Hans Bellmer, malarz i rzeźbiarz niemieckiego pochodzenia, umierał w Paryżu trzy lata temu. Ilustrator erotycznego zamętu, modelarz miłosnej perwersji ucieleśnionej w słynnej „Lalce”. W 1957 roku napisał „Małą Anatomię nieświadomości fizycznej albo anatomię obrazu”, którą właśnie wznowiło wydawnictwo Terrain Vague. Wszystko to pozwala wrócić do kilku poruszających i bardzo aktualnych pytań.
A pierwszym z nich może być, jak odczytać dziś następującą deklarację miłości: Czy wydaje Ci się, że zapnę na własnej klatce, bez przedwczesnego osłabienia, ciężką i drżącą kamizelkę twoich piersi? Jak będzie dziś odczytywana całość myśli, która w celu osłuchania zagadki ciała w jej miłosnych figurach dąży ni mniej, ni więcej, tylko do radykalnego przeformułowania naszych koncepcji tożsamości?
Zadaję sobie to pytanie, zastanawiając się nad zaskakującym losem dyskusji, która bezustannie ogłasza bogactwo kobiecej oraz biedę męskiej płciowości. A dzieje się to przez serię „żeńskich faktów”, świadectw znośnie przemyconych oraz sprytnie uproszczonych. O ile dzieło Evelyne Sullerot[1] zdolne jest, dzięki znacznym rozmiarom, pogodzić nawet najbardziej sprzeczne opinie, o tyle nie udaje się to książce „Les femmes, la pornographie, l’érotisme” autorstwa Marie-Françoise Hans oraz Gilles’a Lapouge’a[2], w której – pod przykrywką obiektywnych poszukiwań i pomimo zasadności licznych odpowiedzi – powracają znów pułapki moralizmu i niedojrzałości, cechy charakteryzujące feminizm, który chce stoczyć bitwę na polach erotyzmu. Moralizm i niedojrzałość, które przecież nie są cechami mowy kobiecej jako takiej, wyrastają niezwłocznie w momencie obciążenia całą zbrodniczością samej płci przeciwnej, jak pokazuje przykład konkluzji, do których doszła Marie-Françoise Hans. Oto właśnie cena produkcji ideologii – należy pożałować, że Gilles Lapouge nie potrafił wyczuć trucizny owego angelizmu, którego zagrożenia tak dobrze obnażył w sercu wszelkich utopii[3]. Jego niegdysiejsza czujność mogłaby nam oszczędzić słuchania z każdej strony powtarzanych, niczym dobrze ustalony fakt, frazesów, jakoby nie istniały żadne podglądaczki, żadne sadystki, i wreszcie, choć to szczyt neofeministycznej bredni, jakoby wzrok był funkcją falliczną.
W takich oto warunkach można domniemywać, jakie byłoby przyjęcie owej „Małej anatomii obrazu”, która organizuje się właśnie wokół wzroku lub mówiąc dokładniej wokół prawdziwego oka-stawu, o którym Bellmer wspominał w następujący sposób Joëmu Bousquetowi: Oko to rzepka: zero w rachunku wzroku i czucia, karbunkuł kolektywnej przestrzeni i huragan wnętrzności. Czy zatem Bellmer nieświadomie miałby wystawić teoretyczny pomnik maczystowskiej płciowości? Nie można obok takiej propozycji przejść obojętnie i trzeba odnieść się do tego, co mówi Bellmer, aby zmierzyć, w jak karykaturalnych uogólnieniach dotyczących płciowości i erotyzmu współczesny dyskurs feministyczny znajduje swoją rację bytu.
Próbując zatem odkryć w obrazie ciała ciało obrazu, Bellmer spostrzega na początku, że żywa i trójwymiarowa rzecz sugeruje, nie poddając się jej, własną metamorfozę, która jest niemożliwa w wypadku fotografii. Trudno uwierzyć na podstawie podobnego stwierdzenia w tyranię wzroku względem pozostałych zmysłów, jak utrzymują neofeministki. Od kiedy to przedstawienie umysłowe miałoby nie odbijać się echem na pozostałych przedstawieniach i czynić je, jeśli nie równoważnymi, to przynajmniej podatnymi na osiągnięcie podobnej głębi? Wystarczy odnieść się do rysunków Bellmera, aby zobaczyć, na jakich wyżynach zamętu wzrok stał się innym zmysłem (Joë Bousquet). Cóż to za powód do dumy, że wśród ssaków samice nie podniecają się poprzez wzrok, innymi słowy, że kobiety mają rzekomo przywilej uniknięcia całej mizerii bycia sukami Pawłowa, które reagują na obraz? Bellmer słusznie odkrywa, prawdopodobnie jednocześnie, sekret obrazu oraz sekret miłości: obiekt tożsamy jedynie z sobą samym jest pozbawiony realności. Sekret miłości, ale także poezji, ukazujący, że poezja jak i miłość są w swojej esencji krytyką, ponieważ najważniejsza lekcja do zapamiętania z potwornego słownika analogii-antagonizmów, którym jest słownik obrazów, jest fakt, że ten oto szczegół, ta właśnie noga, jest dostrzegalna, dostępna dla pamięci i dyspozycyjna, w skrócie, jest prawdziwa jedynie wtedy, gdy pożądanie uznaje ją fatalnie za nogę. Obiekt identyczny sam ze sobą jest pozbawiony realności. Tego uczy nas „Mała anatomia”.
To samo zresztą znajduje zastosowanie zarówno w wypadku słynnego zachodu słońca, który rzekomo, jeśliby wierzyć M.-F. Hans, niezmiernie wzburzałby kobiety, jak i nie mniej słynnych podwiązek, którymi – zdaniem tej samej M.-F. Hans – karmi się męska pożądliwość. Otóż ów zachód słońca oraz podwiązki nie istnieją jedno bardziej niż drugie, póki nie wkroczą w dynamikę ekstrawersji wyznaczającej ostateczny punkt ekshibicjonizmu, nie dający się wykorzenić. Łączy ona w sobie wszystko to, co należy do ludzkiej ciekawości, by ujrzeć i skandalicznie ukazać wnętrze, które pozostanie na zawsze ukryte, zagadkowe, pod kolejnymi warstwami ludzkiej konstrukcji i jej ostatnimi zagadkami (Bellmer).
Być może bardziej zuchwała niż potrzeba wysłowienia wszystkiego byłaby konieczność zobaczenia wszystkiego. Bellmer nie waha się uczynić z tej konieczności warczącego motoru, szalonego, opakowanego ludzką aktywnością, której nie da się do niczego zredukować. Zobaczyć wszystko, samo dno odmętu owej „odwracalności”, której charakter Bellmer określa jako mgliście przeklęty: To, co męskie i to, co kobiece staje się obrazami, które można dowolnie wymieniać. Jedna i druga zasada dąży do zjednoczenia w hermafrodytyzmie.
Na tej właśnie podstawie zasadza się odraza wspólna środowiskom religijnym, komunistycznym oraz feministycznym względem obrazów miłosnych, skoro nie ma ani jednego takiego obrazu, który nie niósłby w sobie niebezpieczeństwa owej odwracalności.
W tym sensie, żeby zaatakować zło u samych korzeni, ideologia neofeministyczna ma wszelkie powody, by skupić się prawie wyłącznie na konsumpcjonistycznej pornografii.
Ponieważ, nawet gdy problem zostanie zbanalizowany aż do punktu, w którym stanie się kwestią liczby, wciąż może ujawnić się w pytaniu o anonimowość ciała. Wystarczy przypomnieć sobie Baudelaire’a: Pijaństwo jest liczbą. Liczba jest w każdej istocie[4]. Dlatego może być nam łatwiej zrzucić wszelką seksualną zbrodniczość na złudną neutralność przemysłowej pornografii. A zatem da się stąd wyciągnąć pewne nieomylne konkluzje ideologiczne: nawet sprowadzony do swej najprostszej formy problem nie powinien przeminąć.
Nie warto zatem przejmować się odcieniami: od czarnego erotyzmu aż po masową pornografię – moralistyczny dyskurs sankcjonuje to samo wyparcie widzenia. Wyparcie widzenia naszej wyłaniającej się w anonimowym ciele pustki po to, aby tym mocniej wyprzeć widzenie cieni zbrodniczości, które dublują często nasze gesty. Czy naprawdę oczekujemy od kobiet innowacji w tym rodzaju zaślepienia? W owej pogoni za niepokalaniem, czy nie należy obawiać się głupawej i cokolwiek estetyzującej kopii procesu płciowej uniformizacji, który serwuje się mężczyznom?
Trzeba być wdzięcznym Bellmerowi, przypadkowi oraz Érikowi Losfeldowi, że „Mała anatomia obrazu” dziś się ukazuje. We mgle obecnych czasów ta książka jawi się coraz bardziej jako rzeczywiście to, czym tak naprawdę miała być, jako próba „żarliwej dezokultyzacji”. Niekiedy będziemy mogli spróbować odnaleźć w niej to, czego tam nie ma, instrukcję obsługi życia, lecz pamiętajmy, że istnieją instrukcje, które otwieramy ze strachem, wiedząc, na co naraża nas ich użycie, a jednak pragnienie zawsze wychodzi zwycięsko ze starcia z rozwagą (Bellmer).
Pierwotnie tekst opublikowano w „Art Press international”, nr 24, styczeń 1979.
Annie Le Brun
…………….……………..
przeł. Jakub Dąbrowski
[1] „Le Fait féminin”, Éd. Fayard, 1978.
[2] Éd. du Seuil, 1978.
[3] „Utopie et civilisations”, Éd. Weber, Genève, 1973.
[4] Dzienniki poufne, przeł. R. Engelking.
CZYTAJ TEŻ