Czy jest sens rozmawiać dzisiaj na poważnie o Salonach? Sam nie wiem; gdyby ktoś obcy zadał mi jakiś czas temu to pytanie, chyba instynktownie powiedziałbym że nie. Cóż, jakoś ten temat nas drąży; mówią w końcu, że Polską rządzą salony, mówiono tak nie tylko w III albo IV RP, a chociaż to co „się mówi” albo to, co „mówiono” zwykle oznacza komunały, to komunałów nie można lekceważyć: jesteśmy z nich ulepieni i sami na każdym kroku je tworzymy; epoka Flauberta ciągle trwa.
Krytyka Elit i krytyka Salonów bazuje na różnych przesłankach; mógłbym nawet zakładać, że te dwie krytyki czasem sobie przeczą, jeżeli chodzi o perspektywę narratora. Obie są ryzykowne. Krytyczna analiza zjawiska „elity” ma solidniejsze fundamenty. O ile krytyka elit też łatwo może się otrzeć o teorie spiskowe, o tyle jest przynajmniej użyteczna poznawczo dopóki elitę traktuje się czysto opisowo – obiektywnie albo przynajmniej w sposób możliwie zobiektywizowany, nawet jeżeli to ostatnie prowadzi do nieporozumień: w tym obiektywnym ujęciu, przykładowo, władze Polskiego Związku Piłki Nożnej bez cienia wątpliwości, w jakimkolwiek składzie, to ścisłe elity polskiego sportu, chociaż takie hasło w przeciętnym Polaku wzbudzi pusty śmiech i pewnie nie bez racji. Tymczasem krytyka salonu znacznie prędzej ociera się o bujdę, spisek, resentyment, ewentualnie upraszczanie skomplikowanych relacji władzy poprzez ich sprowadzanie do gry różnych koterii.
Z drugiej strony, obiektywizacja elitaryzmu znajduje granice; najwyraźniej części samych elit nie wystarcza. Kto wie, czy skrajnie prawicowa wolta Elona Muska, dla przykładu, nie jest w jakimś stopniu dowodem buntu elit finansowych przeciwko niepisanemu obowiązkowi jakiegoś kompromisu z władzą polityczną, a zwłaszcza elitami kulturowymi. W standardowym porządku liberalnym pieniądz – najbardziej oczywista obiektywizacja statusu elitarnego (nie tylko w kapitalizmie) – prawdopodobnie nie wystarcza; zachodzi konieczność przynajmniej dobrze symulowanych negocjacji z ideologią progresywną. Widziałbym, zwłaszcza po kryzysie 2008 r., pewne ramy ideologiczne narzucone kapitałowi, który musiał moderować swoją władzę i uzgadniać granice z postulatami inkluzji, ochrony środowiska itp. Elon Musk tymczasem nie chce musieć, bo dlaczego ma musieć? Nawet jeśli „politycznie poprawny” progresywizm „liberałów”, wciąż jednak popieranych przez większość Wall Street, Doliny Krzemowej a zwłaszcza Hollywood, nie jest tylko pozorem, koszt tej „adaptacji” nie wydawał się znaczny, a patrząc „obiektywnie” trudno sądzić, żeby człowiek mający choćby tylko część fortuny Elona czuł się poważnie niezaspokojony, jeżeli chodzi o pozycję w świecie władzy. Najwyraźniej jednak dzieje się inaczej, bardziej „subiektywnie” – i w tym przykładzie nie chodzi o nadmierne „psychologizowanie” motywacji najściślejszych elit. Nie tylko człowiek tak jawnie narcystyczny jak właściciel Tesli może czuć, że jego pożądanie uznania nie jest zaspokojone poprzez obiektywną, na przykład mierzoną w pieniądzach, przynależność do uprzywilejowanej mniejszości. Jak gdyby uznanie wymagało czegoś więcej. Wymagać może nadmiaru – może właśnie dlatego komuś naprawdę bardzo zamożnemu, ale przemęczonemu nie tak łatwo powiedzieć „Już wystarczy, od teraz żyję z odsetek, odpoczywam”. Ale i to nie wystarczy. Może też wymagać nabycia innej odmiany kapitału: przykładem tej walidacji mogą być starania niektórych ludzi bogatych albo celebrytów, żeby sprawdzić się w roli moralnych autorytetów, społeczników, czy „ambitniejszych” artystów. I to nie zawsze wystarcza. Czasem chodzi też o jakiś kapitał trudniejszy do zmierzenia bądź wyjściowo zaskakująco nieistotny, jawnie już niszowy – i dlatego cenny.
„Salony” są właśnie jedną z takich przestrzeni, w których można zyskać to dodatkowe uznanie. Są typową przestrzenią, w której się zdobywa ową międzyludzką „wartość dodatkową”, a jeśli salony potraktujemy szerzej, okażą się dosyć powszechnym fenomenem: Salon solidnej „konstrukcji” może zostać zbudowany na otwartej przestrzeni, a jego maniery nie muszą mieć niczego wspólnego z dworską etykietą – czasami nawet wypada, żeby nic nie miały – klub wielbicieli ekstremalnego sportu, trybuna, na której zasiadają tylko najmocniejsi „kibole”, fanklub niszowego zespołu black metalowego – to też w pewnym sensie potencjalne salony. Właśnie z uwagi na pewną „nieobowiązkowość” bywania na salonach i nie zawsze czysto materialny charakter korzyści, jakie daje bywanie, bez salonów żyć trudno (niektórym) – nawet w krajach albo środowiskach, gdzie nepotyzm czy korupcja nie są mile widziane, a już na pewno nie są konieczną ścieżką sukcesu.
Pojęcie „salonu”, stosowane z ostrożnością czy pewną nieśmiałością, może być o tyle poznawczo użyteczne, o ile wskazuje zjawisko (w praktyce często spotykane), w którym samo bycie „elitą” (w sensie obiektywnego kapitału finansowego a nawet kulturowego) niekoniecznie oznacza wiodącą pozycję w świecie kształtującym zbliżające się trendy, a zwłaszcza nie gwarantuje, że wola władzy, czy pragnienie uznania będą zaspokojone na dłużej.
Co jest istotą salonu? Jak zakłada się salon? To prawda, trzeba umieć wykluczać, zanim zacznie się włączać. Kilka uwag. Po pierwsze, salon wyklucza nie tylko stereotypowych „parweniuszy”, ale i znaczną część ludzi mających wszelkie podstawy należeć do „elity” przynajmniej w szerokim i bardziej obiektywnym sensie. Jeżeli przysłowiowy „Janusz”, człowiek bardzo bogaty, który przekształcił rodzinny zakład szczotkarski w jedną z największych fabryk szczotek toaletowych w Unii Europejskiej nie jest przedmiotem pożądania i atencji w (na ogół mniej zamożnym od niego) towarzystwie, które z kuchni japońskiej kojarzy trochę więcej niż same hasło „sushi”, odróżnia „Toskę” od „Aidy” i czasem może się pochwalić, że w Encyklopedii PWN znalazło się miejsce dla pradziadka, to jeszcze nie „salonowość” – już prędzej klasyczny elitaryzm oparty w tym przypadku na różnicy pomiędzy odmiennego rodzaju elitami. Salon selekcjonuje również ludzi co do zasady „swoich”. Salon musi wykluczyć jakiegoś duchowego kuzyna lub kuzynkę – bez jasnego powodu, a wtedy rodzi się „plotka”.
W przypadku salonów wykluczenie niekoniecznie idzie po oczywistej linii światopoglądowej. To, że salon intelektualistów odważnie lewicujących nie przyjmuje intelektualisty skrajnie prawicowego albo vice versa, to wciąż jeszcze obiektywne czy też „merytoryczne” kryteria selekcji. Co prawda skrajna przeczulica powodująca zamykanie drzwi przed ludźmi, którzy różnią się mocno w jednej czy dwóch kwestiach, albo którym zdarzyło się ledwie parę niedelikatnych, niepoprawnych czy kontrowersyjnych wypowiedzi, może już w danym układzie świadczyć o salonowości, a nie dążeniu do czystości ideowej, jednak przypadek pozornie przeciwstawny – selektywna otwartość na niektóre osoby jawnie spoza własnej „bańki” salonowości umysłowej nie wyklucza; przeciwnie – jest na salonach to zjawiskiem dość częstym i wcale nie tak paradoksalnym.
Z salonu wykluczeni bywają również ludzie o zbliżonym kapitale kulturowym i niezbyt odmiennych przekonaniach albo predyspozycjach estetycznych od czołowych bywalców czy założycieli. Wydaje się że właśnie bez tego wykluczenia nie sposób mówić o „salonowości”. Z drugiej strony salon musi również włączać, dosyć aktywnie kooptować – bez tego przestaje być tematem publicznym (w tym czy innym stopniu) i staje się tylko koterią.
Co do mnie, mógłbym powiedzieć, że pojęcie „salonu” (albo nieszczęsnej „warszawki”) to raczej teoria spiskowa i kompleksy. Prawie nie poznałem salonów tworzonych przez sławy na poziomie najbardziej clickbaitowych nagłówków, ale miałem okazje mocniej otrzeć się o różne środowiska dość często uważane za „snobistyczne elity” czy „koterie” i zwykle były to grupy bardzo różnorodne, zatomizowane, w dodatku dość inkluzywne – w sposób raczej szczery, spontaniczny. No ale (mniej lub bardziej przekorna) niechęć do uproszczeń nie może przechodzić w inną skrajność, jaką jest unikanie na siłę „syntetyzowania”. W sumie trudno zaprzeczyć, że człowiek otarł się o klimaty salonowe raz czy drugi, chociaż nie zawsze od razu łatwo wskazać, kiedy i w którym momencie najbardziej. Zresztą z salonami w moim rozumieniu zetknął się prawie każdy. Salonem jest też skwerek na jakimś większym osiedlu, na którym piją ziomkowie uważani za bardzo mocną ekipę, omijaną przez tabuny normalnych szaraków z mieszaniną szacunku, zazdrości i strachu. Prawie każdy garnął się kiedyś do jakiegoś salonu, ewentualnie podkreślał z dumą mniej lub bardziej nieszczerą, że nic go salony nie obchodzą, a ludzie, którzy tam się garną, są próżni i nieautentyczni.
Ważną cechą salonu (o ile nie „istotą”) jest pewien margines „nieprzewidywalności”, jeśli chodzi o dokładne kryteria kooptacji. To samo oczywiście można było odnieść do selekcji na bramce w nocnych klubach, kiedy ten proceder był modny a nawet do uwodzenia osób ceniących wysoko (jak się zdaje) swoją atrakcyjność i „wymagających”. W obydwu przypadkach zaryzykować można hipotezę, że rodzaj snobizmu oczywistego i „zobiektywizowanego” raczej należy do „elitaryzmu” niż do „salonowości”, zwłaszcza że cechą salonowości jest owa dyskretna, niejednoznaczna aura. Tymczasem to salony bywają ciekawsze od elit „obiektywnych” i o to właśnie w nich chodzi. Podobno ostatnio grasują coache „podrywu” oferujący szkolenia z „mowy ciała” czy innych „nieoczywistych” kryteriów „atrakcyjności” przeznaczone dla tych ciut inteligentniejszych albo ciut bardziej obeznanych nieszczęśników, którzy się orientują, że nie zawsze wybór odbywa się na zasadzie stereotypowej atrakcji. Być może ci eksperci miewają z rzadka rację (nie wiem), bo każdy czasem ma rację, ale generalnie jest to oparte na micie, zgodnie z którym osoby otoczone jakimś nimbem „prestiżu” posiadają z reguły rzekomy „szósty zmysł”, jakiś szczególny węch, bardzo wrażliwe receptory: tobie się wydaje, że ich decyzje są czasami kapryśne albo i anarchiczne, ale to po prostu czyste szachy 5D, jak wszystkie zagrywki polityczne Prezesa Kaczyńskiego. Oczywiście ci „coache” i ich biedni adepci nie dopuszczają do siebie prostej myśli, że czasami chodzi o osoby o wiele mniej materialistyczne niż wynika to z przypisywanej im gęby, kierujące się mniej powierzchownymi i bardziej indywidualnymi kryteriami doboru bliskich osób czy środowisk. Czasem ktoś naprawdę nie zwraca u innych nadzwyczajnej uwagi na kasę, sławę czy urodę, chociaż wygląda na kogoś, kto zwraca dużą uwagę i może sobie na to „pozwolić”. W przypadku salonów też warto wziąć na to poprawkę – czasami po prostu nie są salonowe – w „dobrym sensie”. Lokal przeznaczony w praktyce dla wtajemniczonych, a tylko udający zwykły pub otwarty na każdego może być naprawdę w zasadzie skromnym pubem.
Ta nieprzewidywalność nie oznacza z reguły gry o logice szczególnie elitarystycznej, nawet jeśli dokładniejsza analiza przeróżnych przypadków towarzyskich, które wydają się (również w dobrym sensie) dziwne, pokaże, że wcale takie dziwne nie są. Trochę dokładniejsza wiedza o układach panujących w jakiejś domniemanej koterii albo aferach pozakulisowych na jej łonie, często wytłumaczy, dlaczego jakiś człowiek w niej się „zaskakująco” liczy, a inny – też „zaskakująco” – wypadł z gry. Czasem lepsze wyczucie kontekstu tłumaczy racjonalnie, dlaczego na danym salonie X bryluje, a Y-owi niekoniecznie chętnie podają rękę, chociaż zgodnie z „logiką wartości” panującą w tej grupie, powinno być odwrotnie. Czasami, jeżeli nie wiemy o co chodzi, faktycznie może chodzić o pieniądze, które w przypadku nowej, progresywnej klasy średniej wyższej nie zawsze widać od razu. Salony muszą być trochę tajemnicze również dla samych siebie, ale są mniej tajemnicze, niż się zdaje.
W (prawie?) żadnym wypadku „salonowiec”, często człowiek nie tylko nienadzwyczajnie mądry, ale i wcale nie aż tak wybredny, mający w życiu poza bywaniem do ogarnięcia różne, nie zawsze miłe sprawy, nie opracowuje jakichś skomplikowanych, niedostępnych maluczkim mechanizmów selekcji, na podstawie których podejmuje decyzje, z kim chce gadać. Niemniej sam fakt, że krąży wokół ciebie aura indywiduum mającego osobny i trudny do rozpoznania gust, a przy tym traktującego świat generalnie z wysoka (i mającego ku temu jakieś podstawy w postaci danego kapitału) jest w praktyce walorem, nawet trzeźwo przyznajesz, że to bzdura. Mit jest rzeczywistością, bzdura czasem też.
Na tej właśnie zasadzie doza przypadkowości to element konieczny dla założenia salonu, a zwłaszcza jego prestiżu; to ona dopiero tworzy jego legendę. Odrzucanie aspirantów pozornie dopasowanych sugeruje szczególnie wyśrubowany elitaryzm: odtąd salon staje się bądź nabiera aury super-elity. Z kolei sporadyczne przyjmowanie z otwartymi ramionami osób „niepasujących” osłabia pokusę tworzenia „kontr-salonów”, odpiera zarzut „hermetyzmu”; ba, teraz salon jest również anty-elitą, ciekawą alternatywą dla typowego świata drętwych VIP-ów.
W odróżnieniu od elitaryzmu, „bardziej obiektywnego”, o salonowości świadczy (a już na pewno jej nie przeczy) pewna niekonsekwencja doboru, gdzie skrajny elitaryzm miesza się z momentami „poluzowania”. Ale nie jest to sprawa od A do Z wykalkulowana, często nawet dla osób w tej grze „zaawansowanych” nie jest ona jasna.
Jak jest z tym wykluczaniem i włączaniem? Pierwsza sprawa: Jeśli się czujesz odrzucaną albo odrzucanym, na przykład właśnie na salonie, pomyśl, czy z perspektywy drugiej strony jest to w ogóle odrzucenie. Pomyłka może być łatwiejsza w przypadku przestawania z osobami kurtuazyjnie przyjaznymi i zasadniczo „zainteresowanymi” ludźmi poznawanymi przypadkowo zwłaszcza jeżeli na pierwszy rzut oka łączą was jakieś wspólne tematy. Po prostu czasem ktoś nie jest wystarczająco dobrym. rozpoznawalnym znajomym czy choćby bliskim znajomym znajomych kogoś wiodącego w grupie, choć mogło mu się zdawać, że już się dobrze znają. Nikt nikogo wtedy świadomie nie odrzuca, nie blokuje. Mimo wszystko, jakkolwiek „szósty zmysł” jest bzdurą, osobowości salonowe mają duże skłonności czy zdolności do (czasem nieświadomych) „rejestracji na zapas”. Bez tej predyspozycji nie założysz salonu. Przypomina to proces nagrywania filmów, których się nie ogląda, ba, o których się nie pamięta i nawet nie chciało się pamiętać. Slavoj Žižek w typowej dla siebie, podobno opartej tym razem na badaniach anegdocie, mówił, że od wprowadzenia w latach 80-ych sprzętu VHS z nagrywarką, ludzie realnie oglądają coraz mniej. Analogicznie – żebyśmy się tylko nie zbliżyli do moralizatorskiego coachingu filozoficznego w typie Byung-Chul Hana – jest możliwe, że osobowości salonowe mają mało w życiu naprawdę poważnych interakcji, ale niezależnie od tego prawdą bywa, że ustawicznie, znacznie częściej od ludzi o bardziej ograniczonych kręgach towarzyskich, rejestrują zdarzenia i osoby w danym momencie marginalne, zrazu bez wyraźnego planu. Pięć lat temu wpadłeś na nudnawą imprezę w klubie, który naprawdę wyglądał na lokalik krewnych i znajomych królika; szybko stamtąd się zmyłeś, a teraz, na podobnie pół-przypadkowym wydarzeniu w innym gronie, człowiek, który był wodzirejem tamtej nudnawej imprezy, zagaduje cię pierwszy, pamiętając świetnie, co mówiłeś, kiedy ty naprawdę z dużym wysiłkiem przypomniałeś sobie tę facjatę oraz marginalny w twoim życiu event. Możliwe, że nie doceniasz wrażenia, jakie potrafisz wywoływać, ale ta sytuacja po prostu może znaczyć, że wtedy, pięć lat temu, naprawdę byłeś na salonie i pośród prawdziwych salonowców. Przypominanie-sobie to ciekawa sprawa: skrajnie przypadkowa i skrajnie intencjonalna. Naraz, z zaskoczenia, usilnie poszukujesz jakiegoś elementu układanki, o której istnienie przed chwilą jeszcze nikogo nie podejrzewałeś, drążysz temat, aż w końcu wydobywasz z dna szafy ów marginalny, ale ważny fragment, który może być z drugiej strony czymś wziętym na chybił trafił – czymś, co wpadło w rękę i od biedy da się to wpasować w jakąś lukę, wcisnąć w małą niszę o specyficznym kształcie, która się nagle koło ciebie wytworzyła. Dlatego – czasem w życiu prywatnym, ale ostatnio też często w pop-kulturze – wyciąga się z lamusa dawne rejestracje, które jawią się od teraz jako ważne, chociaż naprawdę nie były nigdy ważne, a nawet wciąż na serio nie są ważne. Salony zwykle dysponują takimi „archiwami”, zebranymi na ogół pół-przypadkiem, bez żadnej premedytacji (W przypadku salonów poważniejszych, tj. bliższych kręgów tak czy inaczej rozumianej władzy może być to już bardziej zamierzone – nikt nie chce popełnić błędu tytułowego bohatera z „Życia Carlita” de Palmy, który w ostatniej scenie zginął z rąk kiedyś zlekceważonej i zapomnianej „płotki”).
Jeśli więc masz poszlaki (uwaga: paranoja to zjawisko niemiłe), że zostałeś w ten sposób zarejestrowany: dalszym testem może się okazać postawa adiutantów.
Adiutant jest kwintesencją salonu. Grupa osób mocno spoufalonych i w obcowaniu ze sobą oraz światem dosyć hermetycznych staje się salonem dopiero po dokooptowaniu przynajmniej jednego adiutanta (a najlepiej wielu, choć może nie za wielu). Paczka osób wybrednych, związanych mocną sztamą, która nie potrzebuje, a nawet odtrąca orbitujących adiutantów, to ludzie na swój sposób szczerzy i prostolinijni. Zostaw ich w spokoju, jeśli cię nie „przyjęli”, może kwestia złego czasu i miejsca, może (w tekście o salonach muszą być komunały) zabrakło tak zwanej „chemii” – jeżeli ta grupa zabiega o powszechniejsze uznanie, to ona popełnia błąd i kiedyś przez to przegra (choć pewnie nie z twojego powodu).
Tymczasem „adiutant” to po prostu człowiek czasem zasługujący i na pewną litość, którego ambicje w życiu społecznym wydają się sprowadzać do roli osoby blisko spoufalonej z ludźmi popularnymi. Adiutant nie ma nawet ambicji wejścia kiedyś, po latach stażu, w rolę kogoś równego tym osobom (w odróżnieniu od „terminatora” czy „adepta”); adiutant zazwyczaj pełni też rolę „cerbera”, czasami z własnej inicjatywy. Znamy adiutantów od dziecka. Masz teraz lat 10, 12 czy 15, jesteś nowy na dzielni, chcesz wmieszać się w fajną ekipę; szefem najmocniejszej osiedlowej bandy jest mityczny Czarek, a Mariusz to jego lizus i przydupas. Poznałeś właśnie Mariusza i oto Mariusz rozpościera przed tobą mit Cezara; Cezary nigdy nie gada z frajerami (chociaż nikt dotąd ciebie nie uważał za frajera). O, żeby Czarek komuś w ogóle łapę podał i był z nim na cześć, to jest wielka sztuka, lepiej nie próbować, bo może od razu wpierdol spuścić – twierdzi Mariusz. Potem poznajesz Czarka, pół-przypadkiem, i okazuje się, że Cezary to zaskakująco normalny („w tym dobrym sensie”) chłopak. Tu można tylko zasygnalizować niejednoznaczność fajności Cezarego na tle bezczelnego (chociaż nieszczęśliwego) giermka. Po pierwsze (albo po drugie), może być fajny naprawdę, po drugie możliwe, że miał tak zwany dobry dzień, a to, co mówił Mariusz nie było zwykłą bujdą. Po trzecie (w tej właśnie kolejności) mogło się tak ułożyć, że obstawiony już przez swoich adiutantów i wielbicieli „boss”, wyrobił sobie, mniej lub bardziej taktycznie, pewną maskę człowieka zaskakująco przystępnego i naturalnego; to ona właśnie skutecznie konstytuuje jego poczucie wyższości.
Adiutanci miewają pewien zmysł. Ostatnio otarłeś się o „salon” i chcesz wybadać pozycję. Z adiutantem to proste: jeżeli adiutant mówi do ciebie „cześć”, ale od razu profilaktycznie mówi, że się spieszy i przechodzi na drugą stronę ulicy, to nie jesteś w salonie, choćbyś myślał inaczej. Jeśli zaś nagle adiutant specjalnie przechodzi na drugą stronę ulicy, żeby podać ci rękę, z góry podaje ci ogień, nawet jeśli nie palisz, i zaczyna rozmowę autentycznie uprzejmą, no to wtedy jesteś, choćbyś myślał inaczej, choćbyś nawet nie chciał i się nie utożsamiał.
Czasami salon wyznaje pewną rezerwę (nie będącą kompletnym odrzuceniem) wobec osób, co do których nie wie, jak je zjeść i strawić, ludzi bez właściwości, w typie bohatera Ferdydurke czy książki Musila. Nie mówimy tu o tzw. kontrarianach, to osobny przypadek. Prędzej o ludziach, którzy z grubsza podzielają salonowe klimaty, ale być może nie zawsze są poprawni, być może głoszą je za bardzo po swojemu, nie cytują w przypisach do swoich wypowiedzi bon-motów ludzi w grupie wiodących.
W praktyce takie wrażenie na swój temat odnoszą zwykle osoby, które autentycznie nigdy nie chciały się lansować, ale po jakimś czasie dochodzą do wniosku że może warto było wyrobić sobie lepszą pozycję… albo okazuje się teraz, że jednak im „zależało”, chociaż to wypierali.
Uwaga! Może każdy kiedyś rekompensował sobie w ten sposób odrzucenie. Wiadomo, było się osobą za bardzo niezależną, nie szukało się poklasku dla poklasku, last but not least było się w sumie mądrzejszym, mądrzejszą, serce było zbyt szczere, nie chciało się iść po trupach, unikało próżności itp. Warto, jeżeli już poruszyliśmy ten temat, analizować przypadek bardziej obiektywnie, bo ta kategoria trzymanych na „przedprożu” nie zawsze jest mniej narcystyczna czy „lepsza” od bywalców.
W takiej sytuacji znajdują się często ludzie, którzy z różnych przyczyn przyjęli rolę outsiderów, ale nie posiadali w dostatecznym stopniu „outsiderskiej charyzmy”, takiej którą musi mieć człowiek zwykle na imprezie stojący w kącie, żeby budził swoim dystansem powszechne zaintrygowanie i zauroczenie (a nie tylko „pewne dwuznaczne zaciekawienie”). Oznaką tego przypadku jest ewidentna i dosyć wnikliwa rejestracja. Członkowie tej koterii oraz bardziej wnikliwi adiutanci zaskakująco dobrze twoją postać kojarzą, chociaż jakby publicznie do końca się do tego nie przyznają; zagadują chętnie, ale na osobności (typowi adiutanci są często zestresowani i ambiwalentni: nie bardzo wiedzą, czy chcą z tobą rozmawiać). Często ten typ dystansu może dotyczyć czy dotykać ludzi, którzy od razu chcieli być w samym centrum uwagi bez przejścia przez pozycję „adeptów” a nie mieli ku temu dostatecznych kapitałów (różnie rozumianych) i wyczucia strategii lub po prostu (w odpowiednim momencie) dostatecznej motywacji. Na pograniczach każdego salonu z prawdziwego zdarzenia muszą koniecznie egzystować takie swobodne elektrony. Czasami są to ludzie najwybitniejsi z całej grupy, ba, czasami nawet kronika byłego już salonu właśnie kogoś takiego zapamięta w pierwszej kolejności. Dlatego ludzie rozczarowani i trochę odrzuceni lubią obsadzać się w tej roli. W większości, patrząc „statystycznie” jednak nie są to ludzie wybitniejsi od gwiazd centrum (nie znaczy, z drugiej strony, że są gorsi). Z pewnego dystansu, to prawda, widać więcej, dlatego ci outsiderzy (a jednocześnie insiderzy) maja dużo do powiedzenia o salonie, ich uwagi są cięte, trafne, wnikliwe, ironiczne – ale warto podchodzić do nich z rezerwą (nawet do tych „wybitnych”)
Owszem, czasem chodzi o sprawy czysto snobistyczne czy klasowe: Komuś może się wydawać że zaoszczędził na fajny i stylowy dom, ale to nie był projekt naprawdę dobrego architekta. Ktoś może myśleć, że ma studia podyplomowe, a w dodatku wśród przodków znalazły się osoby ponad 100 lat temu studiujące na uniwersytecie, co wtedy było skrajną rzadkością, ale tu jednak chodzi o doświadczenie akademickie za granicą, poza tym ktoś inny miał przodka, który już w 1880 roku został profesorem we Lwowie. Nie warto przeceniać znaczenia tego sita selekcji; nawet jeżeli bywa akurat w danej grupie ważne, niekoniecznie stanowi główne narzędzie dystynkcji (to bardziej pasuje do „elitaryzmu” niż „salonowości”). Dziś salon często ma pozę zupełnie odwrotną (a pozy w takich gronach z czasem stają się bardziej uwewnętrznione): piętnuje snobizm i wyższość, więc nawet na tak zwanych salonach intelektualnych, zwłaszcza lewicujących, nie jest dobrym pomysłem wspomnienie lektury Prousta (człowieka, który jednak najlepiej pisał o salonach) w oryginale.
Czasem wchodzi w grę brak zwykłych kompetencji albo, mówiąc dyplomatycznie, brak wyczucia tak zwanej specyfiki. Jeśli w salonie wielbicieli „oryginalnej fotografii podróżniczej”, tematem jest wystawa człowieka, który właśnie odwiedził za jednym zamachem trzy Gwinee: Republikę Gwinei, Gwineę Bissau oraz Gwineę Równikową, nie zrobi wrażenia ktoś kto jak Filip z Konopi zaoferuje umiarkowanie stylowe czarno-białe zdjęcia z plaż Bretanii, nawet jeśli mu się wydaje że to coś oryginalnego, bo to przecież nie zdjęcia wieży Eiffla czy promenady w Nicei. Może natomiast ku zdziwieniu tej osoby dostać laury ktoś, kto pokaże galerię uchwyconych smartfonem czeskich obór przy granicy z Polską. Pewnie dotąd nikt nie miał takiego pomysłu: ani Czechy nie kojarzą się z krajem szczególnie rolniczym, ani rolnictwo czeskie (nie mówiąc o oborach) z czymś ciekawym. To właśnie dobry przykład tego, że czasem na zasadach w gruncie rzeczy obiektywnych trafia do salonu ktoś, kto pozornie jest z zupełnie innej parafii. Na fanach kuchni molekularnej nie może zrobić wrażenia typ, który rozpozna prawdziwą pizzę neapolitańską (wiemy, bez ananasa!), ale ktoś, kto potrafi odtworzyć pierwszą stołówkową recepturę fasolki po bretońsku z PRL może czasami zaciekawić. Przy czym trendy jak kadry przeskakują, nie tylko rzeczy nieoczywiste stają się oczywistościami, ale i vice versa. Kiedyś melancholijna fotografka plaży na północy Francji i koneser Margherity mogą trafić swój moment, lecz zwykle wcześniej pierzchną urażeni. Są to sprawy śmieszne i łatwe do wyśmiania, jednak najmniej pouczające, wyświechtane „populistyczne” (tym razem „w złym sensie”) krytyki salonowości pochodzą od tej właśnie kategorii „odrzuconych”.
U Prousta jakaś arystokratka zżymała się, że DE Balzac zgrywał moralistę wrogiego próżności, a w rzeczywistości wypisywał niestworzone paszkwile na salony, gdzie nie dość hucznie go przyjmowano, zanim stał się sławny. Z tego powodu jakakolwiek krytyka salonowości u kogoś, kto nie ma talentu czy perspektyw sławy Balzaka budzi oczywiste opory: zbyt łatwo wyjść na kogoś, kto jest zazdrosny, a sam temat na ogół bywa miałki i za mało odkrywczy. W krytyce salonu specjalizują się jednak pewne typy osób, które pomimo aury skrzywdzenia i wykluczenia mają to do siebie, że bardzo trudno im znaleźć interpretację, zgodnie z którą one nie są w tym salonie i nie współkształtowały aktywnie jego trendów. Prędzej czy później każdy salon z prawdziwego zdarzenia wyłoni takich wrogów.
Dzieje się tak dlatego, że „salony”, przy całej ostrej selekcji, mają też szczególne upodobanie do pewnego typu kontrarian, którym faktycznie zdarza się pod salon podłożyć dynamit (czasem też pod samych siebie, przy okazji). Za salonami w sumie nie przepadam (chociaż też nie jestem ich zawziętym wrogiem), ale czasem mam ochotę ich bronić, właśnie w takich przypadkach. Patrząc z zewnątrz, uważam że pewne typy ludzkie powinny po prostu zostać wyproszone, mówiąc po arcy-mieszczańsku, a jednak jakoś dziwnie się moszczą. Często stroją się w szaty odrzuconych i poniżonych, ale w rzeczywistości z salonowcami raczej łączy je narcyzm, a dzieli brak pewnego, choćby powierzchownego oświecenia, które salonowcy jednak wciąż miewają. „Wyprosić?” Klasizm? Może właśnie na odwrót. Zastanawiam się nad tym, czy sukcesy takich ludzi nie są w praktyce drugą stroną i dopełnieniem (a nie zaprzeczeniem) coraz większego chowu wsobnego i coraz bardziej sztampowej, powierzchownej, już czysto snobistycznej selekcji.
Tak, to zwykle są dwie strony tego samego obrazu, dwa zwiastuny faktycznej dekadencji danego salonu. Salon traci tę swoją dwuznaczną atrakcyjność przestrzeni jednocześnie zawężającej świat elit oraz otwartej na nurty oraz osoby bardziej „niespodziewane”, spoza klucza. Pozostaje odtąd już tylko czysta dystynkcja (czasem niezdarnie ukrywana pod progresywnymi na pokaz manierami.) I wtedy właśnie zjawia się osoba, która może faktycznie pochodzić ze świata nieco „gorszego”. Bezpardonowa krytyka, którą głosi pod adresem bywalców, o których względy zabiega, może mieć mocne punkty, ale ich siła jest nieproporcjonalnie nikła wobec innej siły: jawnej bezczelności i czystego tupetu. Logicznym wytłumaczeniem tej sprzeczności może być nieukrywany makiawelizm tej postaci: coraz bardziej zblazowani salonowcy rozpoznają „bliźniego” (fakt, kłopotliwego) i mogą myśleć naiwnie, że ów krytyczny outsider będzie po ich stronie, a jego hejt i zła wola są kwestią wyrazistego stylu, sprawą czystej charyzmy. Ktoś taki bywa Władimirem Putinem w mikro-skali (o ile choćby w części jest prawdą hipoteza, że „elity zachodnie” założyły, iż Putin jako postać jawnie interesowna i zabiegająca o uznanie, nie posunie się do otwartej wojny, bo jest inteligentny i cyniczny, więc wie, co mu naprawdę się opłaci.)
Sic transit gloria… Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie rozpaczał nad upadkiem jakiegoś salonu, ale czasem salony okazują się imperiami w miniaturze: Imperia nie są dobre, ale krach imperiów potrafi doraźnie być groźniejszy. Salony są czasem barbarzyńskie, a częściej po prostu są jak barbarzyńcy – „ci ludzie są pewnym rozwiązaniem”.