, zbiory wrzucaliśmy do wielkiej drewnianej młockarni, którą napędzał ryczący silnik z długim pasem transmisyjnym. W powietrzu wirowały drobinki słomy, unosił się zapach ciepłego siana, świeżego ziarna i spalin, pył osiadał w kącikach oczu i na językach. Wieczorem, błogo zmęczeni, piliśmy zsiadłe mleko i jedliśmy chleb grubo posmarowany masłem i obłożony płatami salcesonu.

Kumaki odzywały się w obu stawach, prowadząc z sobą długie, nocne rozmowy. Kładłem się między ogromnymi ciałami Babci i Dziadka i niemal natychmiast pogrążałem się w nicości. Wkrótce wyłaniały się z niej postacie, które czegoś ode mnie chciały, jednym wystarczała chwila zwykłej rozmowy, inne zachowywały się natarczywie i musiałem uciekać przed nimi długimi, krętymi korytarzami, skacząc z piętra na piętro, wewnątrz monstrualnych gmachów przypominających stare hotele skrzyżowane z kościołami. Czasem udawało mi się oderwać od ziemi i wtedy płynąłem swobodnie w powietrzu, nie czując lęku ani potrzeby zakończenia lotu.

Budziłem się, gdy słońce było już wysoko na niebie, a żniwiarze w pocie czoła pracowali w polu roziskrzonym od upału. Szybko jadłem śniadanie i dołączałem do nich.

Wreszcie żniwa dobiegły końca, spichlerze zapełniły się ziarnem, a pola przypominały brązową skórę pokrytą żółtawą szczeciną; były smutne i zapowiadały jesień, koniec wakacji.

Dlaczego nie spotkałem cię nigdy wcześniej?, spytałem, gdyśmy po raz ostatni siedzieli nad Drugim Stawem, czekając aż przyjdzie Ciocia i otworzy Klub.

Musieliśmy się jakoś mijać, odparła Dziewczyna.

Jej skóra miała pomarańczowy poblask, pachniała łąką, ciepłą, późnosierpniową, zmęczoną łąką.

Przyjedziesz tu za rok?, zapytałem.

Nie odpowiedziała. Wiedziałem, że jej rodzice planują emigrację do jakiegoś dalekiego kraju, tak dalekiego, że równie dobrze mógł nazywać się Australią jak i Atlantydą.

Będę tu na ciebie czekał, powiedziałem.

Czekałem, rok w rok, lato w lato, aż Babcia i Dziadek pomarli, dom został zburzony, obydwa stawy wyschły, a zsiadłego mleka nie można już było uświadczyć. Słowakowa przeniosła się na inny świat razem z czeredką swoich zwierząt, Ciocia wyjechała do miasta, a Klub stał tak długo, dopóki nie zapadł się ze starości i zapomnienia.

Wszystko się zmieniło, nawet Maryjka z przydrożnej męki pokryła się nowymi warstwami farb, a ogrodzenie kapliczki zdążyło zostać zmiecione przez pijanego kierowcę, odbudowane, znowu zmiecione i znowu odbudowane. Ktoś widocznie uznał, że Najświętsza Panienka musi strzec rozstaju dróg, z których każda prowadziła do mniej więcej takiego samego miejsca. Właściwie nie miałem po co przyjeżdżać na wieś, w której nie było już niczego co znałem z dawnych lat, a mimo to od czasu do czasu znosiło mnie tam. Zostawiałem samochód pod sklepem, przy Plebance, niedaleko miejsca w którym dawno, dawno temu stał luterański zbór i szedłem piaszczystą drogą w stronę Jeziora. Zatrzymywałem się dopiero, gdy spomiędzy wysokich drzew błyskały ciemne wody.

Nieraz stawałem nad Źródełkiem, którego betonowa cembrowina zmurszała i skruszała, przepuszczając strużki wody, które zmieniały ziemię wokół w czarne grzęzawisko. Stałem i patrzyłem na swoje ciemne odbicie, na tego który tu na mnie czekał tyle lat, a nadwodne trzciny szeptały zapalczywie, jakby miały sobie do przekazania jakieś arcyważne wieści.

Myślałem o Dziewczynie, z którą rozstałem się tamtego lata, o jej śmiechu i zapachu, i o tym, jak wołała mnie unosząc się na wodach jeziora, drobna i jasna, maleńka plamka na ciemnym podkładzie. Moje myśli wędrowały daleko, tam gdzie mogła być teraz. Zastanawiałem się, jak potoczyło się jej życie, czy założyła rodzinę, czy jest szczęśliwa, czy od czasu do czasu myśli o mnie tak jak ja o niej? Nabierałem w dłonie wody ze Źródełka, piłem ją, a potem obmywałem sobie twarz i czułem to lodowate zimno jakby pochodziło z miejsca, gdzie trwa wiekuista, lodowata cisza.

Aż raz w drżącym wodnym kole ujrzałem obok siebie drugą postać. To była Tamta Kobieta. Stała przy mnie, żywa, tak bardzo żywa, że bardziej być nie można, i śmiała się tak samo jak wtedy, śmiała się tak jak nikt inny na świecie. Ile minęło lat? Na tyle dużo, byśmy pokryli się warstwą pyłu. Na tyle niewiele, że poznaliśmy się od razu.

Wszystko było nie tak, całe moje życie było nie tak, płynęło sobie, ale gdzieś obok płynęło to prawdziwe, to życie które powinno być moim, z Tamtą Kobietą jako żoną i matką moich dzieci, i ze mną zamiast jej rzeczywistego męża i ojca jej dzieci.

Wszystko było inaczej i tylko Tamta Kobieta była prawdziwa, prawdziwa przez krótki odcinek czasu, który dał mi niewyobrażalne szczęście i niewyobrażalne cierpienie. Starczyłoby spokojnie na inne osoby tego żałosnego dramatu.

Kiedy patrzę na moje życie, tak zwane prawdziwe życie, czuję zwykle zażenowanie. Jaki mały byłem, jaki interesowny, jaki skupiony na swoich śmiesznych małych sprawach. Traciłem czas i energię na mnóstwo nic nieznaczących zajęć, kręciłem się wokół spraw, które w ogóle mnie nie obchodziły, ale robiłem to, bo „tak trzeba”. I tylko czasem, jakby słońce zza grubej warstwy chmur, wyłaniało się na moment tamto życie, które mógłbym mieć, gdybym tylko był trochę odważniejszy, gdybym nie był tym, czym jestem.

Tak wtedy myślałem.

Wyobrażałem sobie nawet, że ten drugi ja żyje sobie całkiem realnie, wygląda zupełnie jak ja, ma ten sam głos, a nawet nasze drogi czasem się przecinają i wtedy jednemu z nas wydaje się, że widzi drugiego siebie, ale obaj szybko wracamy do swoich spraw, zapominamy o sobie-drugich, żyjemy naszymi pojedynczymi wmawiając sobie, że inne życie to mrzonka, wymówka dla naszego duchowego lenistwa, ale przecież ten drugi skądś musiał się wziąć, ten drugi istnieje skoro istnieje choćby mglista możliwość innego biegu wypadków.

Tamta Kobieta była potwierdzeniem moich niejasnych przypuszczeń. Jej pojawienie się było znakiem, dowodem na istnienie innego życia, przyszła do mnie stamtąd i pokazała, że nic nie jest dane raz na zawsze, że każda nasza chwila zależy od miliarda niezależnych od nas czynników, że to co uznajemy za konieczność, jest kaprysem ciemnych sił.

Naprawdę w to wierzysz?, zapytała porucznik Jedynak po lekturze kolejnej porcji moich zapisków.

Ja to wiem, odpowiedziałem, ale widać było, że jej nie przekonałem.

To twój kaprys zdecydował, że tu się znalazłeś. Twój, nie żadnych anonimowych, ciemnych sił. Gdybyś nie wdał się z Tamtą Kobietą w fatalny romans, siedziałbyś teraz nie ze mną, ale ze swoją żoną, w swoim domu, zamiast w kryminale.

Nie byłem wcale pewny, czy rzeczywiście wolałbym być z moją żoną, a nie z porucznik Jedynak.

Jesteś największym mitomanem, jakiego znam, Paweł, powiedziała porucznik Jedynak, a wierz mi, poznałam wielu mitomanów po obu stronach muru. Nie ma innego życia oprócz tego, które mamy, w którym jesteśmy. Nie ma. Kropka, zakończyła patrząc na mnie łagodnie.

Jeśli jest tak jak pani mówi, odparłem równie spokojnie, to pozostaje otworzyć sobie żyły. Ale tak się składa, że ja za bardzo lubię życie, żeby je sobie odbierać.

Myślę, że tobie się podoba twoje wyobrażenie o życiu, a to co innego, odparła ta piękna i mądra kobieta.

Dlaczego po prostu nie możemy być razem, pomyślałem, dlaczego nie mogę być z wszystkimi kobietami, które kochałem? Rozsadzała mnie od środka dziwna siła, mieszanina rozpaczy, tęsknoty i szczęścia.

 

[Fragment niepublikowanej powieści „Suche lata”]