Zaułek bez-troski (4)


Potęga słowa


 

Na mojej mazowieckiej wsi za PIS-u zniknęły PKS-y, ja nie mam samochodu, korzystam głównie z Blablacaru, czasami nie wychodzi, wtedy próbuję stopa.

Zabrał mnie tirowiec, samochód gigantyczny, kierowca niewielki, wtłoczony w siodełko i wymięty. Pewnie zmęczony. Gadamy o niczym, klasyczny small talk. Nagle on rozpina rozporek, wyjmuje swój interes i zaczyna się onanizować.

– Niech pani na mnie popatrzy, to szybciej pójdzie – słyszę.

Co robić? Dać mu w gębę. Za daleko siedzi, a poza tym prowadzi. Zażądać, żeby się zatrzymał? Ale jesteśmy na autostradzie.

Impas.

– Ach nie! Nie! – jęczę przykrywając twarz dłonią. – Mąż by mi nigdy tego nie wybaczył! A on umarł, na raka. Jestem wdową. Wie pan, jak go kochałam! Umierał strasznie, w męczarniach, morfina nie pomagała. Tak wychudł, że skórę miał jak papier. Siniaki na całym ciele. A ciało to przecież dar od Boga!

Widzę kątem oka, że ręka coś słabo chodzi. Więc dociskam gaz.

– Robił pod siebie, ale ja te gówna sprzątałam, bo to były jego gówna i jego smród mi nie przeszkadzał. Wie pan, tylko tak się zastanawiałam, jak to jest, że człowiek umiera i dalej sra. No i jeszcze te jego siki całe czerwone, wie pan od krwi. A jak ja go kochałam! Zna pan taką miłość?

Rozporek zostaje zapięty. A ja dalej nadaję.

– Bo ja mam dwoje dzieci i one tak to przeżyły… Staś ma stomię, ile ja się po lekarzach nachodziłam zanim założono mu sztuczny odbyt. Ola niby zdolna, ale ma hemoroidy i czeka ją operacja, tak się tego boi, bidulka, że cierpi na zatwardzenia.

Gadałam bez przerwy aż do Błonia, gdzie zostałam wysadzona. Bez słowa.

Mam szczęście, że nie trafiłam na koprofila.