przełożył
Michał Szczubiałka
III
Bogactwo
Któż powie, co się stało,
Dawno temu, kiedy to
Nad martwym globem
Wisiały gwiazdy jałowe?
Którego boga żywioł słuchał?
Który wiatr porost posiał,
Maleńkie ziarnka mocy,
Co z czasem skałę kruszy?
Pierwszy pionier dobrze znał
Trudne zadanie z tym związane,
Cierpliwą pracą przez niebieski rok
Uczynienie z materii ducha domu.
Z powietrza długie stulecia tkały
Splątany i bezkresny gąszcz,
By zrzucane przez wieki liście
Okryły skałę warstwą ziemi,
Gdzie pszenica dziś się pyszni.
Jacy kowale, w jakich piecach
(Przez ile ciemnych, niemych lat,
Oszołomiony mózg nie policzy)
Warzyli żelazo, ołów, złoto?
Jakaż to gwiazda opowie losy
Stworzeń, co oddając życie,
Otuliły glob wapienną skałą?
Pył ich grobem i kurhanem:
Czy widział kto, jakie paprocie
Legły pod sunącym wałem skał
I zamieniły się w gniazda węgla?
Lecz gdy surowce te powstały
Daremne były, na nic się zdały,
Nim nie nadeszła wola mądra
I myśl, co z błota i chaosu snuje
Nić harmonii, piękna, dobra.
Rosły świątynie, miasta, rynki,
Warsztaty, przybytki sztuki;
Potem żaglowce za morza ruszyły,
Karmiąc północ owocami tropików;
Wicher tkał, łączyły potoki,
Gdzie im kazano, płynęły rzeki;
Nowi słudzy ziścili sen poety,
Prąd galwaniczny, mocarna para.
Powstawały porty i spichlerze,
Sztabki wędrowały do skarbca.
Choć człowiek łatwo zapomina,
Materia pamięta i spłaca długi,
I przez swoje drobinki i ogromy
Krzesze błyskawice i stanowi prawa
Umieszczające siły dzikiej przyrody
W duszy i świadomości dziecka.
Bogactwo
Gdy tylko ktoś nowy pojawia się w towarzystwie, jedno z pierwszych pytań, które wszyscy sobie zadają, brzmi: z czego ten człowiek żyje. I nie bez powodu. Nikt nie jest w pełni człowiekiem, póki nie umie się zacnie utrzymać. Społeczeństwo jest barbarzyńskie, póki nie każdy przedsiębiorczy człowiek może uczciwie zarobić na życie.
Każdy jest konsumentem i powinien być wytwórcą. Nie zajmie dobrego miejsca w świecie ten, co tylko spłaca długi i nie dodaje czegoś do wspólnego bogactwa. I nie odda sprawiedliwości swojemu geniuszowi ten, co nie osiąga nic ponad najprostsze środki do życia. Człowiek jest drogocenny z natury i potrzebuje być bogaty.
Źródłem bogactwa jest stosowanie ducha do przyrody, od topornego uderzenia szpadlem czy siekierą po ostatnie sekrety sztuki. Wytwórczość blisko wiąże się z myślą, ponieważ lepsza organizacja oszczędza mnóstwa zwykłej pracy. Siły i opory przynależą do przyrody, lecz duch wtrąca swoje przenosząc dobra stamtąd, gdzie występują obficie, tam, gdzie ich brakuje; mądrze rozumując; ukierunkowując praktykę użytecznych sztuk, tworząc subtelniejsze wartości, poprzez sztuki piękne, elokwencję, pieśń, a i świadectwa pamięci. Bogactwo tkwi w stosowaniu ducha do przyrody, a sztuka bogacenia się polega nie na pracowitości, a tym bardziej oszczędności, lecz na lepszej organizacji, wyczuciu chwili, znalezieniu się w odpowiednim miejscu. Jeden ma silniejsze ramiona albo dłuższe nogi; drugi po biegu potoków i rozwoju targów zgaduje, gdzie będzie popyt na ziemię, robi przecinkę nad rzekę, kładzie się spać i wstaje bogaty. Para nie jest mocniejsza dzisiaj niż przed wiekami, lecz lepiej ją wykorzystujemy. Człowiek bystry znał ekspansywną moc pary; widział też, jakie mnóstwo pszenicy i siana gnije w Michigan. W rezultacie zaprzągł parowóz do plonów. Buchaj teraz, o paro! Bucha i ulatuje tak samo jak przedtem, lecz tym razem dźwiga na grzbiecie całe Michigan do głodnego Nowego Jorku i głodnej Anglii. Pokłady węgla zalegają w ziemi od czasu potopu, póki robotnik z kilofem i kołowrotem ich nie wyciągnie. Węgiel możemy śmiało nazwać czarnym diamentem. Każdy jego kosz oznacza energię i cywilizację. Węgiel jest bowiem przenośnym klimatem. Przenosi ciepło tropików na Labrador i za koło polarne, a i sam siebie transportuje wszędzie, gdzie tylko go trzeba. Watt i Stephenson szepnęli ludziom na ucho sekret, że pół uncji węgla przeciągnie dwie tony o milę i że węgiel sam się przewiezie koleją lub statkiem i uczyni Kanadę tak ciepłą jak Kalkuta, przynosząc komfort, a z nim potęgę gospodarczą.
Jeżeli rolnik zbierze gruszki spod drzewa i zawiezie je do miasta, wyglądają inaczej i są sto razy więcej warte niż owoce z tej samej gałęzi, które zostały pod drzewem. Sztuka handlu polega na transportowaniu dóbr stamtąd, gdzie jest ich w bród, tam, gdzie są drogie.
Bogactwo zaczyna się od szczelnego dachu, który strzeże przed deszczem i wiatrem; od dobrej pompy, która daje obfitość czystej wody; od dwóch ubrań, abyśmy mogli się przebrać, gdy zmokniemy; od suchych drew do palenia; od porządnej lampy z podwójnym knotem; od trzech posiłków; od konia albo wozu parowego do podróżowania po lądzie; od statku do podróżowania po morzu; od narzędzi do pracy; od książek do czytania; wreszcie od możliwie największego potęgowania wszystkich naszych zdolności dzięki narzędziom i pomocnikom, zupełnie jakby przybyło nam nóg, rąk, oczu, krwi, godzin dnia, wiedzy i dobrej woli.
Bogactwo zaczyna się od tych artykułów pierwszej potrzeby. I w tym miejscu musimy przywołać żelazne prawo, które przyroda obwieszcza w naszym północnym klimacie. Po pierwsze wymaga, żeby każdy potrafił się sam wyżywić. Jeżeli szczęśliwym zrządzeniem losu ojcowie nie zostawili nam spadku, musimy iść do pracy i bądź przez ograniczenie potrzeb, bądź przez zwiększenie zysków wydobyć się z bolesnego i haniebnego stanu, w którym przyroda rzuca żebraka na kolana. Nie daje nam spokoju, póki do tego nie doprowadzi: głodzi, drażni, dręczy, pozbawia ciepła, radości, snu, przyjaciół i światła dnia, aż znajdziemy drogę do bochenka chleba. Następnie, mniej kategorycznie, lecz nadal dość mocno, popycha do gromadzenia rzeczy, które wypada mieć. Każdy sklep i każda witryna, każde drzewo owocowe, każda myśl w dowolnej porze dnia wzbudza nową zachciankę, której zaspokojenie jest sprawą zarówno zaradności, jak i godności. Nie ma sensu namawiać do ograniczania potrzeb, chociaż według filozofów skromne potrzeby są fundamentem wielkości człowieka; bo i czy człowiek zadowoli się chatą i garścią suszonego grochu? Rodzi się, żeby być bogaty. Jest wszechstronnie skoligacony; żądze i fantazje popychają go do podboju tej lub innej części przyrody, aż znajdzie dobrobyt w użytkowaniu swojej planety, a może i innych planet. Prócz dachu nad głową i skórki chleba bogactwo wymaga wolności miasta, wolności ziemi, podróżowania, maszynerii, darów nauki, muzyki, sztuki, najlepszej kultury i najlepszego towarzystwa. Bogaty jest ten, kto może korzystać ze wszystkich zdolności ludzi. Najbogatszy ten, kto potrafi czerpać korzyści z pracy największej liczby ludzi, ludzi w innych krajach i tych z przeszłości. Między nami a przyrodą w ogóle zachodzi taka odpowiedniość jak między pragnieniem odczuwanym w żołądku i wodą w źródle. Żywioły ofiarują nam swoje usługi. Oceany obmywające równik i bieguny ofiarują nam ryzykowne wspólnictwo, lecz także moc i imperium, które z tego się rodzą i dzień za dniem wspierają naszą umiejętność i odwagę. „Strzeżcie się nas”, powiadają, „lecz jeżeli potraficie nad nami panować, jesteśmy wrotami do wszelkich krain”. Ogień ze swej strony ofiaruje równie wielką moc. Para, grom, ciążenie, bloki skalne, kopalnie żelaza, ołowiu, rtęci, cyny i złota; wszelkiego rodzaju lasy; owoce wszelkich klimatów; zwierzęta wszelkich zwyczajów; moce uprawy; wytwory fabryk chemicznych; wytwory krosien; atletyczny ciąg lokomotywy, magiczne zasoby sklepu żelaznego; wszelkie wielkie i subtelne rzeczy, minerały, gazy, etery, namiętności, wojna, handel, władza są naszymi naturalnymi towarzyszami i w zależności od klasy wewnętrznej maszynerii każdy z nas odczuwa pociąg do przyrządów, których chce używać. Świat jest skrzynką z narzędziami i odnosimy sukces czy też uczymy się tylko w tej mierze, w jakiej sprzęgamy swoje zdolności z przyrodą czy też w jakiej przyswajamy świat.
Silna rasa jest silna pod tymi warunkami. Anglosasi są kupcami świata; lecz przecież od tysiąca lat to czołowa rasa nie z innego powodu niż osobista niezależność i – w tej szczególnej jej odmianie – niezależność finansowa. Żadnego polegania na rządzie w sprawie chleba i igrzysk, żadnego systemu klanowego, patriarchalnego stylu życia z danin składanych wodzowi, żadnego wielożeństwa – żaden system kliencki im nie odpowiada; każdy płaci za siebie. Anglicy są zamożni i miłują pokój, a to dzięki zwyczajowej wierze, że każdy musi sam zadbać o siebie, a jeżeli obsunie się w hierarchii społecznej, to z własnej winy.
Przedmiot ekonomii łączy się głęboko z moralnością, ponieważ podstawowym warunkiem cnotliwości jest niezależność. Ubóstwo demoralizuje. O ile masz długi, o tyle jesteś niewolnikiem; przy Wall Street uważają, że milionerowi łatwo być człowiekiem słownym i honorowym, natomiast trudno oczekiwać, że ktokolwiek w kiepskiej sytuacji materialnej zachowa uczciwość. I chociaż w hotelach i pałacach atlantyckich stolic widzimy rozrzutność, rozpasanie zmysłów, brak hamulców, poczucia wspólnoty, śladu miłości bliźniego, to jednak czujemy, że gdy człowiek dochodzi do ściany, to szanse na to, że zachowa uczciwość, zastraszająco spadają, jakby cnotliwość była luksusem, na który stać nielicznych, czy też, jak rzekł Burke, miała cenę niemal niedostępną dla człowieka[1]. Swój katalog potrzeb i przyjemności możemy ułożyć jak chcemy, jeżeli jednak pragniemy mocy i przywileju myślenia, gwarancji kariery i ułożenia stosunków z bliźnimi na własnych warunkach, musimy dostosować potrzeby do zdolności ich zaspokajania.
Rzeczą człowieka jest ze wszystkich sił czynić to, co w jego mocy. Świat jest pełen fircyków, którzy nigdy nic nie zrobili, a przekonali piękne kobiety i ludzi genialnych do przywdziania fircykowej liberii i głoszenia fircykowej opinii, jakoby zarabianie na życie było rzeczą niegodną; że o wiele zacniejsze jest wydawanie bez zarabiania; a tę szatańską doktrynę powtarzają również wybitni myśliciele, ponieważ ludzie mądrzy nie są mądrzy przez cały czas i na jedno zdanie będące głosem rozumu wypowiadają pięć podyktowanych gustem lub nastrojem. Dzielny człowiek pracy, którego zachowanie zdradza jego do niej stosunek, jeżeli nie ma roztopić się w praktyce, musi odzyskać utraconą grację i elegancję w postaci wartości dzieła. Nie ma znaczenia, czy wytwarza buty, posągi czy prawa. Wszelka dobrze wykonana praca ma to do siebie, że obdarza wykonawcę dozą chwały. Nie musimy się zastanawiać nad tym, która solidna praca wystawia dobre świadectwo. Mechanik w swoim warsztacie zachowuje spokój ducha, pewność ręki i obcuje jak równy z równym z ludźmi każdego stanu. Malarz stworzył obraz tak wierny, że krytycy oniemieli. Rzeźba jest tak piękna, że nie plami jej żadna nieprawość rynku, lecz to ona zamienia rynek w milczącą galerię. Młodemu adwokatowi dostała się żałośnie błaha sprawa – jakiś zatarg o guziki czy puzderka – lecz zdeterminowany młodzian odsłania jej szerszy aspekt, nikt już nie pamięta o jej błahości, a przenikliwość i energia prawnika rozsławia imię i dzieła fabryki tabakier Tattletona.
Mieszkańcy dużych miast są dziecinni, a bogactwo stało się zabawką. Z taką ostentacją żyje się dla przyjemności, że powierzchowny obserwator musi dojść do wniosku, że to powszechnie uznany najlepszy użytek z bogactwa i że wbrew wszelkim pozorom w ostatecznym rachunku służy ono rozkoszy. Gdyby jednak na tym polegał główny użytek nadwyżki kapitału, szybko zaprowadziłoby to nas na barykady, do płonących miast, roboty tomahawków. Ludzie rozumni cenią bogactwo jako narzędzie oswojenia przyrody, wykorzystywania jej bogactw i soków do ucieleśniania i rozwijania swoich zamysłów. Pragną władzy, nie słodyczy – władzy realizacji planów, władzy oblekania myśli w ciało i trwałość, co z punktu widzenia jasno myślącego człowieka jest w istocie celem istnienia wszechświata, w imię czego można zatem użyć wszelkich zasobów. Kolumb sądził, że kulistość Ziemi utrudnia nawigację i wymyka się skończonej geometrii, i uważał królów oraz narody za tchórzliwe szczury lądowe, o ile nie chcieli wyposażać jego okrętów. Niewielu w dziejach było bardziej gorliwych. Lecz musiał zostawić lwią część swojej mapy niezapisaną. Jego następcy dziedziczyli zarówno mapę, jak i pasję jej uzupełniania.
Dotyczy to też budowniczych kopalń, telegrafów i hut, dotyczy kartografów i badaczy – maniaków, którzy ogłaszają swoje zamysły w halach targowych i biurach i szukają pomocników. Jak zbudowano nasze fabryki? W jaki sposób Amerykę oplotła sieć kolei żelaznej, jeżeli nie dzięki stręczycielstwu owych oratorów, którzy przekonali rozumnych ludzi? Czyż szaleństwo wielu nabija kabzę nielicznym? Nie, ten geniusz spekulatywny jest szaleństwem nielicznych ku korzyści świata. Wizjonerzy się poświęcają, a korzystają szerokie koła. Każdy z tych idealistów uczyniłby swój zamysł tyranem, gdyby mógł. Każdy mierzy się z innymi równie gorliwymi. Te zapasy służą równowadze, tak samo jak jedno drzewo w lesie tłamsi drugie, żeby nie wyssało z ziemi wszystkich soków. W przyrodzie podaż prezesów kompanii kolejowych, górników miedzi, kolejarzy, hutników, strażaków i tak dalej ogranicza to samo prawo, które utrzymuje na odpowiednim poziomie podaż węgla, ałunu i wodoru.
Bogactwo otwiera drogę do wszelkich arcydzieł i najwybitniejszych ludzi każdej rasy. Pozwala przemierzać morza; pozwala wędrować po górach, podziwiać Niagarę, Nil, pustynię, Rzym, Paryż, Konstantynopol; pozwala odwiedzać galerie, biblioteki, arsenały, manufaktury. Czytelnik „Kosmosu” Humboldta idzie w ślady człowieka, którego oczy, uszy i umysł uzbrojone są we wszystkie dotychczasowe zdobycze nauki, sztuki, techniki, i który za pomocą tego instrumentarium wzbogaca te zasoby. Tak czynili Denon, Beckford, Belzoni, Wilkinson, Layard, Kane, Lepsius i Livingstone. Bogacz, powiada Sadi, jest wszędzie oczekiwany i u siebie. Bogacze włączają człowieka w świat więcej niż inni. Ich pojęcie dostępnego materiału obejmuje miasto i okolicę, wybrzeże, White Hills, daleki zachód i stare europejskie sadyby ludzi. Świat należy do tego, kto ma pieniądze, żeby go przemierzać. Przybywa na morski brzeg i wspaniały okręt ściele mu się pod nogi niczym okryta dywanem solidna podłoga nad wzburzonym Atlantykiem i służy mu jako luksusowy hotel wśród straszliwych burz. Persowie mawiają, że z punktu widzenia człowieka w butach cały świat wydaje się wymoszczony skórą.
Powiada się, że królowie mają długie ręce, lecz każdy powinien je mieć i czerpać życie, moc, wiedzę ze słońca, księżyca, gwiazd. Czyż chęć bycia bogatym nie jest zatem uzasadniona? Jednak jeszcze nie spotkałem bogatego człowieka. Jeszcze nie spotkałem człowieka tak bogatego, jak każdy powinien być, a więc człowieka mającego odpowiednią władzę nad przyrodą. Duchowieństwo i prasa klepią komunały piętnujące żądzę bogactwa; gdybyśmy jednak posłuchali tych nauk i wyrzekli się chęci bogacenia, sami ci moraliści rzuciliby się wbrew wszelkim niebezpieczeństwom do rozpalania w nas na nowo tej żądzy mocy, żeby nie sczezła cywilizacja. Nasze idee każą nam zdobywać władzę nad przyrodą. Całe epoki destylują kulturę z bogactwa cezarów rzymskich, Leona X, wspaniałych królów Francji, wielkich diuków Toskanii, w Anglii diuków Devonshire, Townleyów, Vernonów, Peelów; albo też którychkolwiek innych wielkich posiadaczy. W interesie wszystkich leży istnienie watykanów i luwrów pełnych szlachetnych dzieł sztuki; muzeów brytyjskich, francuskich ogrodów botanicznych, filadelfijskich akademii historii naturalnej, bibliotek bodlejańskich, ambrozjańskich, królewskich, kongresowych. W interesie wszystkich leżą ekspedycje badawcze, wyprawy dookoła świata kapitanów Cooków, wyprawy Rossów, Franklinów, Richardsonów i Kane’ów, żeby odkrywać bieguny geograficzne i magnetyczne. Wszyscy staliśmy się bogatsi po obliczeniu odległości odpowiadającej stopniowi szerokości geograficznej. Żeglujemy bezpieczniej dzięki mapom. Jakże gruntownie na takich wysiłkach opiera się nasza wiedza o budowie wszechświata! Prawdziwie gospodarne państwo lub jednostka nie będzie mieć w tych sprawach węża w kieszeni.
Aczkolwiek w interesie każdego leży, ażeby istniała nie tylko łatwość i wygoda życia, lecz również bogactwo i wartość dodana, to niekoniecznie powinny trafić w jego ręce. Często to całkowicie niepożądane. Goethe rzekł mądrze, że na bogactwo nie zasługuje nikt, kto go nie rozumie. Niektórzy rodzą się do posiadania i potrafią tchnąć życie we wszystko, co mają. Inni tego nie umieją, posiadają bez gracji, posiadanie kłóci się z ich charakterem, ma się wrażenie, że kradną swoje dywidendy. Posiadać powinni ci, co umieją zarządzać; nie ci, co ciułają i chowają; nie ci, co im więcej posiadają, tym bardziej skąpią, lecz ci, których praca tworzy miejsca pracy, toruje drogę wszystkim. Prawdziwie bogaty jest bowiem ten, w którym wszyscy są bogaci, a prawdziwie biedny ten, w którym wszyscy są biedni, a główne zagadnienie cywilizacji polega na tym, jak dać wszystkim dostęp do arcydzieł przyrody i sztuki. Współczesny socjalizm zaiste słusznie zachęca ludzi do refleksji nad tym, jak sprawić, aby pewne pożytki cywilizacyjne, dostępne dzisiaj tylko zamożnym, stały się udziałem wszystkich. Na przykład, jak udostępnić wszystkim zdobycze nauki i sztuki. Na wiele urządzeń stać tylko nielicznych, a wystarczy mieć je tylko doraźnie. Każdy chce zobaczyć pierścienie Saturna, księżyce i pasy Jowisza i Marsa, góry i kratery na Księżycu – a jakże niewielu stać na teleskop! A wśród nich może nawet nikt nie zada sobie trudu utrzymywania go w dobrym stanie i eksponowania. Dotyczy to aparatury chemicznej, elektrycznej i wielu innych takich rzeczy. Każdy powinien mieć sposobność zajrzenia do książek, których nie musi posiadać, takich jak encyklopedie, słowniki, tablice, mapy, dokumenty urzędowe, atlasy ptaków, dzikich zwierząt, ryb, muszli, drzew, kwiatów, których nazwy chcemy znać.
Na przygotowany umysł sztuki plastyczne wywierają tak samo kształcący wpływ jak muzyka i nie da się ich zastąpić niczym innym. Obrazy jednak, sztychy, rzeźby, odlewy nie tylko sporo kosztują, lecz pociągają dalsze koszty, takie jak te związane z ich wystawianiem w galeriach lub przez właścicieli; rzadko się z nich korzysta, a ich wartość szybko rośnie wraz z liczbą chętnych do ich podziwiania. W miastach greckich pretensje do posiadania dzieła sztuki, które należy do wszystkich je oglądających, uważano za barbarzyństwo. Czasem marzę, żeby mieć muzykę na zawołanie – żeby tak mieszkać w wielkim mieście i wiedzieć, dokąd iść, aby obmyć się i zatopić w falach muzyki, gdy tylko miałbym na to ochotę – oto i kąpiel, i lekarstwo.
Gdyby tego rodzaju przybytki były własnością stanów, miast, liceów, zacieśniałyby więzy międzyludzkie. Miasto miałoby jakiś sens duchowy. W Europie, gdzie formy feudalne konserwują bogactwo określonych rodów, rody te kupują te instytucje, kultywują je i udostępniają publiczności. W Ameryce, gdzie porządki demokratyczne szybko rozdrabniają każdą własność, takimi posiadaczami powinny być władze publiczne, aby wszyscy mogli chłonąć kulturę oraz inspirację.
Człowiek powstał, aby być bogaty, albo nieuchronnie się bogaci dzięki wykorzystywaniu swoich zdolności; dzięki jedności myśli i przyrody. Własność jest wytworem intelektualnym. Gra wymaga od graczy opanowania, trafnego rozumowania, refleksu i cierpliwości. Cywilizowana praca wypiera pracę prymitywną. Niezliczone zastępy bystrych ludzi przez niezliczone lata wypracowały najlepsze i najszybsze sposoby działania i właśnie ten kapitał umiejętności zawarty w sztuce, rzemiośle, kulturze, uprawie i przetwarzaniu plonów, technologii produkcji konstytuuje wartość naszego powszedniego świata.
Handel to gra zręcznościowa, w którą nie każdy umie grać i tylko nieliczni grają dobrze. Dobry kupiec to człowiek obdarzony przeciętną dozą tak zwanego zdrowego rozsądku, trzymający się faktów i podejmujący decyzje na podstawie tego, co widzi na własne oczy. Jest przeświadczony o prawdziwości arytmetyki. Szczęście albo pech zawsze ma przyczynę w człowieku i dotyczy to również robienia pieniędzy. Ludzie opowiadają o tym tak, jakby tkwiła w tym jakaś magia, no i wierzą w magię we wszystkich sferach życia. Dobry kupiec wie, że wszystko toczy się zwykłym torem, funt za funta, cent za centa, każdy skutek ma swoją przyczynę, a tak zwane szczęście to inna nazwa wytrwałości w dążeniu do celu. Dobry kupiec zabezpiecza się w każdej transakcji, lubi małe i pewne zyski. Uczciwość i trzymanie się faktów są podstawą, lecz mistrzowie w tym fachu stosują trudniejszą arytmetykę. Problem polega na pożenieniu licznych i odległych operacji z sumiennością i adekwatnością właściwą drobnym transakcjom lokalnym, tak aby osiągnąć gigantyczne wyniki bez uszczerbku dla bezpieczeństwa. Napoleon z lubością opowiadał anegdotę o marsylskim bankierze, który powiedział do swojego gościa zdumionego kontrastem między wspaniałością pałacu i gościnnością gospodarza a jego nędznym kantorkiem, w którym rano się poznali: Młodzieńcze, jest pan zbyt młody, żeby wiedzieć, jak tworzą się masy; prawdziwa i jedyna moc, czy to złożona z pieniędzy, wody czy z ludzi, zawsze jest jednaka; masa jest ogromnym wirem, lecz ten ruch trzeba zacząć i podtrzymywać[2] – i mógłby dodać, że ruch ten inicjuje się i podtrzymuje zgodnie z prawami funkcjonowania cząsteczek.
Powodzenie zależy od przestrzegania praw świata, a skoro te prawa mają charakter intelektualny i moralny, to powodzenie zależy od posłuszeństwa intelektualnego i moralnego. Ekonomia polityczna jest tak samo użyteczną księgą na temat życia człowieka i wyższości praw nad wszelkim oddziaływaniem osobistym lub wrogim jak którakolwiek biblia zesłana nam z nieba.
Pieniądz ma moc symbolizowania i odzwierciedla naturę i los jego posiadacza. Moneta jest subtelną miarą zmian kulturowych, społecznych i moralnych. Rolnik pożąda swego dolara – i nie bez powodu. Nie znalazł go na ulicy. Wie, ile trudu symbolizuje. Jeszcze czuje w kościach całodniowy wysiłek włożony w to, żeby go zarobić. Wie, ile ziemi symbolizuje – ile deszczu, mrozu i słońca. Wie, że pod postacią dolara daje nam właśnie tyle oddania i cierpliwości, właśnie tyle kopania motyką i młócenia. Spróbujmy podnieść jego dolara, a będziemy musieli dźwignąć cały ten ciężar. W mieście, gdzie pieniądz płynie w ślad za pociągnięciem pióra lub szczęśliwą transakcją na giełdzie, stał się lekki. Niechże rolnik dalej stawia go wyżej i wydaje tylko na prawdziwy chleb; siła za siłę.
Dolar rolnika jest ciężki, a dolar kancelisty lekki i zwinny; wyskakuje z kieszeni; spada na stół do faraona; lecz jeszcze ciekawsza jest jego podatność na przemiany metafizyczne. Jest najczulszym barometrem burz społecznych i zwiastuje rewolucje.
Każdy krok w rozwoju kulturowym podnosi wartość dolara każdego z nas. Co można za niego dostać w Kalifornii, skąd pochodzi. Jeszcze niedawno można było dostać nędzną budę, dyzenterię, głód, szemrane towarzystwo, zbrodnię. Są wielkie krainy, takie jak Syberia, gdzie i dziś dostanie się za niego nie więcej niż nieznaczne obniżenie miary cierpienia. W Rzymie można dostać za niego piękno i dostojeństwo. Czterdzieści lat temu nie dostałoby się wiele za dolara w Bostonie. Dzisiaj dostaniemy za niego o wiele więcej w naszym starym mieście dzięki kolei, telegrafowi, parowcom, a i dzięki współczesnemu rozwojowi Nowego Jorku i całego kraju. Jest jednak wiele dóbr przynależnych stołecznemu miastu, których tutaj jeszcze nie dostaniemy nawet za górę dolarów. Dolar na Florydzie nie jest wart dolara w Massachusetts. Dolar nie jest wartością, lecz jej symbolem, a w ostatecznym rachunku symbolem wartości moralnych. Wartość dolara mierzy się ilością zboża, którą można za niego kupić, a raczej, ściśle mówiąc, nie byle jakiego zboża czy miejsca w domu, lecz zboża ateńskiego i miejsca w domu rzymskim – ilością rozumu, prawości i mocy, jakimi się dzielimy i jakie wywieramy dzięki temu, że jemy chleb i mieszkamy w domach. Bogactwo ma charakter umysłowy; bogactwo ma charakter moralny. Wartość dolara określa ilość dobra, które można za niego kupić: wartość ta stale rośnie wraz z rozwojem geniuszu i moralności świata. Dolar jest więcej wart na uniwersytecie niż w więzieniu; jest więcej wart w powściągliwej, wykształconej, praworządnej społeczności niż w gnieździe zbrodni, gdzie rządzą hazard, nóż i trucizna.
Bank-Note Detector[3] to przydatna publikacja. Lecz i sam dolar, srebrny lub papierowy, jest wykrywaczem dobra i zła wszędzie tam, gdzie cyrkuluje. Czyż jego wartość nie rośnie natychmiast wraz z przyrostem sprawiedliwości? O ile człowiek odmawia frymarczenia swoim głosem albo uznania jakiejś obrzydliwej zasady, o tyle przyczynia sprawiedliwości w Massachusetts; i z chwilą gdy tak czyni, rośnie wartość każdego akra w stanie. Jeżeli zabierzecie ze State Street w Bostonie dziesięciu najuczciwszych kupców i zastąpicie ich dziesiątką łajdaków dysponujących równie wielkim kapitałem, natychmiast odzwierciedlą to stawki ubezpieczenia; pogorszy się kondycja banków; trakty staną się mniej bezpieczne; odczują to szkoły; dzieci będą zanosić do domu swoją małą dozę trucizny; sędzia poczuje się mniej pewnie na urzędzie i będzie wydawał o tyle mniej słuszne wyroki, o ile stracił wiarę i sumienie – czego każdy potrzebuje; i odzwierciedli to duchowieństwo w rozluźnieniu nauk życiowych. Jeżeli przez kilka dni będziemy zabierać spod jabłoni dobrą ziemię sypiąc zamiast niej piach, drzewo to wyczuje. Jabłoń to głupiutkie stworzenie, lecz jeżeli będziemy tak postępować przez krótki czas, według mnie zacznie coś podejrzewać. A jeżeli z możnej kasty kupców ujmiemy stu dobrych ludzi i zastąpimy ich złymi albo, co na jedno wychodzi, ustanowimy jakąś demoralizującą instytucję, to czyż dolar, który nie jest wiele głupszy od jabłoni, natychmiast tego nie odkryje? Wartość dolara ma charakter społeczny, bo tworzy ją społeczeństwo. Każdy, kto się sprowadza do tego miasta, i wnosi jakiś zbywalny na rynku talent czy umiejętność, podnosi wartość pracy każdego mieszkańca. Jeżeli gdziekolwiek w świecie rodzi się talent, korzysta na tym cała wspólnota narodów – również w tym sensie, że staje się bardziej prawa. O tyle zmniejsza się bowiem skala zbrodni, jedna z głównych zmór każdego narodu. W Europie obserwuje się, że przestępczość rośnie lub maleje wraz z ceną chleba. Jeżeli Rothschildowie w Paryżu nie przyjmują banknotów, lud w Manchesterze, Paisley, Birmingham wychodzi na ulice, a w Irlandii mordują ziemian. Potwierdzają to dane policyjne. Te wibracje odczuwamy obecnie w Nowym Jorku, Nowym Orleanie i w Chicago. Na podobnej zasadzie władza ekonomiczna wpływa na masy za pośrednictwem magnatów politycznych. Rothschild odmawia Rosjanom pożyczki, mamy pokój i plon jest uratowany. Udziela jej, mamy wojnę, wzburzenie wielkiej części ludzkości ze wszystkimi tego ohydnymi konsekwencjami, co się kończy rewolucją i nowym porządkiem.
Bogactwo niesie sobie właściwe środki kontroli i równowagi. Podstawą ekonomii politycznej jest niewtrącanie się. Jedyną bezpieczną zasadą jest samoodtwarzająca się równowaga popytu i podaży. Nie regulujmy. Wtrąćmy się, a naszym prawem podatkowym zerwiemy ścięgna. Nie rozdawajmy prezentów, ustanawiajmy równe prawa, chrońmy życie i własność, a nie będziemy zmuszeni dawać jałmużny. Sprzyjajmy talentowi i cnocie, a zapewnią sprawiedliwość i własność nie wpadnie w złe ręce. W wolnej i sprawiedliwej wspólnocie własność przepływa od leniów i imbecyli do przedsiębiorczych, śmiałych, wytrwałych.
Prawa przyrody objawiają się poprzez wymianę ekonomiczną niczym cechy elektryczności poprzez zabawkową baterię. Poziom mórz nie jest tak stabilny jak poziom wartości w społeczeństwie dzięki prawu popytu i podaży; chytrość i regulacje same się unicestwiają przez gwałtowne reakcje, nadpodaż, bankructwa. Wzniosłe prawa oddziałują tak samo poprzez atomy jak galaktyki. Każdy wie, na czym polega zdobycie i zużycie bułki za pensa i kufla piwa; że żadne zaklęcia nie zmienią miary kufla ani chleba; że właśnie o tyle, ile zostaje spożyte, zmniejsza się zawartość kosza i dzbana; lecz to, co ubyło, nie poszło na marne, lecz zostało dobrze spożytkowane, jeżeli pożywiło człowieka i pozwoliło mu dokończyć swoje zadanie; wszystkiego o ekonomii politycznej uczą nas budżety imperiów. Ta wielka ekonomia symbolizuje najmniejszą; sposoby, w jakie gospodarstwo domowe i każdy z nas zmaga się z układem słonecznym, a i prawo coś za coś, obowiązują w całej przyrodzie; i chociaż mamy samobójczą skłonność do mydlenia sobie nawzajem oczu i oszukiwania, to odczuwamy zadowolenie, kiedy transakcja opiera się na niezbitych faktach, kiedy widzimy, że same rzeczy dyktują cenę, co dzieje się samo z siebie, chociaż czasem – jak w wielkich fabrykach – trzeba tego dopilnować. Nasz papier jest nie dość gładki lub szorstki – zbyt ciężki lub zbyt cienki. Wytwórca powiada, że dostarczy nam papier tak gruby lub cienki, jak sobie życzymy; wie, że musi wytwarzać wszelkiego rodzaju papier, i to właśnie nam proponuje – papier tańszy i droższy z załączonymi cenami. Funt papieru danego rodzaju kosztuje tyle a tyle i dostaniemy taką jego odmianę, jakiej sobie zażyczymy.
We wszystkich naszych transakcjach tkwi samoregulacja, która wyklucza targowanie się. Chcemy wynająć dom, ale tanio. Właściciel obniża czynsz, lecz przez to nie jest w stanie dokonać potrzebnych napraw i najemca dostaje dom gorszy, niż chciał; nawiasem mówiąc, podobna nieco krzywdząca relacja zachodzi między ziemianinem a robotnikiem rolnym. Odsyłamy pracownika powiadając: „Patricku, poślemy po ciebie, kiedy będziesz potrzebny”. Patrick odchodzi spokojny, ponieważ wie, że chwasty zarosną kartofle, winorośl trzeba przyciąć w przyszłym tygodniu i, jakkolwiek byśmy tego nie chcieli, poślą po niego melony, kabaczki i ogórki. Któżby sobie nie życzył, aby wszelka praca i wartość musiały się utrzymać na tym samym prostym i srogim rynku? Jeżeli są najlepsze w swoim rodzaju, to się utrzymają. Potrzebujemy stolarza, ślusarza, kosiarza, księdza, poety, lekarza, kucharza, tkacza, stajennego; każdego w swoim czasie w ciągu roku.
Jeżeli gruszka komisówka przynosi szylinga, to tyle kosztuje jej wyhodowanie. Jeżeli najlepsze papiery wartościowe w Bostonie obiecują dwanaście procent zysku, to niosą tylko sześć procent ryzyka. Możemy nie dostrzegać, że ładna gruszka kosztuje nas szylinga, lecz tyle kosztuje ona społeczność. Szyling symbolizuje tu wszystkich wrogów gruszki i ryzyko związane z jej wyhodowaniem. Cena węgla odzwierciedla wąskość zagłębia i konieczność osiedlenia górników w określonym okręgu. Płaca zależy nie tylko od rzeczywistych usług, lecz również od ewentualnych. Gdyby wiatr wiał zawsze z zachodnio-południowego zachodu, rzekł pewien kapitan, to kobiety mogłyby wodzić statki po morzach. Można powiedzieć, że wszystko ma jedną cenę; że nic nie jest tanie ani drogie; że pozorne dysproporcje, które nas uderzają, są tylko sztuczką handlarzy maskującą nasze straty. Młodzieniec przybyły do miasta z rodzinnej farmy w New Hampshire zatrzymuje się w pierwszorzędnym hotelu i dochodzi do wniosku, że musi w jakiś sposób przewyższać dr. Franklina i Malthusa, ponieważ luksusy są tanie. Lecz za przyjemność lepszego obiadu zapłacił w istocie utratą niektórych największych zdobyczy społecznych i edukacyjnych. Jakież straże utracił! Jakież inspiracje! Z czasem bodaj odkryje, że przed drzwiami hotelu rozstał się z Muzami, a w środku zastał Furie. Pieniądz jest często zbyt drogi, a moc i przyjemność nie są tanie. Jak rzekł starożytny poeta, bogowie sprzedają wszystko po uczciwej cenie.
Historia handlowa tego kraju zawiera piękny przykład kompensacji. Kiedy wskutek wojen europejskich w latach 1800-1812 transport morski przejęły okręty amerykańskie, od czasu do czasu porywano jakiś nasz statek. Oczywiście tracił na tym armator, ale kraj to sobie odbijał, ponieważ liczyliśmy trzy pensy za transport funta bawełny, sześć za transport funta tytoniu i tak dalej, co kompensowało ryzyko i straty i przyniosło krajowi wielką prosperity, wczesne małżeństwa, fortuny prywatne, rozwój miast i stanów, a prócz tego po wojnie na mocy traktatu otrzymaliśmy jeszcze odszkodowanie za porwane statki. Tak, Amerykanie stali się bogaci i wielcy. Za wszystko jednak kiedyś się płaci. Brytania, Francja i Niemcy, kosztem których czerpaliśmy nadzwyczajne zyski, na wieść o naszym rozkwicie przysyłały nam najpierw tysiące, a potem miliony biedaków, żeby uszczknąć coś z rogu obfitości. Początkowo dawaliśmy tym ludziom pracę i powiększaliśmy prosperity: lecz w sztucznym systemie społeczeństwa i ochrony siły roboczej, który i my przyjęliśmy i poszerzyliśmy, wkrótce pojawiły się ograniczenia i hamulce. Przestaliśmy zatem zatrudniać tych biedaków. To jednak nie załatwia sprawy. Zaczynają żyć z zasiłków i chociaż nie płacimy im pensji, tyle samo wydajemy na nich w formie podatków. Ponadto okazuje się, że najwięcej przestępstw popełniają cudzoziemcy. Ponosimy nie tylko koszty tych czynów, lecz również sądów, więzień i oddziałów policji. Nakładów na edukację potomstwa tej wielkiej rzeszy ludzi nie jestem w stanie policzyć. Otóż płacąc za to wszystko oddajemy to, co wydawało się czystym zyskiem osiągniętym kosztem naszych zamorskich klientów. I nie ma sensu buntować się przeciwko temu. Nie uwolnimy się od tych ludzi ani od tego, że chcą być utrzymywani. To już nieusuwalny składnik naszej polityki; i ze względu na ich głosy wszystkie główne partie zapewniają, że utrzymanie im się należy, i pomagają je egzekwować. No i na domiar wszystkiego musimy płacić nie tyle, ile by ich zadowoliło w domu, lecz tyle, ile tutaj nauczyli się uważać za niezbędne; wobec tego ta opinia czy zachcianka, a także wszelkiego rodzaju względy moralne dodatkowo komplikują sprawę.
Niewiele jest zasad ekonomii, które da się nazwać bez obrzydzenia; materia jest delikatna i łatwo ją uszkodzić; przypomina to ohydne żyjątka, z których zbudowane są nasze ciała – obrzydliwe same w sobie, lecz tworzące wartościową i efektywną całość. Nasza natura i rozum każą myśleć o celu, gdy stosujemy środki, które do niego prowadzą. Czasem stosujemy środki, które nawet w najsłuszniejszym zastosowaniu staramy się jakoś ukryć czy zasłonić, ponieważ wyglądają znośnie tylko przez pryzmat wspaniałości celu. Człowiek zacny dążąc do celu panuje nad środkami. Hołotę deprawują jej metody, te prowadzące do wielkich celów są dla niej zbyt trudne.
1. Pierwsza z tych zasad głosi, że trzeba wydawać zgodnie z charakterem. Póki kupujemy z podszeptu naszego ducha, inwestycja jest bezpieczna, nawet jeżeli wydajemy po królewsku. Przyroda wyposaża każdego człowieka w szczególną zdolność, dzięki której z łatwością czyni coś niemożliwego dla innych i tym samym jest niezbędny w społeczeństwie. Ten przyrodzony dar kieruje naszą pracą i wydatkami. Potrzebujemy środków i narzędzi zgodnych z naszym talentem. Oszczędzanie na tym oznacza marnowanie szczególnej siły i przydatności danego umysłu. Pracujmy mając na względzie doskonałość dzieła, a nie dopuszczalność. Tyle w tym ekonomii, że – należycie pojęte – jest jej sumą. Rozrzutność polega nie na samym poświęcaniu na coś mnóstwa czasu i pieniędzy, lecz na poświęcaniu ich na coś niezgodnego z naszym powołaniem. Zbrodnią, która deprawuje państwa i ludzi, jest praca najemna – odchodzenie od właściwego nam zamysłu, zarobkowanie to tu, to tam. Nic nie jest poniżej naszej godności, jeżeli jest zgodne z kierunkiem naszego życia: nic nie jest wielkie ani pożądane, jeżeli jest z tym kierunkiem niezgodne. Myślę, że mamy prawo stwierdzić, że społeczeństwo dopóty nie jest dobre, lecz nieprawe, póki nie każdy robi to, do czego jest stworzony.
Wydajmy na siebie i ograniczajmy wydatki, które nam nie służą. Malarz Allston mawiał, że zbudował skromny dom i skromnie go umeblował, żeby nie stwarzać zachęty do odwiedzenia go nikomu o guście odmiennym od jego. Mamy skłonność do współodczuwania i niczym dzieci pragniemy wszystkiego, co ujrzymy. To krok milowy ku niezależności, gdy odkrywszy nasz właściwy talent, uwalniamy się od potrzeby zbędnych wydatków. Jak zaręczona dziewczyna dzięki celnemu uczuciu odrzuca kajdany niewoli – nieustaną potrzebę podobania się wszystkim – tak każdy, kto odkryje swoje powołanie, może wydawać tylko na to i oszczędzić sobie innych ekspensów. Montaigne wyznał, że kiedy był tylko młodszym bratem, zadawał szyku strojem i ekwipażem, a później wystarczały mu posiadłość i gospodarstwa. Niechże każda szlachetna dusza, to znaczy osoba, która odkryła, co jest jej powołaniem, uwolni się od wszelkiej pogoni za rzeczami zbędnymi. Niechże realista nie przejmuje się pozorami. Niechże przerzuci na innych kosztowne grzeczności i ozdóbki życia towarzyskiego. Cnoty są ekonomistkami, lecz niektóre wady również nimi są. Tak oto zauważyłem, że należyta duma zaraz po pokorze oszczędza od pięciuset do tysiąca pięciuset dolarów rocznie. Duma przystoi człowiekowi i jest oszczędna, wykorzenia tyle wad, gdyż przy nich nie może rozkwitnąć, że zaiste wielki to zysk wymienić próżność na dumę. Duma obejdzie się bez służby, bez pięknych ubrań, może mieszkać w dwuizbowym domu, może jeść kartofle, portulakę, zboże, może pracować w polu, przemieszczać się pieszo, rozmawiać z biedakami, milczeć bez skrępowania w wytwornym salonie. Natomiast próżność wymaga pieniędzy, trudu, koni, mężczyzn, kobiet, rujnuje zdrowie, spokój, a i tak w końcu okazuje się niczym – długą drogą donikąd. Tylko jedną ma przewagę – dumni są nieznośnie samolubni, a próżni mili i szczodrzy.
Sztuka to zazdrosna kochanka i jeżeli człowiek ma talent do malarstwa, poezji, muzyki, architektury lub filozofii, to niezbyt nadaje się na męża i żywiciela i powinien uważać z pożądaniem, żeby nie narzucić sobie obowiązków, które zatrują mu dni i oderwą od właściwej pracy. W naszej okolicy przed dwudziestu laty wśród ludzi wykształconych zrodził się swego rodzaju arkadyjski fanatyzm, gorące pragnienie osiedlenia się na wsi i łączenia rolnictwa z pracą intelektualną. Wielu uskuteczniło ten zamysł, przeprowadziło eksperyment i niektórzy zostali prawdziwymi oraczami; lecz wszyscy przestali się łudzić, że da się pożenić uczoność z praktycznym rolnictwem (czyli pracą własnymi rękoma na roli).
Ze zmarszczonym czołem i stanowczym postanowieniem blady uczony wstaje od biurka, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza i znaleźć jaśniejszy wyraz myśli w trakcie spaceru po ogrodzie. Schyla się, aby wyrywać portulakę czy szczaw, chwast zagłuszający młodą kukurydzę, i spostrzega, że są dwa; zaraz za nimi trzeci; sięga po czwarty, a za nim jest jeszcze cztery tysiące jeden. Zgrzany i nie w sosie stopniowo budzi się z idiotycznego snu o prusznikach i gwiazdnicach, by przypomnieć sobie w końcu poranną myśl i przyznać, że w tym niezłomnym zamyśle wystrychnęły go na dudka dmuchawce. Ogród jest jak owe straszliwe maszyny, o których co miesiąc czytamy w gazetach, a które łapią człowieka za fartuch albo rękę i wciągają ramię, nogę, resztę ciała i beznamiętnie miażdżą. W niefortunnej chwili uczony jakby wyburzył ścianę i poszerzył domostwo o pole. Nie ma złej ziemi, lecz każda jest gorsza. Jeżeli człowiek posiada ziemię, ziemia posiada jego. Niechże wyjdzie z domu, jeżeli ma odwagę. Każde drzewo i szczepka, każda grzęda melonów, zagon zboża, żywopłot, wszystko, co zrobił i co zamierza, staje mu na drodze niczym zgraja natrętnych wierzycieli czyhających za bramą. Oddanie tym pnączom i drzewom okazuje się trujące. Długie spacery na przestrzeni wielu mil ożywiają myśli i służą ciału człowieka. Spacer to nie harówka. Wiemy, jak kojący jest spacer wśród wzgórz. Natomiast majstrowanie w ciasnej przestrzeni ogrodu zniechęca i ogłupia. Zapach roślin odurza i wysysa energię. Czujemy odrętwienie. Robimy się rozdrażnieni. Duch pracy intelektualnej i duch ogrodnictwa kłócą się ze sobą jak fluidy elektryczności szklanej i żywicznej. Jeden się ogniskuje w iskrach i wyładowaniach, drugi jest rozproszoną energią, tak że każdy zobojętnia tego, w kim mieszka, na wpływy drugiego.
Grawer, którego ręka musi z nadzwyczajną precyzją operować rylcem, nie powinien kłaść kamiennych murów. Sir David Brewster sformułował ścisłe instrukcje dotyczące obserwacji mikroskopowych: Należy położyć się na plecach i przytknąć oko do obiektywu i tak dalej, i dalej. O ileż bardziej metodycznie musi działać poszukiwacz prawdy abstrakcyjnej, który potrzebuje odosobnienia, najwyższego skupienia i niemal opuszczenia ciała, żeby należycie myśleć!
2. Wydawajmy wedle swojego geniusza, lecz i wedle systemu. Przyroda działa metodycznie, nie zaś zrywami i skokami. Musi być system w ekonomii. Oszczędność i tanie życie nie ustrzegą najbiedniejszych przed ostateczną ruiną ani większe dochody nie sprawią, że nieliczenie się z groszem stanie się bezpieczne. Tajemnica powodzenia nigdy nie tkwi w ilości pieniędzy, lecz w stosunku dochodów do rozchodów; kiedy wydatki zatrzymamy na określonym poziomie, a pojawią się stałe dodatkowe dochody, choćby niewielkie, wtedy tworzy się bogactwo. Zwykle jednak gdy rosną środki, szybciej zwiększają się wydatki, tak że wielkie dochody czy w Anglii, czy gdziekolwiek indziej nie załatwiają sprawy – moc pochłaniania środków przez długi nigdy nie słabnie. Jeżeli cholera jest na kartoflach, co daje obsadzenie większego areału? W Anglii, najbogatszym kraju świata, uważni obserwatorzy zapewniali mnie, że wielcy panowie i panie wcale nie mają więcej gwinei na wydatki niż inni; nieliczenie się z groszem jest tak rzadkie, że każdy tego rodzaju przypadek od razu staje się tak słynny jak u nas. Potrzeba to stale rosnący olbrzym, którego płaszcz własności nigdy nie jest w stanie w całości okryć. W Warwickshire pokazano mi piękną posiadłość, nadal w rękach tej samej rodziny co w czasach Szekspira. Powiedziano mi, że posiadłość ta przynosi czternaście tysięcy funtów dochodu rocznie, lecz gdy właścicielowi urodził się drugi syn, nie wiedział, jak go zabezpieczyć. Posiadłość musiała bowiem przypaść najstarszemu; cóż począć z tym drugim? Postanowiono wykształcić go na pastora i dać probostwo znajdujące się w gestii rodziny; i tak też uczyniono. W Anglii większe dochody z reguły wcale nie pomagają. Nagłe bogactwo, jak wygrana na loterii albo wielki spadek dla biednej rodziny, z reguły nie prowadzą do trwałej zamożności. Nie odebrali żadnej nauki w zakresie obchodzenia się z wielkimi pieniędzmi, a wielkie bogactwo pociąga za sobą wielkie roszczenia, których nie potrafią oddalać, wskutek czego fortuna szybko się rozchodzi.
W każdej ekonomii musi być system albo pojedyncze doskonałe pociągnięcia nic nie dadzą. Gospodarstwo rolne to dobra rzecz, jeżeli może samo się utrzymać i nie potrzebuje pensji ani sklepu, żeby związać koniec z końcem. Tak więc bydło jest głównym ogniwem w łańcuchu zapewniającym jego funkcjonowanie. Jeżeli rolnik oryginał lub esteta pominie bydło, a nie uwolni się od potrzeb, które bydło zaspokaja, to będzie musiał uzupełnić ten brak żebraniną lub kradzieżą. Za czasów naszego dzieciństwa gospodarstwo rolne wytwarzało wszystko, co na nim zużywano. Nie przynosiło pieniędzy, więc rolnik radził sobie bez nich. Kiedy chorował, pomagali sąsiedzi; każdy ofiarował dzień pracy; albo połowę; użyczał pary wołów; albo konia; wspólnie obrabiali gospodarstwo chorego: okopywali kartofle, kosili siano, zbierali żyto, świadomi, że bez sprzedania ziemi nikogo nie stać na wynajęcie robotnika. Jesienią rolnik sprzedawał wołu lub świnię, żeby zdobyć pieniądze na opłacenie podatków. Dzisiaj rolnik kupuje niemal wszystko, co zużywa – artykuły żelazne, ubrania, cukier, herbatę, kawę, ryby, węgiel, bilety kolejowe i gazety.
Każda sztuka potrzebuje mistrza, ponieważ praktyka nie dotyczy rzeczy niezmiennych czy martwych, lecz zmienia się w naszych rękach. Wydaje się nam, że zabudowania gospodarskie i rozległe pola to solidna własność, lecz ich wartość jest płynna jak woda. Gospodarstwa trzeba tak samo doglądać jak wina przy dekantacji z beczki. Rolnik wie, co robić, zatrzyma każdy wyciek, skieruje wszystkie strużki do jednego naczynia i zdekantuje wino; niechże jednak weźmie się za to przybysz z Cornhill[4], a wszystko rozleje. Tak samo jest z układaniem bruków, cięciem drewna, uprawą owoców lub kwiatów. Również żadna inwestycja nie jest tak trwała, żeby nie wymagała stałej troski, o czym przekona każda próba zachowania posiadłości pod kluczem przez dwa pokolenia dla przyszłego dziedzica.
Kiedy pan Cockayne[5] osiedla się na wsi i postanawia trzymać krowę, wydaje mu się, że krowa to stworzenie, które żywi się sianem i daje dwa skopki mleka dziennie. Lecz krowa, którą kupił daje mleko przez trzy miesiące, a potem jej wymię wysycha. Co zrobić z krową, która nie daje mleka? Kto ją kupi? Pan Cockayne nabył również dwa woły robocze; lecz zrobiły się wzdęte i okulały. Cóż począć ze wzdętymi i okulałymi wołami? Rolnik po skończeniu prac wiosennych tuczy woły i na jesieni je ubija. Lecz jakże pan Cockayne, który nie ma pastwisk i codziennie w godzinach pracy jeździ pociągiem ze wsi do miasta, miałby się zajmować tuczeniem i ubijaniem wołów? Sadzi drzewa; lecz hodowanie drzew na ziemi ornej wymaga innych upraw. Jakie powinny to być uprawy? Drzewa zmarniały, lecz wyrosła trawa. Trawę co rok lub dwa trzeba odwrócić i zaorać: co więc uprawiać? O naiwny panie Cockayne!
3. Z pomocą przychodzą zwyczaje ziemi i zasada: impera parendo (rządź poprzez posłuszeństwo). Władza nie polega na rozkazywaniu ani upieraniu się przy naszych pomysłach z powodu niewiedzy, lecz na praktycznym uczeniu się sekretu wyjawianego przez całą przyrodę, że same rzeczy opierają się złemu zarządzaniu i zdradzają uważnemu umysłowi swoje prawa. Nie należy się wtrącać. Zwyczaje ziemi same wszystko załatwią. Nie umiem budować ani sadzić; nie wiem, jak kupować drewno, ani co robić z ziemią, polem, lasem, kiedy się je kupi. Nie ma obaw: co i jak należy robić z góry jest zapisane w zwyczajach ziemi: czy potrzebuje piasku, czy gliny, kiedy orać, jak się ubierać, czy siać trawę, czy zboże; i w niczym się tu nie pomoże ani nie przeszkodzi. Przyroda ma swój najlepszy sposób robienia każdej rzeczy i w jakimś miejscu, w jakimś czasie nam go wyjawia, jeżeli tylko chcemy patrzeć i słuchać. Jeżeli nie, szybko wyprowadzi nas z błędu, gdy przedłożymy swoje sposoby nad jej. Warto zawsze pamiętać o umiejętności chirurga, który, nastawiając złamaną kość, poprzestaje na uwolnieniu części z nieodpowiedniego położenia, po czym same wskakują na miejsce za sprawą mięśni. Na tej umiejętności przyrody opiera się cała nasza umiejętność.
Jeden z dwóch wybitnych budowniczych kolei w Anglii, pan Brunel, szedł prosto od punktu do punktu, przez góry, przez rzeki, przez drogi, przecinając na pół książęce włości, przebijając się przez piwnicę tego człowieka i przez okno mansardowe tamtego, i w ten sposób osiągnął cel ku wielkiej rozkoszy geometrów, lecz i wielkim kosztem dla swojej kompanii. Przeciwnie pan Stephenson, przeświadczony, że rzeka zna drogę, podążył jej doliną tak samo dyskretnie, jak nasza Western Railroad podąża doliną Westfield River, i okazał się najbezpieczniejszym i najtańszym budowniczym. Powiadamy, że krowy rozplanowały Boston. Cóż, bywają gorsi geodeci. Każdy wędrowiec często ma okazję dziękować na łąkach krowom za najlepsze przejście przez zarośla i przez wzgórza, a podróżnicy i Indianie znają wartość szlaku bizonów, który z pewnością jest najłatwiejszym przejściem przez góry.
Kiedy przybysz prosto z Dock Square lub Milk Street[6] kupuje na wsi ziemię, ma na uwadze przede wszystkim widok z okna: okno biblioteki musi wychodzić na zachód, majestatyczny zachód słońca chowającego się za plecy Blue Hill lub Wachuset, Monadnoc lub Uncanoonunc. Tak, trzydzieści akrów i cała ta wspaniałość za jedyne półtora tysiąca dolarów. Nawet pięćdziesiąt tysięcy byłoby tanio. Nowy właściciel z oczyma zasnutymi łzami wzruszenia od razu kładzie kamień węgielny. Lecz robociarz, który ma wyrównać teren powiada, że do zasypania dziur w drodze potrzebne będzie sto wozów żwiru. Kamieniarz, który ma zbudować studnię twierdzi, że będzie musiał się wkopać na głębokość czterdziestu stóp; piekarz wątpi, czy kiedykolwiek zdoła podjechać do drzwi; praktyczny sąsiad ma zastrzeżenia co do lokalizacji stodoły; w końcu nowy właściciel uzmysławia sobie, że jego poprzednik rolnik wybudował dom w odpowiednim miejscu ze względu na słońce i wiatr, wiosnę, odprowadzanie wody i wygodny dostęp do pastwiska, ogrodu, pola i drogi. Pomysły rodem z Dock Square okazują się chybione i sprawy przybierają sobie właściwy obrót. Praktyka uczyniła rolnika mądrym i naiwny mieszczuch przekonuje się, że warto go słuchać. Stopniowo rezygnuje z decydowania. Rolnik czeka na polecenia, lecz on powiada: „Może mnie pan pytać do woli i we wszystkie możliwe sposoby, jak ma być zbudowana ściana mojego domu, jak ma być wydrążona studnia czy gdzie będą zagony, lecz zawsze odbiję piłeczkę. Wszystko to są sprawy, na których się nie znam ani nie muszę znać. To pan, nie ja, zna odpowiedź na te pytania”.
Tak samo w domu określony system ustanawia swoją tyranię nad panem i panią, służącą i dzieckiem, kuzynem i znajomym. Na próżno nasz geniusz, cnota albo charakter przeciwko się temu buntują. To los. Możemy czytać w książce o nowym sposobie życia i postanawiać wprowadzić go u siebie – spróbujcie, jeśli macie odwagę.
4. Kolejna zasada ekonomii nakazuje zbierać to, co się posiało, i nie roić sobie, że cokolwiek da się wymienić na całkiem co innego. Przyjaźń daje przyjaźń, sprawiedliwość – sprawiedliwość, cnota wojskowa – militarne zwycięstwo. Dobry mąż i gospodarz znajduje żonę, dzieci i domostwo. Dobry kupiec zdobywa wielkie zyski, statki, akcje i pieniądze. Dobry poeta osiąga sławę i rangę literacką; lecz nie zdobywa nagrody drugiego. Mimo to w tych sprawach żywimy błędne oczekiwania. Lekkoduch żyje chwilą, szczyci się tym i gardzi rozważnym, który tak nie postępuje. Lekkoduch oczywiście jest biedny, rozważny zaś dobrze gospodarzy. Paradoks polega na tym, że lekkoduch swą nieprzezorność uważa za cnotę, która powinna mu zaskarbić bogactwo rozważnego.
Daleko mi do wyczerpania naszego tematu. Nie mogę go jednak zostawić bez rozpatrzenia pewnego głębszego aspektu. W filozofii istnieje doktryna, że człowiek jest bytem nad bytami, że nie masz niczego w świecie, co nie byłoby odzwierciedlone w jego ciele, że jego ciało jest swego rodzaju miniaturą czy sumą świata; a zatem w jego mózgu nie masz nic, co nie byłoby odzwierciedlone w wyższej sferze, w jego moralności.
5. I tak to w ogóle jest w przyrodzie. Wszystko się wznosi, więc naczelna zasada ekonomii brzmi, że i ona powinna się wznosić, czyli że cokolwiek czynimy, powinien nam przyświecać wyższy cel. Tak oto możemy powiedzieć, że pieniądz jest rodzajem krwi. Pecunia alter sanguis, albo też, innymi słowy, domostwo i ziemie człowieka są tylko większego rodzaju ciałem i funkcjonują w sposób analogiczny do cyrkulacji cielesnych. Nie istnieje zatem reguła działalności gospodarczej – jak: „najlepszy użytek z pieniądza, to spłata długu”, „skup się na jednej formie działalności”, „najlepszy czas to teraz”, „najlepsza inwestycja to inwestycja w narzędzia naszej pracy” i tak dalej – która nie poddawałaby się głębszej interpretacji. Zasady izby rozrachunkowej to w szerszym rozumieniu prawa wszechświata. Ekonomia kupiecka jest przyziemnym symbolem ekonomii duchowej. Zużywaj dla mocy, a nie dla przyjemności; inwestuj zyski; przerabiaj partykularia w generalia; dni w całe epoki – literackie, uczuciowe, praktyczne, epoki życia w ogóle, które nie ustają w inwestowaniu. Kupiec ma tylko jedną zasadę, zarabiać i inwestować: musi być kapitalistą, wszystkie skrawki i opiłki muszą trafić znowu do tygla, gaz i dym należy spalić, a zyski nie mogą iść na wydatki, lecz muszą być inwestowane. Tak, człowiek musi być kapitalistą. Czy roztrwoni zyski, czy zainwestuje? Jego ciało i każdy organ podlegają temu samemu prawu. Nasze ciała są dzbanami, w których przechowuje się likwor życia. Czy wychylimy je dla przyjemności? Droga do ruiny jest łatwa i krótka. Czy nie wychylimy tych dzbanów i zachowamy likwor dla zwiększenia mocy? Likwor przechodzi świętą fermentację zgodnie z prawem przyrody, na mocy którego wszystko się wznosi, a wigor cielesny staje się wigorem umysłowym i moralnym. Chleb, którym żywi się człowiek, staje się najpierw siłą i duchem zwierzęcym, następnie, w wyższych laboratoriach, zamienia się w wyobraźnię i myśl, a na jeszcze wyższych poziomach – w odwagę i wytrwałość. Oto i prawo zysku składanego; oto podwojenie kapitału, oto pomnożenie go przez cztery albo i przez sto; oto człowiek wyniesiony na szczyty jego władzy.
Prawdziwa zamożność polega na wydawaniu na wyższej płaszczyźnie; na stałym inwestowaniu ze wzniosłym skąpstwem pozwalającym wydawać na wytwory ducha, lecz nie na wzmaganie egzystencji zwierzęcej. W niczym nie wzbogaca nas powtarzanie starych eksperymentów w zakresie doznawania zwierzęcego i tylko dzięki nowym zdolnościom i wyższym przyjemnościom poprzez rzeczywiste doświadczanie wyższego dobra uzmysławiamy sobie, że zaiste kroczymy drogą ku absolutnej wzniosłości.
[1] Edmund Burke, „The Works of the Right Honourable Edmund Burke”, London 1803, t. III, s. 232. [Przypisy pochodzą od tłumacza.]
[2] Zob. The Monthly Review, vol. III, nr 2 (1832), s. 171-173.
[3] „Wykrywacz banknotów”, a właściwie fałszerstw. Periodyk informujący o fałszerstwach banknotów i dyskontach związanych z ich wymianą. Czasopisma takie wydawano w czasach, gdy banknoty emitowało wiele banków, a ich wartość w danym miejscu zależała od odległości do banku emisyjnego.
[4] W latach 1829-1969 ulica w centrum Bostonu, dzisiaj mały fragment Washington Street.
[5] Nazwisko to ma zapewne sugerować, że to człowiek miastowy, nie znający wsi.
[6] Plac i ulica w centrum Bostonu.