Mowy:
LOWRY-MUSKAŁA
Mowa
z okazji ukończenia lektury
„W ciemności grobu”
Malcolma Lowry’ego
(przeł. Paweł Lipszyc i Maciej Potulny,
Wielka Litera,
Warszawa 2024,
448 stron)
Nie lada osiągnięciem było dla mnie ukończenie lektury powieści(?) „W ciemności grobu” Malcolma Lowry’ego, o której to książce, już po przeczytaniu jej kilku pierwszych stron powiedziałem (sporządzając przy okazji stosowny post na Facebooku), że odbywają się tam infernalia narcyzmu autora, i był to dokładnie ten sam osąd, który wydałem po przebrnięciu przez ponad dwieście, a następnie przez czterysta kolejnych stron tej książki. W scenerii meksykańskich nazw miast i trunków odbywa się podglądanie psyche narratora, który naprawdę nie jest wzorowym mężem, być może nawet nigdy nie stał obok wzorowego męża, a na pytanie, czy patrzysz na jezioro po to, żeby zobaczyć swoje odbicie w lustrze wody, czy po to, żeby zobaczyć jezioro, wybiera bez wahania możliwość pierwszą, mimo że druga jest w oczywisty sposób lepsza i piękniejsza. Oto więc poznajemy mroczne sekrety niejakiego Sigbjørna Wildernessa, uzależnionego od alkoholu i od pisania towarzysza swojej żony, Primrose (po polsku: pierwiosnek) – choć wcześniej był na podobnej wycieczce z niejaką Ruth. Wstawionemu, a miejscami wręcz dobrze zrobionemu Sigbjørnowi (Lowry’emu, gdyż jest to proza ściśle autobiograficzna) pobyt w Meksyku z Primrose miesza się ze wspomnieniami z pobytu w Meksyku z Ruth, przy czym przez cały ten czas chodzi przede wszystkim o napisanie powieści (czytelnik zostaje o tym wielokrotnie poinformowany).
„W ciemności grobu” to nie tyle powieść, co rozdęta do rozmiarów solidnej powieści nowela, monotematyczna i jednowątkowa. Ukończenie lektury jest dla mnie w tym wypadku sytuacją nową, gdyż do tej pory, ilekroć jakaś książka wydawała mi się nudna, natychmiast ją odkładałem i brałem do ręki jakąś inną, bądź też nie brałem żadnej i wychodziłem na spacer, ewentualnie kładłem się do łóżka i czekałem na sen. Dzięki tej praktyce przeczytałem w ciągu mojego czytelniczego życia naprawdę niewiele książek do końca, prawie żadnej, właściwie żadnej, a teraz ostatecznie jednak przeczytałem „W ciemności grobu” Lowry’ego od deski do deski (sic!), choć muszę przyznać, że większość stron prześledziłem pozostając pod wpływem takiego czy innego środka znieczulającego, gdyż na trzeźwo nie byłbym w stanie przebrnąć przez tę arcynarcystyczną i arcynudną kolubrynę prozatorskiego masochizmu, którego rozbuchanie co i rusz pozostawiało w tyle moje próby choćby częściowego utożsamienia się z narratorem zainteresowanym wyłącznie badaniem własnych stanów psychicznych w kontekście „kompleksu pisarza”, co jest sednem autotematycznej grafomanii. Więc o ile przez pierwszych dwieście stron jako tako szło, głównie dzięki wypijanym podczas lektury butelkom piwa, o tyle druga, nomen omen dwusetka, stanowiła intrygującą, a z perspektywy czasu wręcz zastanawiającą, mękę. …
Żeby nie było wyłącznie negatywnie: Oczywiście zdarzają się w książce Lowry’ego błyskotliwe opisy, jak ten o indyku: dobry Boże, co to za ptak, trochę z sępa, trochę z pawia, reszta z pawiana, a ponadto czasami jakby niemal szczekał. Gdzieniegdzie można natrafić na interesujące porównania: Primrose miała dosyć rozsądku, by traktować jego picie tak, jak druga żona Dostojewskiego tolerowała skłonność męża do hazardu oraz ciekawe obserwacje: Nie umiem zaufać abstynentom. A ludzie, którzy nie potrafią pić, zwykle wprowadzają tyranię czegoś innego, unieszczęśliwiając tych, którym picie przychodzi z łatwością. Aspirująca do miana powieści autobiograficznej całość tej literackiej kolubryny wywołuje jednak nieodparte wrażenie usilności. Wiem, że można bronić Lowry’ego z pozycji teoretycznej, powołując się na jego świadomość, która co i rusz wypływa na powierzchnię tekstu i prześwieca zarówno przez autoanalizy jak i umartwienia bohatera, ważne jest jednak także JAKA to jest świadomość, a w przypadku Lowry’ego jest to świadomość własnej nędzy, z której autor, przemieszany z narratorem i bohaterem, nie może i zapewne też wcale nie chce się wydobyć, wszak nędza stanowi tutaj temat i uzasadnia akt pisania. Abstrahując już od tematu i jego jakości, stawiam pytanie: jak długo można okazywać wyrozumiałość teoretyczną podczas lektury, delektując się notorycznymi emanacjami samoświadomości nędzy moralnej, życiowej i twórczej autora, bohatera i narratora? Zależy, co kto lubi, czyli zależy to od gustu. Moim zdaniem, coś jest tutaj nie tak.
W tym miejscu chciałbym uczynić ukłon w stronę tłumaczy, którzy wykonali kawał dobrej roboty. Dziękuję.
PS. Powyższa mowa jest marzeniem, wciąż bowiem nie ukończyłem lektury „W ciemności grobu” Lowry’ego… Prawda jest taka, że po dobrnięciu do strony 293 odłożyłem książkę z myślą, że dalsza lektura nie ma sensu. Resztę tekstu przekartkowałem na potrzeby tej recenzji, przekonując samego siebie co do jej słuszności. Przepraszam.
Mowa
z okazji przeczytania
„Rondo rodeo”
Moniki Muskały
(Wydawnictwo Nisza,
Warszawa 2024,
280 stron)
„Rondo rodeo”, wydana w tym roku przez Wydawnictwo Nisza powieść drogi, choć podczas lektury miewałem ochotę nazwać ją lamentacją drogi, gdyż przeważa w niej tonacja melancholijna, weszła mi w fantasmagoryczne związki z filmem drogi Wima Wendersa „Alicja w miastach” z roku 1974. Alicja Wendersa ma co prawda dziewięć lat, zaś Monika Muskała, jak dowiedziałem się z Wikipedii, w 1974 miała lat sześć, co jednak nie stanowi wielkiej trudności wobec faktu, że w wysłuchiwanym przez główną postać filmu Wendersa utworze Chucka Berry’ego „Memphis, Tennessee”, także pojawia się dziewczynka, Marie, która ma lat sześć, czyli dokładnie tyle, ile miała Monika Muskała w roku premiery „Alicji w miastach” – liczby się więc zgadzają. I o ile w „Alicji w miastach” cierpiący na egzystencjalne zagubienie i die Angst bohater spotyka dziewczynkę, która nadaje jego życiu poetyczny kierunek, o tyle w pożegnalnej małżeńskiej podróży bohaterów „Rondo rodeo” dziewczynka występuje tylko we wspomnieniach i retrospekcjach narratorki i jest nią samą, zatem narratorka powieści Muskały w moim fantasmagorycznym przesunięciu stała się obojgiem: fotografującym Amerykę i Amerykanów reportażystą Philipem Winterem, pochodzącym z Zagłębia Ruhry, oraz jego dziewięcioletnią towarzyszką i przewodniczką, Alicją, córką Lisy van Dam. Monika Muskała opowiada swoje niedawne wspomnienia z podróży po Ameryce i przeplata je odleglejszymi wspomnieniami z dzieciństwa. Imię narratorki pozostaje nieznane, nie ma także wzmianki o jej rodzeństwie, domyślamy się więc, że jest jedynaczką. W toku fabuły wspomina ojca, matematyka przekwalifikowanego na kierowcę ciężarówki, który opuścił rodzinę w celach emigracyjnych, zimną emocjonalnie matkę alkoholiczkę, oraz mieszkającego niegdyś na Wawelu dziadka fotografa, który wprowadził ją w arkana sztuki fotografii. Wątek porzucenia przez matkę jest punktem zwrotnym akcji „Alicji w miastach”, zaś w „Rondo rodeo” ma miejsce inne porzucenie i inne odnalezienie matki. Niezależnie od tego fantasmagorycznego kontekstu, tuż po lekturze „Rondo rodeo” zadałem sobie pytanie zasadnicze.
Dlaczego właściwie przeczytałem tę książkę? Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to to, że obiecałem redakcji dwumiesięcznika Pole, iż sporządzę recenzję, był to pierwszy powód. Tę obietnicę poprzedziło jednak poczucie, że chciałbym, po prostu, „Rondo rodeo” przeczytać, bo późny debiut uznanej tłumaczki i znawczyni literatury austriackiej wydał mi się a priori interesujący, dlatego obiecałem Polu recenzję, tyle że recenzję książki Lowry’ego także Polu obiecałem, a mimo to nie udało mi doczytać „W ciemności grobu” do końca. Książkę Muskały jednak przeczytałem, od początku do końca, prawie bez dopingu, tzn. na trzeźwo, w pełnym skupieniu i ze zrozumieniem niemal wszystkich zdań, choć nie jednym tchem, bo jest to lektura wymagająca, nie tyle przez swą objętość, co z powodu sposobu w jaki została skonstruowana, więc z powodu zagęszczenia materiału; zawiera ona niemało wiadomości na temat świata w jakim żyjemy, które wymagają skupienia i zaangażowania pamięci kulturowej, ponadto mniej więcej do połowy powieści zerkałem w trakcie lektury na mapę Stanów Zjednoczonych, żeby sobie lepiej uzmysłowić miejsce akcji, by w drugiej połowie dać się wchłonąć zdaniom i wczuć się w pozycję autorki już niezależnie od kontekstu geograficznego (wystarczyło mi, że dzieje się to „gdzieś na amerykańskiej prowincji”). Tempo lektury spowalniała melancholijna tonacja narracji, o której już wspomniałem i która wymaga od czytelnika szczególnego nastrojenia. Jedni wolą czytać melancholijne opowieści w stanie smutku, inni, ja należę właśnie do tej grupy, w stanie delikatnej euforii wywołanej odpowiednim poziomem nasłonecznienia. Gdyby nie wspaniałe lipcowe upały, książkę Muskały czytałbym zapewne o wiele dłużej, choć oczywiście mówię tutaj o upałach krakowskich, nie teksańskich, jak też nie katarskich (wszak wiadomo, że mieszkańcy Kataru i innych państw rejonu Zatoki Perskiej przybywają w lipcu i sierpniu do Krakowa na tzw. cold holiday, więc by spędzić letnie miesiące w przyjemnie chłodnej temperaturze 35 stopni Celsjusza w cieniu). Tak czy inaczej, pogoda dopisała i lektura „Rondo rodeo” zajęła mi mniej więcej tydzień. Przeczytałem tę książkę od deski do deski (choć w kilku podejściach), gdyż mnie ona wciągnęła, to na pewno, wciągnęła mnie tak, jak nie do końca wciągnął mnie Lowry.
Czytając Muskałę miałem wrażenie, że czytam encyklopedię Stanów Zjednoczonych przefiltrowaną przez umysł zawadiacki z domieszką depresji. Ilość kodów kulturowych, jakimi posługuje się autorka, także ilość odwiedzonych przez nią miejsc, krajów, ludzi, kultur, jest ogromna i o wiele większa niż w przypadku większości znanych mi powieści, współczesnych i nie tylko. Nie znam oczywiście bardzo wielu powieści, współczesnych i nie tylko, ale kilkadziesiąt się uzbiera, bliżej sześćdziesięciu niż stu, co jednak daje pojęcie o skali empirycznego i erudycyjnego rozmachu autorki „Rondo rodeo”. Naprawdę, rzadko kiedy można spotkać autora o tak rozległych kulturowych kompetencjach.
Powieść „Rondo rodeo” została poprowadzona narracją pierwszoosobową, na fabułę składają się dwa pasma: reporterskie, podróżnicze, romantyczne i przygodowe, oraz pasmo sentymentalne, zbudowane z ważnych dla autorki wspomnień z dzieciństwa. Czasy dzieciństwa i dorosłości głównej bohaterki, wypowiadającej się we własnym imieniu (którego, przypomnę, nie poznajemy, co budzi domniemanie, że jest to autorka we własnej osobie), tworzą przeplatankę, czy też raczej przeplatatankę. Jest więc autorka, narratorka i bohaterka… dlatego powstaje kolejne pytanie: kto mówi w tej powieści?
Autorka poprzedziła swój utwór mottami, brzmią one nieco asekuracyjnie i przygotowują czytelnika na to, co nastąpi, czyli na lekturę dziennika albo reportażu z życia będącego jednocześnie fikcją, oraz na oglądanie katalogu zdjęć z podróży, które nie są tożsame z tym, co przedstawiają, ich walor mimetyczny zostaje tym samym poddany w wątpliwość, ale posiadają wartość jako artystyczne przedstawienia, czyli dokładnie tak, jak dzieje się w przypadku udanej realistycznej powieści z kluczem stwarzającej pozory reportażu. Ostatecznie stawką jest twórcza satysfakcja. Co daje większą? Fikcja czy prawda o sobie? Największą satysfakcję daje to trzecie, to nieuchwytne, co stanowi rzeczywiste źródło i esencję procesu twórczego i co pozwala autorce wyciągnąć samą siebie za włosy z bagna cudzego spojrzenia, acedii, nieautentyczności i egzystencjalnego impasu. Bohaterka robi więc zdjęcia Ameryce i Amerykanom: rednecks, cowboys, sex and violence, country, American history, religion and civil war, we have it all in this novel of road…
Znalazły się w tej powieści zarówno wiedeńskie wspomnienia autorki z czasów studenckich, jak i powidoki z pobytu na Syberii (w Syberii?). Wszystko to jest uwieczniane przez bohaterkę zenza bronicą, lustrzanką odziedziczoną po dziadku, krakowskim szamanie wprowadzającym narratorkę w arkana sztuki kradzieży dusz. Użycie takiego a nie innego obiektywu, zajęcie takiej a nie innej perspektywy, czas naświetlania w ciemni, jej chemia i alchemia, więc wszystko to, co dzieje się w ciemni podczas wywoływania filmu, wywoływania, które ma coś wspólnego z wołaniem, ale i z wywoływaniem duchów (choć wywoływały się one dłużej niż u Wendersa, którego bohater używał polaroidu), wszystko to można przełożyć także na praktykę pisarską i daje to w rezultacie owo trzecie, pomiędzy fikcją i rzeczywistością, przy czym nie znaczy to, że nie ma tutaj prawdy osobistej. W kotle czarownic musi znaleźć się także prawda.
Osobną kwestią jest styl i poetycki talent, z jakim Muskała pokazuje czytelnikowi świat za pomocą słów. Widzimy pustynne krajobrazy, rozmaitość sytuacji, ludzi. Wątki romansowe są poprowadzone w sposób zajmujący, ale „Rondo rodeo” zawiera też sporo wiedzy. Jest to literatura mądrościowa, czy właśnie: wiedzowa, a wiedza i mądrości podane są w niej ze smakiem, w odpowiednich proporcjach, bez przeciążeń, nikt tu nikogo nie naucza a zdania płyną. Powieść Muskały z pewnością nie jest literackim żartem, obecne są w niej natomiast wyraźnie elementy autoterapeutyczne i autokreacyjne. Autorka mówi czytelnikom: oto jestem! Woła, jak hrabia Saint Germain: Jam jest! Po tylu latach zajęć usługowych, w sztuce, ale jednak w tle, w nie do końca zaspokojonej ambicji prawdziwego twórczego życia, w niepewności, w cieniu… lecz nareszcie… oto jestem pisarką! Istotnie, wraz z wydaniem „Rondo rodeo”, Monika Muskała stała się autorką udanej powieści drogi, noszącej także znamiona rozliczeniowego Bildungsroman.
Polecam tę książkę wszystkim polskim redneckom, mężczyznom i kobietom, kowbojom, harleyowcom, gejom, lesbijkom, transom i osobom niebinarnym. A kto nigdy nie był w konfederackiej Ameryce, ten po przeczytaniu „Rondo rodeo” już nie będzie mógł o sobie tego tak do końca powiedzieć.