W sidłach pelikanów


 

Ludzie nie rozumieją stawonogów. O stawonogach też nie rozumieją. Nie tak dawno zadzwoniła do mnie znajoma z dramatyczną informacją, że jej przyjaciółka – skądinąd wybitna humanistka – została ukąszona w plecy podczas prac ogrodowych i że ją teraz swędzi i boli, a ponadto, wykluczywszy obecność kleszcza, doszła do wniosku, że powstałe w tym miejscu zgrubienie skóry oznacza, iż jakiś pająk złożył w niej jaja. Pytanie do mnie brzmiało, czy to jest możliwe. Rozbawiony odpowiedziałem, że według mojej wiedzy to jednak możliwe nie jest. I się zadumałem. Zadumałem się nad stanem wiedzy o naturze w naszym społeczeństwie, gdzie „pana od przyrody” najwyraźniej zgładzili „łobuzy od historii”.

Niezależnie od tego smutnego rozpoznania, zwracanie się do mnie jako do pana od pająków jakoś mnie poruszyło, bo miesiąc wcześniej oddałem tekst o pająku do Notatnika literackiego, który nieoczekiwanie zamówiła u mnie znana i urokliwa Poetka. Taka mała synchroniczność w sytuacji, gdy ja pająkami się już właściwie nie zajmuję.

I oto po kilku tygodniach, w ramach tego samego, jak zakładam, cyklu synchroniczności, zgłosiło się do mnie Pole z prośbą o tekst o sidliszu piwnicznym. Moje heroiczne próby ustalenia, do czego redaktorom potrzebny jest taki tekst, o czym będzie ten numer i w ogóle, o co chodzi, spełzły na niczym. Mimo to pomyślałem sobie: dlaczego nie?

A zatem: dlaczego nie? W Chatce pod łazienką jest piwniczka o kamiennych ścianach; nie używam jej zgodnie z dawnym przeznaczeniem, ale znajdują się tam rozmaite urządzenia hydrauliczne i czasami trzeba zejść na dół. Piwniczka jest lichej wysokości, jakieś półtora metra, więc od czasu do czasu pełzam w jej ciemności niczym Gollum w jaskiniach Gór Cienia. W tym podchatkowym podświecie żyją właśnie moje sidlisze – Amaurobius ferox kocha wilgoć, chłód i ciemności – które siłą nieco nonszalanckiego skojarzenia nazywam szelobami.

Nie żeby były to – Boże uchowaj! – istoty tak złe jak pajęczyca z wyobraźni Tolkiena. Może są trochę podobne – …za krótką sztywną szyją ciągnął się ogromny, spęczniały kadłub z wypiętym, wydętym brzuchem, obwisłym i kołyszącym się między nogami. Cielsko całe było czarne, upstrzone sinymi plamami, lecz brzuch, białawy i świecący, ział okropnym smrodem. Nogi miała przygięte, z wielkimi supłami stawów sterczącymi aż ponad grzbiet, owłosione szczeciną twardą jak stalowe kolce, a na każdej ostry pazur …[1] – ale nie aż tak bardzo, bo choć na pierwszy rzut oka zdają się czarniawe, zwłaszcza odwłoki, to raczej nie zioną smrodem. Nie da się również mówić z sensem o szyi pająka, którego morfologia wyróżnia się obecnością głowotułowia, więc Tolkien bądź jego tłumaczka musieli tu mieć na myśli – o ile potwór przypominał aranea – raczej przewężenie między głowotułowiem a odwłokiem, który bywa wydęty u pająków najedzonych po kokardę lub pajęczyc pełnych jaj gotowych do złożenia. Stawy, szczecinki i pazurki oczywiście mają.

Ich ukąszenie jest ponoć porównywalne z ukłuciem osy; nie wiem, bo choć nieraz przebiegły mi po dłoni, nie wykazywały przy tym agresji, może irytację. Pająki jak każde inne.

Tym, co jakoś je wyróżnia, jest pewna forma gerontofagii, polegająca na tym, że młode zjadają matkę. Z perspektywy przyrody w takim macierzyństwie nie ma nic osobliwego – pajęczyce różnych gatunków zamykają się w gnieździe z jajami, aby po śmierci stać się posiłkiem dla swego potomstwa; ich ciała rozkładają się od środka, stając się płynną papką w chitynowym oskórku, którą w odpowiednim czasie młode spożywają.

W przypadku sidliszów gerontofagia jest nieco bardziej dramatyczna, albowiem młode muszą same zabić żyjącą jeszcze matkę. Samica Amaurobius ferox tylko raz w życiu składa zapłodnione jaja – od kilkudziesięciu do stu kilkudziesięciu – a kiedy po około trzech tygodniach wykluwają się z nich pajęczęta, składa dodatkowo porcję jaj troficznych, które zjadane są przez młode z dużym dla nich pożytkiem, mierzonym przyrostem masy.

To była tylko kanibalistyczna rozgrzewka, albowiem w kilka dni po pierwszym linieniu pajęczęta, zachęcane przez matkę, zjadają i ją. Wydarzenie to, widziane oczyma pewnej brytyjskiej autorki thrillerów, wygląda mniej więcej tak: Wiele lat temu oglądałam dokument przyrodniczy na temat sidlisza piwnicznego, matryfagicznego gatunku, którego samica wyzwala w potomstwie instynkt kanibalistyczny i zachęca młode, by ją pożarły. Nie byłam w stanie oderwać wzroku od ekranu i patrzyłam przez palce na matkę siedzącą w gnieździe, wprawiającą sieć w wibracje i stymulującą potomstwo, które w końcu atakowało ją szaleńczą chmarą. Setki truchtających odnóży. Kły zatapiające się w ciele. Odgłos trawienia samicy przez substancję, która rozpuszcza ją od środka. To wszystko ze mną pozostało. Co takiego musiało opętywać matkę, by poświęcała się w taki sposób?[2]

Niezły thriller, przy czym pająki nie mają rzecz jasna kłów, ale szczękoczułki.

 

*

 

Tak czy inaczej, owa gerontofagia to nic innego jak epicka opowieść bogów o matczynej miłości, w tym przypadku spisana włoskiem z dupki naszego feroxa. Na wszelki wypadek zacytuję samego siebie: Jak wiadomo, poeci piszący umoralniające bajki o zwierzętach przypisują swoim bohaterom cechy ludzkie. Taki sposób myślenia wydaje się całkiem naturalny, a nawet mądry i słuszny, chociaż przyrodnicy na ogół szydzą z niego i snują w zamian demoralizujące bajki o ludziach, którym przypisują cechy zwierząt. Pan Robert wolałby wszak za Malebranchem powtórzyć, że poeci niekiedy dostrzegają to, co stworzyli bogowie, aby ludzie mogli się przyjrzeć rozmaitym aspektom swojego istnienia ucieleśnionym w życiu innych stworzeń, nieuwikłanym w ludzkie namiętności czy interesy.[3]

Ponadto owa narracja, która niektórym może się wydawać odstręczająca, mnie kojarzy się pięknie z gestem średniowiecznego pelikana. W dawnych bestiariuszach bowiem, począwszy mniej więcej od „Fizjologa”, ptak ów rozszarpuje sobie pierś dziobem, żeby własną krwią ożywić pisklęta, które, karcąc, niechcący był wcześniej pozabijał. Udatny symbol rodzicielskiego poświęcenia, choć przyznaję, że nieco zagmatwany. Przyrodnicy, ma się rozumieć, protestowali, w związku z czym sławny humanista Ulisses Aldrovandi w swej „Ornithologiae, hoc est de avibus historiae” na wszelki wypadek mówi o dwóch rodzajach pelikana: pelicanus pictorum et vulgi, co się tłumaczy jako pelikan malarzy i prostaczków, oraz o zwykłym ptaku przyrodników (Pelecanus onocrotalus Linnaeus, 1758) .

Poświęcenie pelikana malarzy i prostaczków kojarzy nam się z czynem Chrystusowym. Krew to przecież życie! Czyż Ewangelie nie powiadają, że największa jest miłość wtedy, gdy oddajemy życie za bliźniego? A scientia occulta czyż nie poucza, że poświęcenie jest drogą do większego Dobra i Piękna, a zatem do większej Miłości? Co prawda pelikan malarzy i prostaczków nie oddaje życia, a tylko trochę krwi, jednak pajęczyca z dumnego plemienia gerontofagów oddaje wszystko.

Choć zrazu na myśl przychodzi nam altruizm, pojęcie nader mgliste i zwodnicze, nie sposób przecież nie dopatrzyć się tu jednocześnie aktu zuchwałego egoizmu wpisanego w scenariusz doskonalenia własnego ducha. Takie poświęcenie największego dobra tu i teraz skutkuje natychmiast awansem w hierarchiach wiekuistych. Przy czym pamiętajmy, że zarówno pająk, jak i pelikan poświęcają się dla własnego potomstwa, powodowani miłością rodzicielską. Pierwowzór jidische mame, można by rzec. A cóż dopiero, gdybyśmy tę szlachetną postawę ekstrapolowali z emocji rodzinnych, tego wewnątrzpochwowego ciepła uczuć w żydowskiej rodzinie – jak wyraził to był kiedyś z teutońskim niesmakiem Ezra Pound – na jakąś niespokrewnioną wspólnotę? Czyż taki zamiar nie byłby obietnicą jeszcze większego urzeczywistnienia?

Obszerną ekstrapolację w tym kierunku zaplanowali buddyści (z którymi obcuję o tej porze roku), owi paziowie Chrystusa Jezusa, wynosząc na piedestał swoich bodhisattwów, czyli tych, którzy osiągnęli już taki stopień rozwoju, że nie muszą powracać na ten padół łez, a mimo to powracają, żeby pomóc swoim bliźnim w osiągnięciu tego samego. Przy czym, co ciekawe i jakoś wzruszające, za bliźnich mają również zwierzęta, w których także dostrzegają naturę Buddy.

Można powiedzieć, że na tym etapie naszych rozważań widać już wyraźnie szczeble drabiny duchowej inicjacji i gdyby ktoś pytał nas o sens życia, to wystarczyłoby właściwie wskazać mu pająka i pelikana i z tą poglądową wiedzą pozostawić go samemu sobie. Przeczuwam jednak, że trzeba by tu jeszcze coś dodać, bo przecież poświęcenie to nie jest rzecz lekka.

Otóż tym, którzy nie dowierzają mahajanistycznym porywom swoich serc, a jednocześnie nie są wolni od ambicji duchowego rozwoju, pozostaje radość róży Silesiusa, która egoistycznie dążąc do wydania na świat kwiatu, upiększa w ten sposób – jednocześnie, choć mimowolnie – cały ogród. To z kolei duch Theravady. Jeszcze inne rozwiązanie – w krainie Czerwonego Pyłu zawsze mamy do czynienia z pewną troistością, inne liczby naturalne to jedynie glosy bądź majaki domorosłych numerologów – to pokorna i pozbawiona większych ambicji amor fati. Ponieważ jednak sama w sobie jest już zasługą, można ją potraktować jako dyszel obu tych duchowych rydwanów.

Ma się rozumieć, że pajęczyce z piwnicy nie mają wyboru między doktrynami Wielkiego i Małego Wozu – ich poświęcenie z wyroku samej natury jest niedobrowolne i nieuniknione. To tylko pająki. Lecz przecież w tych, którzy w obliczu tej obserwacji doznają pewnego wzruszenia, w nich właśnie musi się tlić tęsknota za wyrafinowanym i misternym światem ducha, którego prawa budzą lęk i zakłopotanie, jeśli przypadkiem zauważy je ludzkie oko, zwłaszcza to dotknięte jaskrą ewolucjonizmu.

Ba! Ja sam, kiedy tamtędy przechodzę, z szacunkiem spoglądam na właz do piwnicy, pod którym rozgrywają się te piękne dramaty i akty strzeliste. Kładąc palec na ustach, wzbraniam wówczas kotom miauczenia i nakazuję braterską miłość, kiedy jeden drugiego bodzie i wypycha mu łepek z miski. Raczej brzemiona swego głodu wzajem noście, pouczam. A wszystko to na tle wieczornego podwórza, które niespiesznie siwieje dotknięte szronem.

 


[1]Tolkien, „Władca Pierścieni”, tłum. Maria Skibniewska.

[2]Louise Jensen, „Rodzina”, tłum. Ewa Kleszcz.

[3]Robert Pucek, „Pająki pana Roberta”.

 

Robert Pucek