Marianna ze Ślęków Pilotowa


My,
z Siedlikowa Ślęki

(fragment wspomnień)


 

→ Wiesław Przybyła, „Pani na morgach”

 

Urodziłam się 24 października 1911 roku w Siedlikowie powiat Ostrzeszów województwo poznańskie. Rodzice moi Walenty Ślęk i Katarzyna Ślęk z domu Ambroży. Miałam 2 braci i jedną siostrę. Maksymilian ur.1901, Stanisław 1903. Siostra Stanisława ur. 1921. […]

Dziadek, ojciec matki, był lichy gospodarz, tak że dzieci poszły z domu i nie miał kto robić, tak że moja matka wzięła babkę do siebie i u nas umarła, jeszcze grób jej pielęgnuję… A matka nasza Katarzyna poszła do Siedlikowa na służbę do gościńca, czyli do karczmy. Karczmarz nazywał się Krauze i był dobry dla matki i tam matka poznała się z ojcem. W tym gościńcu były zabawy taneczne co niedziela. Ojciec był tanecznikiem a matka też. Była przystojna trochę może za gruba ale wtedy tylko grube i tęgie dziewuchy się liczyły bo gruba i mocna będzie mocno robiła. Natomiast rodzina Ślęków to prawie wszyscy byli wysokiego wzrostu i długich nóg.

I tak ten Krauze wyprawił matce wesele w tej swojej karczmie i było wesoło, cała wieś na tym ich weselu tańczyła. […]

A po ślubie rodzice zamieszkali u pewnych ludzi bezdzietnych nazwiskiem Banaś. Mieli 2 izby, więc wydzierżawili jedną rodzicom i tam się urodzili obaj moi bracia. […] Ojciec niedługo po ślubie pojechał do Niemiec na robotę. Matka miała znajomą która chciała sprzedać swoje gospodarstwo. Było tego 10 mórg i budynki drewniane kryte słomą, ogród i mała łączka koło domu. Matka poszła do Mikstatu do kasy pożyczkowej i dostała tyle ile to gospodarstwo kosztowało i kupiła. Z wielką radością przeprowadzała się od Banasiów na swoje. Ojcu napisała list o tym fakcie i z tego przejęcia na kopercie napisała adres i imię ojca Walenty a nazwiska nie. I list doszedł mimo to, bo koledzy wiedzieli, który to jest ten Walenty. Ojciec od razu przyjechał zobaczyć to gospodarstwo ale się zmartwił, że nie dadzą rady. I dali radę. Matka była pracowita i oszczędna, hodowała dużo zwierząt, krowy, cielęta, gęsi, kozy, świnie. Rano jak dzieci spały, szła w pole narwać trawy do krów, liści od buraków do świń i na plecach przynosiła do domu. Świnie karmiła zielonką i trochą ospy, serwatką, to latem, a zimą kartoflami z ospą i plewami. Jak trochę pieniędzy układała zanosiła do Mikstatu do kasy procent i zaraz wpłacała trochę tej sumy. I tak przez cztery lata wypłaciła tę gospodarkę. […]

Ojciec tak długo był w Westfalii aż cały dług spłacili, potem już nigdzie nie wyjeżdżał, tylko pracował na swoim. Nauczył robić krowy. Kupił wóz, pług brony krymę radło. Mieliśmy zawsze 2 krowy. Jak zaczęłam paść w wieku 9–10 lat to mieliśmy czerwoną i bestrą, czerwona zaprzęgnięta z lewej strony dyszla, bestra z prawej. Z lewej strony była uwiązana do dyszla za szyję przodownica, która miała na rogach długi powróz albo łańcuch którego koniec trzymał w jednej ręce ojciec, idący obok wozu z batem w drugiej ręce. Tak długo, póki krowy nie nauczyły się chodzić przy dyszlu, ciągnęły próżny wóz, a później ojciec po trochu kładł na pole trochę gnoju, z powrotem z pola co tam mama nakopała, ze dwa koszyki kartofli, kupę liści buraczanych dla świń. I tak pomału krowy nauczyły się chodzić w wozie i orać. Jak już umiały chodzić w pługu a ojciec orał zawsze około 2 godzin a potem puszczał je w dobrą trawę albo w saradelę, to chętniej chodziły. Pamiętam raz pojechaliśmy wcześnie rano za chłodu orać ściernisko no i po dwu godzinach wyprzęgnął, miałam je paść na pastwie do południa. A u Banasia pasł krowy kuzyn Idzi. I jak ojciec poszedł sobie, Idzi przyszedł mnie i mówi, ja tak lubię orać a mój gospodarz mi nie pozwala. Zaprzęgnij krowy i pozwól mi trochę waszym pługiem poorać. I tak my zrobili. Ojciec nie poznał, żeśmy orali, ale mówił: Mnie się zdawało że do orania zostało więcej a tu tak mało… Ja całe dzieciństwo i młodość spędziłam z tymi krowami i też lubiłam orać i furmanić. […]

W tym czasie na wsi było brudno, choć czasu było dosyć. W niektórych domach było 4–5 córek dorosłych, ale wszyscy mieli jednako i myśleli że tak musi być. Były wszy pchły muchy. Gospodynie bardziej wrażliwe walczyły z robactwem, z brudem, głowy myły dziewczętom, naftą polewały ale cóż jak dziewczyny poszły do szkoły znów wszy przynosiły. Mama nasza miała bardzo bujne włosy długie i gęste mówiła nam że jak służyła w karczmie to czesała się w sieni żeby włosami kuchni nie zaprószyć. A myśmy, żadna z córek nie miały takich włosów. Też były długie do pasa ale cienkie słabe. A u nas wszy ani pchły nie było, tyle jak już mówiłam przynosiło się z szkoły z kościoła, w ogóle gdzie było zbiorowisko ludzi. Nawet były piosenki o wszach: „po co żeś tu do mnie przylos kiej ci z buta wiecheć wylos. Wiecheć z buta ci wyłazi, po kołnierzu wsza ci łazi”. Ale były domy gdzie było bardzo brudno ale wszów nie było. Mówili że niektórych ludzi wszy nie lubią. Gorzej było z muchami, wtedy były na sprzedaż paski naklejone klejem lub miodem, to się w izbie wieszało, a co to znaczyło jak się powiesiło to w 5 minut była pełna muchołapka nie starczyłoby pieniędzy więc wyganiało się gałęźmi ręcznikami, gotowało się muchomory trujące najgorzej miały małe dzieci i w ogóle wszyscy, najgorzej rano jak się rozwidniło to trzeba albo się okryć na głowę albo wstawać.

Tak było za lat dziecinnych. Jak dorosłam to już czułam że w naszym kraju zaczyna się dziać lepiej. Izby bieliłam sama i pranie robiłam, w ogóle całe sprzątanie. Każdej wiosny bieliłam izbę tę w której przez zimę mieszkaliśmy i tę kuchnię letnią. Podpatrzyłam że jest w sprzedaży farba do bielenia różowa a do tego czasu była tylko niebieska. Kupiłam tej farby i pomalowałam ściany na różowo, założyłam na okna firanki, podłogę wyszorowałam piaskiem
i wszystkie ławy i stołki. Bo podłogi wtedy nikt nie szorował, zwłaszcza zimą tylko zamiatali i posypywali żółtym piaskiem. Ładnie to wyglądało ale pchły miały raj w szparach podłogi. Pierzyny wynosiło się co dzień na dwór jak była pogoda i pomału pozbywaliśmy się tych nieproszonych gości. Na drzwi wejściowych zawiesiłam koc gruby przed muchami. Okna otwierało się rano i wieczorem.

Wtedy widziałam że się coś na wsi zmienia. Mama posyłała mnie czasem do miasta po jakiś sprawunek i przy okazji byłam w paru miejskich domach. Nie mogłam się napatrzeć jak tam mieli ładnie. Przyszłam do domu to mi się żyć nie chciało. Najwięcej podobały mi się wyszywane makatki wiszące nad piecem i nad stołem. Dopiero jak brat Staś się ożenił a bratowa miała całą kupę wzorów i mogłam sobie wybrać te co mi się podobały, wtedy wyszywałam ręcznik ozdobny imakatkinaścianę.A jeszcze przedtem podarłam starą koszulę ojca, wygotowałam wyprasowałam i poszłam do ojca żeby mi jaki wzór narysował. Narysował mi kobietę i chłopa. Chłop miał buty pod kolana marynarkę z guzikami kapelusz z piórkiem w jednej ręce kij a w drugiej bukiet kwiatów i daje tej kobiecie. A kobieta miała szeroką spódnicę fartuch do pasa zawiązany na kokardę bluzkę korale na szyi chustkę na głowie zawiązaną pod brodą, w jednej ręce miała wiadro a drugą wyciągała po ten bukiet. Ale, mówię, trzeba zrobić jakiś napis. Więc ojciec napisał: Dzień dobry stara!! Obszyłam czerwonym materiałem, wyprasowałam i zawiesiłam nad piecem. Ludzie przychodzili do sołtysa i się śmieli z tego starego i tej stary. Ojciec mój będąc kawalerem poszedł do wojska za ochotnika i go wysłali do Chin i tam walczył parę lat, nauczył się chińskiej mowy więc umiał czytać i pisać po polsku po niemiecku i po chińsku. Długo była u nas fotografia jego jako żołnierz chiński. Z biegiem czasu zapomniał. Ale po niemiecku umiał mówić i pisać pisywał ludziom wnioski różne, skargi. Mieliśmy wtedy gazetę Grudziącką przychodził do niej dodatek do dzieci, tak się zaczynałam uczyć czytać i pisać. Potem szkoła.

Było nas paru takich orłów co wszystko wiedzieli a ci drudzy pytali się mnie skąd ty to wiesz? A z książki. A ja czytam i zapomnę. Nauczyciel stary mówi: ja twojego ojca uczyłem, twoich braci. Wołał rodziców, żeby bracia uczyli się dalej bo szkoda talentu. Ale wtedy nauka kosztowała a pieniędzy nie było. […]

W tym czasie kobiety ubierały się w ciemne ubrania. Ubranie do kościoła składało się ze spódnicy i bluzki na podszewce czyli jupy. Ta bluzka była krótka i dopasowana rękawy z pufkami przy pięści wąskie, kołnierz wysoki zapinana na 2 rzędy guzików a spódnica była bardzo szeroka i długa do kostek. A pod nią były halki przynajmniej 2. Żeby było ciepło i żeby kobieta była szeroka a nie jak suchotnica. Te halki na jesień i zimę były szyte z czerwonej flaneli na dole ozdobione ząbkami. A na lato były z kretonu a te paradne miały białe z koronką. Ale musiało być dwie albo trzy. Na głowie chustka z frędzlami zawiązana pod brodą. No i obowiązkowo sznur albo 2-3 korali ze złotym krzyżykiem. Latem nosiły białe jubki-jaczki i białe chustki. Niektóre miały czepki z tiulu pod brodą zawiązane na kokardy. Te nosiły na odpust i w niedzielę jak było ciepło. […] Trzewiki kobiety nosiły czarne z cholewką sznurowane i czarne pończochy robione na drutach z cienkiej wełny a zimą z grubszej i jak był duży mróz to wkładały 2 pary. I fartuszek do pasa biały z delikatnego materiału z szeroką koronką na dole. […]

A mężczyźni zawsze chodzili w spodniach tyle że też się zmieniały raz były wąskie a raz szerokie a pod marynarką nosili kamizelki i białe koszule a kołnierz był z jakiejś masy twardej osobno go się zakładało i zapinało pod brodą i na karku. Latem nosili kapelusze a zimą czapki barankowe czarne i płaszcze długie i grube. Ci co mieli konie i wóz, bryczkę to mieli baranie kożuchy i buty pod kolana. A kalesony nosili z flaneli w kratę grube tak samo były tak zwane jaki też z flaneli nosiło się to na koszulę i pod kamizelkę i pod marynarkę.

Ludzie wtedy ubierali się ciepło, bo też były zimy prawdziwe, 20 stopni trzymało bez mała całą zimę. Okna były zamarznięte nieraz całą zimę. Więc ludzie robili maty ze słomy zakładane na okno na dworze. Wtedy nie zamarzło a na dzień uchylało się tej maty, żeby
było widać, z tą matą też była historia.

Mama poszła na targ a ja byłam mała, mogłam mieć 4–5 lat i z bratem Stasiem byłam w domu. Mama przykazywała bratu żeby nigdzie nie odchodził i mnie samej nie zostawiał. A za płotem był lód całe jezioro wody zamarzło no i Stasia ten lód kusił i mówi do mnie: może pójdziesz spać? A w łóżku w pierzynach było ciepło wiec się ucieszyłam że mogę iść spać. Położył mnie i czekał aż zasnę. Jak słyszał że już chrapię natychmiast łyżwy na nogi i na lód. A ja sen miałam czujny bo wiedziałam że on pójdzie na lód i się zbudziłam, patrzę Stasia nie ma wołam nikt się nie odzywa. Bałam się być sama więc krzyczę ale bez ściany nikt mnie nie usłyszy. Więc weszłam na stół wzięłam młotek który zawsze leżał pod szafą i w tę szybę która była odsłonięta rąbnęłam zrobiła się dziura więc już było słychać i wołam Stasiu! Stasiu! A on za płotem woła idę! idę! I leci ale cóż szyba zbita ja ręce pokrwawione, bo chciałam większą dziurę zrobić i rękami te kawałki szyby zaczęłam szarpać. Staś przyleciał nie wiedział co przód robić czy ręce moje myć i bandażować czy dziurę w oknie jakoś zatkać bo mróz dziura właził do izby a co mama powie jak wróci. Dziurę w oknie zatkał poduszką a mnie zrobił opatrunek i spłakaną położył spać i teraz spałam twardo a Staś siedział i myślał, lepiej żebym ją wziął ze sobą na lód. Mama przyszła z miasta i zobaczyła poduszkę w oknie to już wiedziała że Staś poszedł na lód a ja będąc sama wybiłam szybę. Ale jak już pisałam, mama nas nie biła najwyżej trochę pogderała.

Siedlików, w sierpniu 1987 r.