Nieprzyczepność
[Przy okazji „Mizantropa”
w Teatrze Narodowym
w reżyserii Jana Englerta]
I
Spałem, a gdy nie spałem, leżałem, nie obchodziło mnie światło ani dźwięk, coś, czego nazwać nie umiem, trzymało mnie za gardło, parzyła nieumiejętność nazywania, tęskniłem za mądrością i słowem. Wychodziłem bardzo powoli ze stanu ogłupienia, w którym się pogrążyłem w tamtych tygodniach, tłumacząc na ostatnią chwilę, kilka miesięcy spóźniony, pewną bardzo mądrą książkę. Znowu okazało się, jak tyle razy, że mądrość umie ogłupiać. Co więcej, poirytowany uznałem, mądrości lepiej nie tłumaczyć. Nie staniemy się mądrzejsi, tłumacząc mądrość. Bo tłumacząc mądrość – często bezmyślnie – oddalamy się od siebie i od swej głupoty; a to przecież pozostawanie przy sobie, zwłaszcza swej głupocie, czyni nas mądrymi. Mądrość, stwierdziłem, to uparte obstawanie przy własnej głupocie, a nie przy cudzej mądrości; byle tylko własnej głupoty nie mylić z mądrością. Obstawanie przy głupocie jest mądrością, ustaliłem – pod warunkiem, że mądrości nie mylimy z głupotą. Jeżeli w ogóle coś warto tłumaczyć, to po prostu siebie. Jeśli warto coś tłumaczyć, to własną głupotę. Nie tłumaczyć „się” z głupoty, lecz objaśniać ją innym, przekładać ją na słowa. Jak przełożę swoją? – Tak sobie patrzyłem w białą ścianę, pozwalając nie wypowiedzianym słowom odbijać się od myśli, aż odważyłem się przyznać: będzie trzeba wreszcie wstać, bo mam iść do teatru, mam iść na „Mizantropa”.
Przerażające co czeka pod progiem. Nigdy nie pójdzie – można je tylko próbować oddzielić od siebie jak najszczelniejszą barierą.
Uporczywa obecność życia w życiu, beztroska na pustyni. Łagodne oczyszczanie perspektywy w warunkach względnego wycofania. Śpiewaj, Muzo ciemności, nie odchodź tak prędko.
Jeszcze jedna myśl w ostatnich dniach nabierała konturów i wstydliwego ciężaru, z którym zaczynałem powoli się mierzyć. Po wielu latach uników przyznałem przed sobą nareszcie, jakby dźwigając się z samego dna upadku, że trzeźwość naprawdę mi nie służy. Alkohol piłem już tak rzadko i tak skromnie, że z przerażeniem zacząłem przeczesywać pamięć, kiedy ostatni raz byłem naprawdę pijany – musiało to być tak dawno, że się wymknęło z ram historii, należało do kogoś innego, o tym samym imieniu lecz innym nazwisku, fałszywego wspomnienia zniekształconej rzeczywistości. Picie nie weszło i nie chciało wejść mi w nawyk, wpadłem w ciąg przytomności, którego nie umiałem przerwać, mimo starań nie mogłem skończyć z oglądaniem świata takim, jakim jest naprawdę, i zaczynało mi się to odbijać na zdrowiu. Dżin stał w lodówce, nawet nie otwarty. Nie wiedziałem, kiedy coś się zmieni; wiedziałem, że dziś nic się nie zmieni. Czułem się zbyt słabo, zniechęcony. A cały czas musiałem się zebrać – do teatru, na „Mizantropa”.
Chęć nie ma nic do rzeczy. Zero równe zeru. Ktoś za drzwiami mieszkania stoi i oblicza szanse, zwiesza głowę, uprawia samokrytykę. Chce wejść, prawie chwycił klamkę, odchodzi.
Jednym z moich poważniejszych odkryć w tamtym czasie na polu badań stanów melancholicznych było dynamiczne równanie arytmetyczno-egzystencjalne, zgodnie z którym zero nie chce pozostawać zerem i cały czas próbuje dowieść, że może być czymś innym, aż problem rozwiąże agonia, zgon, gnicie i zapomnienie. Wnioski, wbrew pozorom, wydawały się optymistyczne. Skoro o przyszłość nie trzeba się martwić, bo już jest przesądzona i wyrażona formułą, a czas przed nią wypełnia niezrównoważenie i niezgodność celów ze środkami, to sprawą otwartą pozostaje, jaka przeszłość – przeszłość – mnie czeka, ile przykrych spraw ulotni się lub straci na wyrazistości, jakie fikcje staną się rzeczywiste – do których fikcji przekonam sam siebie. Przeszłość jest mi znana i wykrzywiona i pozbawiona sensu; dlatego może się zmienić; kiedy zaczynałem o tym myśleć, rozluźniałem się; wysławiałem brak wewnętrznej zgody; czułem pomieszanie przerażenia z ulgą; zaczynałem się godzić z rzeczami przeszłymi – i tymi, które są tutaj – z nimi też, choć inaczej.
Inaczej, bo ciągle miałem wstać na „Mizantropa”. Może czekałem, żeby już nie zdążyć. W tym roku pierwszy raz znalazłem był się (przypadkiem) na ulicy (warszawskiej) akurat o godzinie W; szedłem na tramwaj (przy Placu Bankowym); patrzę na zegarek, za trzy (siedemnasta); przy Placu już stoją (ludzie) w grupkach większych i mniejszych, harcerze, rodziny, losowi patrioci; pilnie stoją przed siedemnastą w oczekiwaniu, żeby stać o siedemnastej. Wydarły się syreny; słońce zabroczyło krwią; ziemia się zatrzęsła; patos; stali tak, jak stali przedtem. Nie chciałem dołączać do tej celebracji, czułbym się głupio i nie w zgodzie z sobą; ale nie chciałem być jedynym, który dalej idzie, jakoby gardząc sprawą, dla której oni stali. W porę przyspieszyłem kroku i równo z syrenami stanąłem na przystanku, który bądź co bądź służyć ma do stania. Jak się okazało, był nieczynny. Ale posłużył mi do stania. Mnie jednemu.
Głębszy wdech, echa grzmotów dwudziestu spojrzeń, chropowata wyjątkowość chwili. Jasność, ciemność, mrok, życie, śmierć to słowa ciężkie jak cegły, ale cegły sensotwórcze, nasycają znaczeniem nawet nie użyte w zdaniu. Nadają się na mantry. Ziemski pobyt, rajski przesyt. Na pobliskim Skwerze Pamięci Ofiar Stalinizmu akurat pies się wypróżnia. Czy jest w Warszawie miejsce, w którym psy mogą się wypróżniać, nie upamiętniając ofiar? Czy na pewno ten, kto umrze, lecz nie zginie, żył będzie wiecznie?
I tak jeszcze leżąc, myśląc, z wolna obrastałem w tłuszczyk ośmielenia. Odzyskiwałem zuchwałość.
I już jestem w pionie, gdy słyszę telefon, patrzę – patrzę – to Przymilas dzwoni.
PRZYMILAS
Hej!
JA
Cześć.
PRZYMILAS
Znowu nie w sosie? Jak leci?
JA
No, nic. Wychodzę na „Mizantropa”.
PRZYMILAS
Może czasami, nie ty jeden.
JA
(chwilę milczę, zdezorientowany)
Nie, idę do teatru. Na Moliera.
PRZYMILAS
Aaa. Okej. Nudy. Opowiem ci coś.
Przymilas jest postawny, elokwentny i bezpretensjonalny. W wolnych chwilach komponuje słownik wyrazów jednoznacznych, bezskutecznie. Nie musi oglądać się za dziewczynami, to one oglądają się za nim – najmłodsze i najstarsze. Bierze je wszystkie, nie wybrzydzając (lubi zwłaszcza grube), one mu natychmiast dziękują i znikają. Dlaczego tak prędko, Przymilas skąpi szczegółów, poza tym jest wylewny do bólu, wydzwania do wszystkich i frenetycznie plecie bez umiaru, nie skrępowany żadnym poczuciem intymności. Tym razem jakoby od którejś z ostatnich dziewczyn złapał jakieś weneryczne świństwo. Idzie więc do dermatologa, który ma potraktować jego membrum virile laserem. W klinice dermatologicznej recepcjonistce coś się pomieszało i zamiast skierować go do lekarza, kazała mu znieczulić się własnoręcznie i zostawiła z maścią znieczulającą samego w gabinecie zabiegowym, gdzie po pół godzinie zdumiony lekarz zastał go stojącego jak kołek z opuszczonymi gaciami i wysmarowanym kroczem. Nie było już czasu na fachowe znieczulenie, więc zabieg przełożono.
JA
A jak twój słownik, Przymku?
PRZYMILAS
Bez dwóch zdań.
JA
Słowo w słowo?
PRZYMILAS
Ani słowa.
I skończyliśmy. I wreszcie się zbierałem.
Ktoś mnie powiadomił niedawno, że istnieje starożytny „Mizantrop” Menandra; przeczytałem; z Molierem nie ma nic wspólnego; charakter starego odludka jest prosty i przezroczysty, a tekst w przekładzie nudny nie do opisania. Goszcząc kiedyś kilka osób – akurat przy butelce dżinu – nonszalancko oświadczyłem, że filologowie klasyczni tłumaczą zupełnie bez polotu. Na to ktoś dodał, że lubi przekłady Libery. Na co trzeci prychnął coś w rodzaju, że Libera też może sobie swoje przekłady wsadzić, bo w „Edypie” w którymś miejscu przegapił ironiczną symbolikę oczu. Więc ten pierwszy wziął przekłady Libery stojące na półce i dał trzeciemu, żeby użył oczu i wskazał, w którym miejscu, bo tekst nie jest długi. Więc trzeci powiedział, że nie będzie szukać, ale zaczął szukać i nie mógł znaleźć. Więc wręczyłem mu pomocniczo wydanie grecko-francuskie i też przez chwilę szukał, dysząc już prawie z niemocy. Na co strąciłem ze stołu swoją szklankę z dżinem i wszyscy wreszcie poszli.
Mechanika uczuć nieustępliwych. Nad drzewami ogrodów rytmicznie kołata litania pogardy i wstrętu.
Wreszcie wychodzę. Wreszcie, po kilku godzinach malowania pojęciami cienkich warstewek pyłu.
Witam się z odbiciem w windzie.
Na dole w przestronnym westybulu na stoliczku stoi maszyna z pokrętłami, diodami, dźwigniami; gospodarz bloku stoi nad nią jak zaczarowany.
– Widzisz? – mówi do mnie. – Nie robi się już takich. To maszyna do patrzenia.
– Do patrzenia na co?
– Dreszcz – w potoku – ciszy.
Powiedział i uniósł się pod sufit jak balon.
II
Bo ludzie, wszyscy, budzą we mnie mdłości.
Siedzę w środkowym rzędzie na miejscu najbardziej skrajnym z lewej, jak zawsze gdy przychodzę sam, gdyż co najmniej z jednej strony nie chcę sąsiadować z nikim, oglądam i słucham aktorów mówiących wierszowanym jedenastozgłoskowcem Radziwiłowicza, którego słucha się nieźle. Mimo to chwilami i tak zaczynam się nudzić, urywam się z łańcucha sztuki, odpływam ku sobie i fantazjuję o przebiegu innego spektaklu, którego bohaterem jestem ja. A kiedy za drugim czy trzecim razem przywołuję się do porządku i wracam do śledzenia sceny, nabrzmiewa tym razem pytanie, po którym znów się rozpraszam: czemu się nie skupiam wytrwale na scenie? Co by się musiało stać lub dziać na scenie, żebym nigdy się nie dał ponieść skojarzeniom i nie rozluźnił przez zobojętnienie? I od razu wiem – widzę – scena musiałaby być bezlitosna – widowni musiałoby ze strony aktorów stale coś zagrażać – w dowolnej chwili, dajmy na to, dotknięcie, wyrwanie, wykpienie, zwyzywanie. Aktorzy doprowadzeni byliby przez reżysera do takiego stanu, że za nic w świecie by nas nie puścili, gdyby w ciągu pięciu aktów nie przywiedli nas na skraj wstrząsu, załamania. Innymi słowy, zacząłem samorzutnie wymyślać coś w rodzaju teatru Grotowskiego, sprowadzonego do jakiejś zdegenerowanej karykatury. Zapewne dawano by widzowi przed wejściem oświadczenie do podpisu, jak przed zabiegiem chirurgicznym, że godzi się z możliwością opuszczenia budynku w więcej niż jednym kawałku. Bardziej zaś prawdopodobnie – w fantastycznym scenariuszu, w którym działalność takiego teatru jest w ogóle do pomyślenia – po zaspokojeniu wstępnej ciekawości na takie pozbawione granic seanse agresji nie przychodziłby nikt. Jak na wczesne spektakle Grotowskiego.
Ale ja siedzę na spektaklu Englerta. I publiczność w komplecie.
Kto ceni wszystkich, nikogo nie ceni.
Kiedy już Alcest wycedził przez zęby całą swą pogardę wobec ciemnych wód mierności, dwulicowości, lizusostwa, które jakoby zwalczać zamierza bezwzględną szczerością serca nie troszczącego się o konwenanse i fałszywe przyjaźnie, Englert – nie widziałem tego u innych – każe mu natychmiast iść na kompromis, zniżyć się dokładnie do tego, co przed minutą gromił z taką pasją – każe mu uścisnąć, z widomym niesmakiem, dłoń wyciągniętą błazeńsko przez zadufanego idiotę na znak pozornego braterstwa.
To mnie zaskakuje – potem nic szczególnego, aż do końca, który zaskoczy mnie znowu.
Ale niewiele to zmienia – Alcest w ogóle, i zwłaszcza ten, grany przez Grzegorza Małeckiego, idiotą nie jest, choć bywa, że zachowuje się głupio oraz bardzo głupio. Niekonsekwencje i jaskrawe sprzeczności sprawiają tym bardziej, że jest wiarygodny, ludzki; w tym, co go brzydzi, zawzięcie bierze udział; siebie mierzy inną miarą niż innych; hipokrytą jednak nie jest.
Chcę odróżniany być.
Siebie mierzyć tą samą miarą co innych to dobry pomysł pod warunkiem, że to samo chce się mierzyć, czyli po prostu nie mierzy się masy za pomocą ćwierćtonów albo czasu za pomocą kilogramów, z dodatkowym zastrzeżeniem, że nie wszędzie tam, gdzie warto mierzyć metrem, opłaca się stosować rok świetlny, pierwsza więc jest właściwość i skala, a dopiero potem miara. Czy koniecznie trzeba być zupełnie wolnym od słabości, którymi się brzydzimy, żeby pragnąć się znaleźć jak najdalej od ludzi, jak najwyżej ponad nimi? Tutaj nie mierzy się stopnia czystości moralnej, tu chodzi o odległość między satelitami a gwiazdą.
Siedziałem w środkowym rzędzie na miejscu najbardziej skrajnym z lewej i myślałem: to żaden inkwizytor i żaden męczennik. Na obrazie Bruegela mizantrop w żałobnym stroju ucieka w samotność – chce uciec przed podłością świata – zabrał co prawda sakiewkę, ale już nie widzi, że złodziej mu ją podwędza – zbyt się skupił na żałobie. Mizantrop Moliera od początku odgraża się, że odejdzie od ludzi, lecz znajduje ciągle pretekst, by kolejny raz pozostać – bo nie może nie pozostać, musi zostać – i tak też będzie, zostanie wśród ludzi. Jego ostatnie słowa, lament przegranego, można między bajki włożyć; ludzie są mu potrzebni, by go widzieli nad sobą, by on ich widział poniżej, by mógł nimi się brzydzić, mógł przegrywać z nimi – bo im wyraźniej przegra, tym mocniej zajaśnieje.
Siedziałem i słuchałem: nie jaśniejemy w konwenansach; człowiek działa na przekór, żeby się wyróżnić; ten człowiek nie o czystość walczy – chce przesłonić innym widok, chce stać się dla nich wszystkim. Ośmieszenie może boleć, lecz o wiele gorzej byłoby się wtopić w tło – przesłonić wobec innych swoją absolutną wartość. Działanie na przekór konwenansom nie jest dla niego wynikiem kalkulacji, jest potrzebą chwili.
Rozrzutnie sypane na scenie ogólniki, jak szczerość, otwartość, zepsucie, tylko mydlą oczy. Łatwiej ich używać po prostu dlatego, że trudniej przyznać się – przed sobą – że chodzi tylko o mnie i o moje sprawy. Co z tego, że ja znam swoją wartość i wiem, że ktoś mnie ceni; inni, wszyscy, muszą być świadkami. Co mnie obchodzi rodzaj ludzki; ten jeden osobnik, z którym jestem w sporze, motywuje nienawiść do całego świata. Ja, inaczej niż reszta, mam prawo być powierzchowny i niski, mam prawo domagać się pięknego kłamstwa dla siebie. Mojej wartości nie testuje ani moralność, ani konsekwencja – na to moja wartość jest za wielka – testuje ją wyłącznie spektakl, jaki wokół siebie tworzę.
Takie sobie snułem rozważania.
Spektakl jako nalot dywanowy.
Mizantrop jako bezwiedny odkrywca i niewątpliwy błazen.
Prawo do niekonsekwencji.
Grubaski Przymilasa; czyżbym znów odpływał?
I tak sobie komedia lekko i szybko zmierzała ku końcowi, który z góry znałem.
Ale wtedy zaszła druga zmiana.
Alcest, zrezygnowany, oświadcza, że odchodzi – i melancholijnie nucić zaczyna tę samą naiwną pioseneczkę, której wzruszającą prostotę wysławiał przed godziną jako wzorzec szczerej sztuki. Scena ciemnieje, aktorzy powoli ruszają za kulisy, a z głośników – hałaśliwie, wyraźnie głośniej niż muzyka wykorzystana w antraktach – i w zupełnie innym stylu (na otwarcie Filint grał pierwsze takty preludium c-moll Bacha) zaczyna dudnić disco-polo. A publiczność, bodajże cała, do tego disco-polo zaczyna miarowo klaskać. Siedziałem w środkowym rzędzie na miejscu najbardziej skrajnym z lewej, przez chwilę nie wiedząc, co tam robię. Przesiedziałem owację na stojąco, zebrałem się do wyjścia razem ze wszystkimi, a idąc z teatru (Narodowego) w stronę placu (Bankowego) nagle doznałem olśnienia – byłem chyba świadkiem czegoś genialnego. Molier, to już było jasne, potrafił wzbudzić wstręt do każdej strony – do tych, którzy budzą wstręt Alcesta, i do samego Alcesta; być może chciał swoją publiczność zarazić mizantropią; być może tytułowym mizantropem miał się stać każdy z nich z osobna – Englert natomiast, zadziwiająco, zalicytował jeszcze wyżej – wzbudził wstręt do publiczności. Zrozumiałem nareszcie; byłem świadkiem spektaklu wystawionego tylko dla mnie, dla mnie jedynego; na sali musiał znaleźć się ten jeden widz, który poczuje wstręt do wszystkich, i tym widzem byłem ja. Englert przyjął rolę pośrednika między nami – z jednej strony Molier, z drugiej ja; przez półtorej godziny Molier mówił tylko do mnie. Zachłyśnięty tą rewelacją wstąpiłem jeszcze do sklepu. Frunąc między regałami, wreszcie upojony, szukałem rzodkiewek.