[Wracam na Iwicką]


 

Wracam na Iwicką; znowu do góry po schodach, by dostać się do mieszkania. Stanąwszy pod drzwiami, wyczuwam zapach papierosów. Czyżby ktoś był w środku? Drzwi dają się otworzyć bez użycia klucza. Tak więc jednak, rzeczywiście, ktoś tutaj zamieszkał pod moją nieobecność. Będę miał współlokatora. Może to i dobrze, ostatnio czuję się dosyć samotny.

– Zygmunt jestem – podał mi dłoń.

Przypomniałem sobie, Renata, siostra Wojtka, coś wspominała, że Zygmunt Nidecki przez jakiś czas się tutaj zatrzyma. Przybywa z Bydgoszczy, ma coś do załatwienia w Warszawie.

Piwo przygotował, pewnie Renata mu doniosła, jakie lubię. Rzuciłem plecak w kąt i oddałem się w jego ręce. Nawet dosyć sympatyczny, starszy ode mnie, jak się dowiedziałem, od sześciu lat na emeryturze. Pracował w różnych telewizjach i, jak zrozumiałem, zajmował się rozstawianiem sprzętu na planie, logistyką, jak się to mówi. Teraz dorabia sobie przy przeprowadzkach. Elokwentny gość, lecz przy trzecim piwie zacząłem się gubić, zadając sobie pytanie, czy to, co mówi, jest prawdą, czy zmyśla, żeby było ciekawie. W ogóle to jest znajomym, przyjacielem Wojtka, właściciela mieszkania, który pojechał na kilka miesięcy do Zanzibaru. Toteż możemy tutaj, pod jego nieobecność mieszkać. Zygmunt często odwiedza Wojtka, ostatnio pomagał mu w remoncie mieszkania. Widać, że jest dobrze zadomowiony, wszędzie znajdują się jego rzeczy: ubrania w szafie, naczynia w kredensie, skrzynki z narzędziami.

Widać, że jest dobrze obyty, wielkomiejski, sprawny fizycznie, w ogóle jakiś bardzo optymistycznie nastawiony do życia, wszystko mu wychodzi, wszystko mu się udaje, czuję się przy nim jeszcze większym prowincjuszem, niż nim w ogóle jestem. Kiedy on podpala sobie papierosa, ja uruchamiam maszynkę do nabijania tygodniu w tutkę. Dużo palimy, gęsto od dymu. Ciągle mówi, peroruje o tym, jak to w latach siedemdziesiątych przyjechał do Warszawy i w której szkole się uczył, gdzie później pracował, skąd żona pochodzi, a córka w Holandii, do której często jeździ, lubi Holandię, podoba mu się tam bardzo, Warszawa też jest fajna, dobrze się w niej czuje, lubi przyjeżdżać, pobyć kilka dni.

Kończy się nam piwo, a chciałoby się jeszcze po jednym. Zygmunt nie pozwala na długie dywagacje, co robić. Musimy pójść do sklepu, kupimy piwo, on sobie coś na kolację. Nie chce słuchać moich wymówek, że to trzeba po schodach, że to kawałek stąd, po drugiej stronie Czerniakowskiej, trzeba będzie przez most nad ulicą przejść, a tam następne schody, dyskont ogromny, można by było bliżej, do jakiegoś mniejszego sklepu, ale nie, Zygmunt uważa, że tylko tam, dokąd mnie zaprowadzi, jest najtaniej, a produkty najlepszej jakości, samoobsługa, nie tylko towar samemu się wybiera, ale też samemu płaci, bez udziału kasjerów czy kasjerek. Od razu przypomniało mi się moje miasteczko i lodziarnia, tam każda pani za ladą wie, o jakim smaku lody lubię, na poczcie kłaniają się, wymieniamy uprzejmości, znając się od dziecka, nie to, co tutaj, w urzędach długie kolejki, jakieś numerki, kiedyś stanąłem w takim ogonku, skaranie boskie.

Przeszliśmy kładką na drugą stronę ulicy, stąd niedaleko. Zygmunt idzie dosyć szybko, zachwala wszystko, co wokół, a już najbardziej magazyn spożywczy, do którego zmierzamy – rozległy, wypełniony ludźmi. Obserwuję jego buty i brodę, widzę go w zielonym swetrze z grubej włóczki, wtulonego w cień regałów z napojami gazowanymi. Bez wytchnienia poszukuje słoików z flakami, chce mi je przyrządzić, przedstawić, jak tanio można się żywić w Warszawie, i smacznie. Uśmiecha się tak niesamowicie, że nie wiem, gdzie mam podziać oczy. Wiem już, że uwielbia wielkie rasowe psy pierwszej klasy i muzykę. Świetnie opanował posługiwanie się nowoczesnym sprzętem elektronicznym, dlatego nie podchodzi do kasy z ekspedientką, tylko sam sobie przykłada kody do czytnika i kasuje samoobsługowo.

Wyszliśmy ze sklepu, świat niczym film animowany, zdubbingowane postaci, dostęp bez ograniczeń, mam w sobie jakieś śmieszne poczucie godności oraz dumę, ogólnie mówiąc, nie ma się czym chwalić, mój program artystyczny, proszę państwa, to szeroko zakrojona szczerość, a o rzeczach, jakimi są, powinno się mówić językiem dla nich odpowiednim. Chciałbym dowiedzieć się, dlaczego tutaj jestem i dlaczego w ten sposób? Wśród modnego słowotoku, pośród ludzi z wrodzonym optymizmem, którzy pokończyli kursy synchronicznego wymachiwania rękami i wypowiadania zaklęć. Zygmunt potrafi bezkarnie poruszyć dźwignię kolejnej taśmy produkcyjnej, na wyciągnięcie ręki z kieszeni. Wiem, wiem, tak, doskonale wiem, i patrząc w oczy Zygmunta, upajam się tą wiedzą, że to nie ludzie z mojego Miasteczka wysłali mnie na wojnę bez broni, nie oni skazali mnie na urojenia, ambicje i cały ogrom indykacji wiszący nade mną, jak bomba z opóźnionym zapłonem. Cała przyjemność po mojej stronie.

Ach, to starzenie się, ze zbolałym sercem, w wynajętym mieszkaniu. Wszystko jest naturalne, z tym da się żyć. Jak być wyniosłym i heroicznym, dłubiąc ciągle w nosie i spluwając? Ludzie chcą zmieniać świat, bo wydaje im się to łatwiejsze niż zaspokojenie podstawowej potrzeby spokoju, bliskości i miłości. Mięśnia sercowego nie opuszczają migotania i trzepotania przedsionków. Najważniejsze, żeby domyślać się, iż czeka nas jeszcze wiele dobrego. Dosyć tego jąkania, mrużenia oczu, odwracania głowy, poprawiania okularów. Wiem, że mostów już nie potrafię budować między ludźmi. Kiedyś umiałem, ale nikt tego nie szanował. Zostawiali mnie samemu sobie. Nikt nie chce tej prawdy, że i tak wszyscy umrzemy na te same choroby, na raka płuc i zawał serca, na nieszczęście i smutne dzieciństwo, bezbarwną młodość i kryzys wieku średniego, starość. Czujemy, jak przewraca nam się w głowach od tego syfu, od zwykłego i ordynarnego brudu, tak dobrze nam zresztą znanego. To część życia, ta raczej przykra, ale przecież bezspornie konieczna. Nie będzie żadnego odwołania i apelacji. Po co pisać o sprawach szczęśliwych, jeśli nie w tym na co dzień przebywamy.

Jestem sam, mam tylko problemy z określeniem meritum. Alkohol mnie nie uspokaja, jedynie ogłupia. Ciągle popijając, wyszukuję problemy, a gdy zaczyna ich brakować, szukam jak pies i zawsze znajduję. Umiem szukać. Jednoosobowy koncert życzeń. Jeszcze chwila i mnie nie będzie, bo nie potrafię tak po prostu żyć, wstawać rano każdego dnia, odrabiać życiową pańszczyznę do końca, albo nawet robić więcej, uginać się pod ciężką ręką losu. Dopadają mnie mdłości, gdy wstaję, ale zmuszam się do jedzenia, myję się, zakładam coś na siebie i wychodzę, palę papierosa, oglądam jakieś twarze, przelatują słowa.

Pamiętam, mieszkałem kiedyś na Pradze, w dwa tysiące drugim roku przy Targowej, w połowie drogi między bazarem Różyckiego a Teatrem Powszechnym. Dużo mi się wówczas chciało, młody byłem. Wydawało mi się, że sam jestem w Warszawie i wszystko mogę. W mroźne dni przemierzałem przestrzenie, które nie stanowiły dla mnie, tak jak dzisiaj, problemu. Ta pustka wokół wciągała mnie. Nie widziałem przepaści między żywymi i umarłymi. Swobodnie się poruszałem po ulicach, ogrodach, parkach, placach. Nie bałem się skrzyżowań ani przejść podziemnych. W jednym takim przejściu zobaczyłem, jak młoda Ukrainka nagabuje przechodzących mężczyzn na seks. Bardzo zaskoczyła mnie ta bezpośredniość. Właśnie szedłem do teatru na sztukę „Kto się boi Virginii Woolf?”. Co było robić, zrezygnowałem ze spektaklu i ruszyłem wolno, by zatrzymać się obok niej. – Chcesz seksu? – zapytała. Odpowiedziałem, że tak. Rzekła, żebym przyszedł do Hotelu Wileńskiego za pół godziny. Numer 16. Tak też zrobiłem. Czekała już na mnie przygotowana. Ustaliliśmy cenę i ułożyli na łóżku. Oczywiście postarałem się dowiedzieć, cóż nią powoduje, że tak bezceremonialnie, spektakularnie się zachowuje w obcym mieście. Nigdy nie natrafiłem na tak wyzywające zachowanie. Oksana zwierzyła mi się ze swojego nędznego życia w Chmielnickim. Opowiedziała mi o zatrutej rzece wpływającej do nienasyconych ust pełnych jadu. – Aż piecze w język.

Swoją robotę wykonała dosyć profesjonalnie. Byłem zadowolony, tym bardziej że od dłuższego czasu nie miałem kobiety, czułem się w Warszawie wyalienowany, żadnych znajomych, Warszawa wydawała mi się opustoszała, bezludna. Przemierzałem ją wszerz i wzdłuż. Aż pewnego razu znalazłem się na jakiejś tanecznej imprezie, tłok, ścisk, siekierę można było zawiesić w powietrzu. Przeciskając się do bufetu, nie uwierzycie, natknąłem się na Sabinę. Kompletnie nie miałem pojęcia, skąd się wzięła, po co. Przywitaliśmy się, uściskali. Powiedziałem, że wynajmuję na Pradze mieszkanie, możemy pójść do mnie. Nie było łatwo opuścić dyskotekę. Panował tam taki tłok, ogromne zagęszczenie. Malutkie stópki zeskrobane z życiodajnej ściany pośród cieni odbitych w lustrach. Nie chcemy, by myśli mroziły wspomnienia o marzeniach, o pragnieniach. Ciasno i duszno. Nie można się było przecisnąć, ciągnąłem Sabinę poprzez tłum z całych sił. Ciemność zaszła mi na oczy późną godziną. We dwoje do domu idziemy, by sen posunął się daleko swym obrazem pod powieki. Wszyscy jesteśmy głupcami błądzącymi po omacku, gubimy się w tłumie najprostszych spraw. Dzieli nas przestrzeń niepoliczonych sekund w cichym spojrzeniu na zegarek. To nie ma znaczenia teraz, gdy można spojrzeniem w gwiazdy koniec świata zobaczyć. Teraz jeszcze wymyślić coś innego, coś prawdopodobnego, autentycznie się rumieniąc, bo jednocześnie przypominam sobie tę historię, której naprawdę się wstydzę, utwierdzam się w przekonaniu, że nigdy, za nic w świecie jej nikomu nie opowiem, oraz mam nadzieję, że osoba, której ta bajka dotyczyła, dawno zapomniała puentę.

Historia cofa się w czasie i przestrzeni, w smaku i zapachu. Doprowadza do miejsca, w którym zastanawiając się spaceruję, przechadzam się, przeciskam poprzez tłum na Stadionie Dziesięciolecia. Pachnie wietnamskimi potrawami. Wszystko, co znajduje się wokół, wygląda jak baśń. Przyjechałem do tego miasta, by wejść na koronę Stadionu i patrzyć na zrujnowanie trybuny, na płytę boiska nie nadającą się do niczego. Przypominam sobie zdjęcie Stachury, jak siedzi gdzieś niedaleko, fotografia idola tamtych lat. Jest początek dwudziestego pierwszego wieku. Mieszkam na Pradze i oddaję się samotności, jak zawsze pusto; życie toczy się wokół Stadionu, zgiełk, handel, targ i jarmark, bazar. Ile tu pięknych, nieprzydatnych rzeczy, olbrzymie ilości ubrań i obrusów według systemu alfabetycznego – najpierw białe, potem czerwone, a na końcu zielone. Inne przedmioty zostawiam za sobą, nie mam siły grzebać się w starych papierach, potarganych okładkach od płyt i złotych krzyżach z komunii. Przedzieram się, mam dosyć tego nadmiaru rzeczy, przedmiotów, ubrań, kaset magnetofonowych. Chcę już znaleźć się na ulicy, żeby wrócić do mieszkania. Trochę mi zimno. W mieszkaniu też nie za ciepło. No ale cóż, jakoś daje radę, młody jestem.

Uświadamiam sobie, jak bardzo troszczymy się o to dotychczasowe bycie, szukając codziennie uchwytów w prostych czynnościach. Tak kiedyś było na Pradze, spędziłem tam pół roku, młodszy o dwadzieścia lat. W chwilach samotności spoglądałem w oczy mijanym na ulicy ludziom. Oczy lśniące, witające mnie i żegnające wśród spalin. Twarze dzieci i dorosłych, to się do dzisiaj nie zmieniło. Nie wiem, czy możliwym jest odejść tak nagle, będąc zapatrzonym w te lśniące oczy, które patrzą na mnie niemo, jak kamienie, bez emocji, bez wytchnienia. Stoję na ulicy, nikt nie jest podobny do nikogo. Idę ślimacząc się po trotuarze i tylko promyk słońca rozświetla to moje ślimaczenie się, to ponure zakończenie wędrówki po Warszawie. Czas dla mnie już nie odgrywa żadnej roli, tym razem odstawiony na bok, nie ma swego wymiaru. Przerażający czas, nie mający wpływu na przeznaczenie, które jak zwykle zostanie odroczone.

Pusto, samotnie, że nawet cisza nie chce mówić. Kurczący się świat, kruszący, którego nigdy nie umiałem poskładać. Nie skarżę się. Co straciłem, znajdę gdzie indziej. Tak rzadko się zdarza to szczęście, jak łatwo jest je stracić i choćbyśmy nie wiem jak próbowali, nie zatrzymamy go na długo. Szczęście raz nam dane, w jednej tak nagłej chwili, w najbardziej niespodziewanym momencie wypala się, wypala u źródła, z którego płynęło, wypala się w jednej chwili. To, co tak bardzo staramy się osiągnąć, jest niczym innym, jak tylko cichym westchnieniem mar sennych prześladującym umysły wrażliwe, bo jedynie wrażliwość jest w cenie. Wokół całego tego zamętu jesteśmy my, w swoich malutkich granicach zamknięci, lęk przed zmianami pozbawia nas możliwości czucia tego, co czuć tak pragniemy, stwarzając sobie to więzienie, w iście pospolity sposób zamykamy sobie usta, by zatonąć w przerażonych do granic wytrzymałości oczach oglądanych co dnia w lustrze z myślą, żeby wreszcie zakończyć to wszystko, bo własny widok wzbudza takie odrzucenie, że już chcąc nie chcąc siebie nie chcemy.

Dzisiaj, po tylu latach od tamtego czasu, gdy patrzyłem na Warszawę od strony Pragi, jestem w wielkim mieście, ale już nie tak sprawny, chociaż mniej samotny. Niebawem mam spotkać się z Martą, która woli kobiety, co stawia mnie w sytuacji absurdalnej. Ona o połowę młodsza i jest lesbijką. No ale, mimo słabnącego od starzenia się ciała, umysł mam dosyć młodzieńczy. Często łapię się na tym, że potrafię jeszcze myśleć jak dziecko, tracić głowę, zakochiwać się. W wieku sześćdziesięciu lat konfrontuję się z odmiennością seksualną, wyrażam się wobec gejów, lesbijek. W mojej miejscowości nie mam takiej możliwości, nikogo takiego nie spotkałem, albo tak skutecznie maskują się, że nie umiem dostrzec tej u nich odmienności. Tam raczej porusza mnie widok każdego harmonijnie zbudowanego ciała.

No dobra, trzeba zająć się chwilą obecną. Spotkanie z Martą dopiero przede mną. Wiem, że jak tylko wyjdę na rozległą przestrzeń, przestanę wiedzieć, czego chcę, co powinienem. Ale muszę znaleźć w sobie dość siły, żeby za czymś wzniosłym podążać. Na Placu Wilsona znalazłem się raczej przez przypadek niż świadomie. Przypomniałem sobie o przyjacielu, który niedaleko stąd mieszka, na ulicy Słowackiego. Spostrzegłszy na jednej z wystaw stylowy zegar, przystanąłem, żeby sprawdzić ile mi jeszcze pozostało czasu. Rozejrzałem się wokół, panował stosunkowo spory ruch. Gdzie może zaczynać się ulica Słowackiego? Nie lubię tych przestrzeni, nie to co w moim miasteczku, wszystko w zasięgu ręki. Pewnie trzeba będzie kogoś zapytać. U progu zakładu fryzjerskiego stoi chyba właścicielka, tak mniemam. Kształtem ciała, figurą nie różni się zbytnio od Sabiny, ale chyba jest o kilka lat młodsza i ubiera się bardziej wyzywająco. Uwagę zwracają jednak przede wszystkim włosy. Prawdę powiedziawszy nigdy dotąd nie widziałem włosów tak intensywnie rudych, że aż prawie czerwonych. Wytłumaczyła mi, jak się dostać na drugą stronę placu, stamtąd można wejść na ulicę Słowackiego. Z lekkim zakłopotaniem skinąłem głową  i odszedłem. Trafić tam nie było znowu tak trudno, wystarczyło pokonać przejście podziemne. Tylko te schody w dół i do góry. Odkąd tu jestem, w tej Warszawie, pokonuję niezliczoną ilość schodów, przejść.

Idę do Józefa nieproszony. Będzie zły na mnie, no ale trudno. Jest nadzieja, że dzisiaj nie pracuje i przyjmie mnie z ochotą, by pogadać, napić się piwa i posłuchać muzyki. Zawsze, gdy jestem w Stolicy, robimy sobie takie sesje. Przeważnie umiem z zamkniętymi oczyma do niego trafić, ale dzisiaj sprawia mi to trudność. Oczywiście wyszedłem z przejścia podziemnego nie tam, gdzie trzeba. Muszę się wrócić i odnaleźć odpowiednie wyjście z sytuacji. Ciągle się gubię w wielkim mieście, nie to, co dwadzieścia lat temu. Tendencyjnie, wiek robi swoje, ogranicza, dlatego często niektóre historie pozostają dla mnie nieznane, chociaż wcale nie myślę, że nie ma pod słońcem już niczego, co mogłoby mnie zadziwić. Odnalazłem prawidłowy kierunek, stanąłem twarzą w twarz z ogromnym wszechświatem. Nazwa ulicy się zgadzała. Mogłem w końcu śmiało wyprostować plecy i stanąć pod drzwiami Józefa. Józef nazywa się Wojt i pracuje w domu, zajmuje się tłumaczeniem z rosyjskiego. Ostatnio tłumaczył jakiś tekst o Bajkale. Zobaczymy, czy ucieszy się na mój widok? Oby. Krótkie pukanie, by ujrzeć go w drzwiach. Przytulamy się, pozdrawiamy. Wchodzę do środka, bo zaprasza, a tam przy stole jego kochanek, Felicjan Hond i Arleta Kelb, specjalistka od Human Design; popijają wino Cervantes. – Wchodź, wchodź, siadaj, tak sobie luźno rozmawiamy, możesz się przyłączyć.

Józef zajmuje niewielką kawalerkę na pierwszym piętrze bloku z lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Jak na mieszkanie geja w średnim wieku, panuje tutaj zadziwiający porządek. Starannie ułożone na regałach książki, dokładnie powycierane kurze i lśniące jak lustra naczynia kuchenne.

– Napijesz się?

Felicjan nalał mi. Nie wiem, czym jest moje oparcie, jednak siedzę, mocno, twardo, pewnie. Wokół mnie rozsypują się miliardy drobinek, wyginając w łuki, zygzaki, mieniąc się kolorami. Uśmiech Józefa zawsze dobrze mi robił. Zapytał, co u mnie, że spodziewał się mnie w każdej chwili. Feliks nalał drugą kolejkę. Powiedział, że zagra z Arletą w scrabble, a my możemy pogadać sobie, jak zwykle o muzyce. Dysponował sytuacją, jakby był gospodarzem tego mieszkania, a Józef z ochotą pozwala mu na to.

– To czego posłuchamy?

– Ty wybierz – spojrzałem na regał z płytami.

– Ciekaw jestem, czy zgadniesz?

Pierwsze dźwięki sprawiają, że niemal widzę pod stopami wilgotną, jasną głębię, w nozdrza wkrada się intensywny zapach świeżo skąpanego w deszczu lasu, żywicy obficie ściekającej po grubych, brunatnych pniach.

– „Po zarośniętej ścieżce” Leoša Janáčka – rzekłem.

– Brawo, podszkoliłeś się.

Widzę śnieżnobiałe klawisze i smukłość palców pianisty. Dźwięki uderzają we mnie z niesamowitą siłą, nieomal przewracając. Lubię słuchać muzyki z Józefem, często wyjaśnia mi pewne zawiłości harmonii, zwraca uwagę na momenty przeze mnie pomijane. Felicjan znowu napełnił lampki winem. Alkohol zaczął działać na nas wszystkich, to się daje odczuć. Układanie liter w scrabble idzie im sprawnie, tak jak nam słuchanie muzyki. Zaczęliśmy rozmawiać o piątej Mahlera, uparłem się, że jest wykonanie tej symfonii pod batutą Furtwänglera. Długo się kłóciliśmy, aż doszło do zakładu, który oczywiście jak zwykle przegrałem. Trochę pieniędzy poszło się jebać. A tak się zastrzegałem, żeby już nigdy w życiu się nie zakładać. Oczywiście Furtwängler prowadził piątą, ale Brucknera. Co za kompromitacja, przecież nie byłem pewny, a uparłem się. Ach, ten alkohol robi swoje. Taki stary jestem, a taki głupi. Życie już niczego mnie nie nauczy.

Arleta spojrzała na mnie, zauważyła, że martwię się przegraną, i powiedziała, żebym się tak bardzo nie przejmował. To fascynujące, zastanawiać się, co jest największym zmartwieniem. – By zrozumieć siebie, nie trzeba kart, figurek, kul, wosku, cyfr, noży ani pępka. Przyszłość można zobaczyć w odbiciu własnej twarzy w twarzach innych – ich barwie, ich nasyceniu, ich kontraście, ich temperaturze.

Józef zmienił muzykę, teraz słuchamy Oktetu Strawińskiego. Nie wiem, którą butelkę wina opróżniamy, ale w głowach już dobrze nam szumi. Pewnie zaraz trzeba będzie ułożyć się do snu. Nie mam zamiaru nocą wędrować przez miasto. Arleta także postanowiła zostać. Felicjan, wiadomo, będzie spał z Józefem. Zaczęły się kąpiele. Po kolei korzystano z łazienki. Położyłem się do łózka i nasłuchuję, czekam też, co się wydarzy. Pewnie przyjdzie mi spędzić z nią noc pod jedną kołdrą, innej możliwości nie ma. Poczekam, aż nastanie cisza. Kiedy Józef z Felicjanem zniknęli pod pierzyną, zaczęła się skradać wokół stołu. Trudno powiedzieć, co to ma zaznaczyć, czego chce dokonać. Wyszła na korytarz. Może założy buty, płaszcz i pójdzie sobie na nocny autobus. Nie wiem. Słyszę jakieś szelesty, po drugiej stronie pokoju łóżko pręży się, wzdycha. Kiedy nasłuchuję, dźwięki stają coraz głośniejsze; odgłosy zmieniły się w westchnienia, aż wreszcie w rytmiczne skrzypienia wersalki, któremu wtórowały łatwe do rozpoznania jęki rozkoszy. Co ona robi, gdzie się podziewa? Pewnie wstydzi się położyć obok mnie, by dotrwać jakoś do rana? Nadal w tej matni, z której widzę dwie drogi wyjścia, z których do przyjęcia jest tylko ta jedna, która jest tak niedostępną, że gdy po nią sięgam, zawsze muszę się sparzyć. Może zły czas wybieram, nieodpowiedni moment. Moje myśli w przyszłość uciekają, niewypowiedziane, niewyraźne, i wyblakłe, już nie należą do mnie. Co dzieje się naprawdę, co tak realnie istnieje? Bo ja już nie wiem, co jest prawdą, a co kłamstwem. Gdzie ona jest, przyjdzie tu do mnie?

Usłyszałem szum wody. Pewnie bierze prysznic. Będzie dla mnie czyściutka, pachnąca, ależ się cieszę, tak dawno nie miałem przy sobie kobiety, i to tak blisko, jak się zanosi. Jest w niej coś zwierzęcego, w sposobie chodzenia, w uśmiechu i tym, jak kładzie rękę u kogoś na ramieniu. Zaraz się przekonam, czy spełnią się moje oczekiwania. Powiem, by położyła się obok, ja, mały chłopiec, nocą, nad księżycowym jeziorem, kurczowo trzymający posrebrzaną papierośnicę, patrzący w niebo, oczekując spadającej gwiazdy. Ujarzmię ją, jej pokaźne ramiona, ujarzmię ją, serce zamknąwszy w drżących dźwiękach. A co to? Czuję, że zaczynam tonąć, skądś w łóżku woda, strumień okalający mnie. Przytulam się do niej. A ona w mokrym ubraniu próbuje zasnąć. Nic nie mówi, nie broni się, tonie, toniemy. Nie mogę do tego dopuścić, byśmy przez całą noc tonęli razem. Inaczej miało być. Zdejmuję z niej wszystko, co mokre – majtki, sukienkę, stanik – niechby miała w co rano się ubrać. Poddaje swoje ciało, by mi pomóc w rozdziewaniu. To nawet dobrze, jeszcze kokarda we włosach. Idę do łazienki, wykręcam w rękach, rozwieszam. Gotowe.

Zabrałem ciuchy do łazienki, by w rękach wykręcić. Rozwiesiłem, gdzie się dało, i wróciłem do łóżka. Arleta już spała. Położyłem się obok. Dotknąłem jej skóry, nie wiedzieć dlaczego, tak, instynktownie, palcem namacałem pierś. Cofnąłem dłoń. Dosyć tego, tak nie można, trzeba spróbować zasnąć, nawet w takich okolicznościach. Stanął mi, wypełnił się krwią, też instynktownie, bezwiednie, przecież w tej chwili nie myślałem już o miłości, o kochaniu się. Więc jednak jej ciało ma wpływ na moje, nie trzeba uczuć, emocja wystarczy, bliskość samych ciał.

Gdy przebudziłem się, nie było jej obok mnie, po chwili ujrzałem, jak przechadza się po pokoju w poszukiwaniu swoich butów. Mówi, że nie może ich znaleźć. Wyszedłem spod kołdry, by jej pomóc. Popatrzyłem na jej rysy twarzy i zestawiłem ze sobą delikatną jasność dnia z tajemnicą nocy, twardą ziemię i lekkie niebo. Józef z Felicjanem też już nie spali i przyłączyli się, zaglądając w różne zakamarki. W końcu okazało się, że czółenka znajdują się w bardzo widocznym miejscu, pod stołem. Założyła obuwie, pożegnała się słowami, że idzie do metra.

Zapaliwszy papierosa, opowiedziałem chłopakom, co mnie spotkało wczoraj przed snem i, umówiwszy się z nimi w Norblinie, znalazłem się na chodniku. Do przystanku autobusowego jest niedaleko. Wokoło samochody warczą, szaleją i tańczą swój opętańczy danse macabre. Warszawa jest wilgotna o tej porze, pachnie jak bezdomny pies, w tej mieszaninie hałasu i zapachu wirują ludzie. Pani w kapeluszu na wyciągnięcie ręki siedzi przede mną. Jej lśniące blond włosy wskazują na to, że dużo czasu spędza przed lustrem. Widzę ją tylko od tyłu, więc mogę powiedzieć jeszcze, że jest ubrana bardzo schludnie i pachnie od niej tanimi perfumami. Może myśli właśnie o swojej pracy i czy zdąży do niej dojechać? Albo zastanawia się, czy zostawiła wyłączone żelazko? Nie sądzę, aby w tej chwili myślała nad czymś głębszym niż takie codzienne, przyziemne, szare sprawy. Znudzony, przeniosłem wzrok dalej. Ludzie uśmiechają się, pochylają ku sobie, rozmawiają ze sobą. Widać, że są szczęśliwi. Na kolejnym przystanku pojawiło się słońce, wreszcie znajomy widok. Autobus się zatrzymał i wysiadłem.

Wróciłem do domu, zjadłem śniadanie. Teraz tylko porządnie się wyspać. Wieczorem wernisaż, Arleta zaprosiła, nie wypada nie pójść. Znowu zacząłem myśleć o nocy, którą spędziłem u Józefa. Zacząłem odtwarzać każdą chwilę, jakbym nie miał co innego do rozpamiętywania przed zaśnięciem. Wyobraźnia niestrudzenie podsuwa przeróżne obrazy. Dzień dopiero się zbudził otrząsając z barw nocy, krakanie ptaków nie pozwala ponownie zasnąć. Wciąż leżę, by chociaż na chwilę ominąć dzień, oderwać się od niego, nabrać sił. Oczekiwanie na sen stawało się coraz bardziej nie do zniesienia. Nic z tego nie będzie, nie ma co się wygłupiać. Wziąłem prysznic, ubrałem się i stanąłem w oknie z papierosem. Stoję przy oknie i patrzę na ludzi w dole, z pieskami przechadzają się skracając lub wydłużając smycze. Przyłożyłem do czoła pustą chłodną szklankę i wciągnąłem w płuca mętny dym z papierosa. Obserwuję mężczyznę w wypastowanych na glanc butach i staromodnym kapeluszu. Dotknąłem rośliny w doniczce. Spojrzałem na kartkę papieru, powtarzając, że wszystkie chwile, które zapisuję, położą się cieniem na moim życiu. Wspominam czas, gdy nie bałem się otarcia kolan, wspinania się na najwyższe gałęzie. Zabawne, jak bardzo niespodziewane mogą być to myśli, te najbardziej skryte i najbardziej niebezpieczne. Młodość wybierająca najlepsze możliwości.

Czekam na Martę, która chce pójść ze mną na wernisaż, wypatrywanie przedłuża się, a tu trzeba natychmiast ruszyć się z domu. W końcu nadeszła wiadomość, że Marta nie będzie mogła mi towarzyszyć, musi rozmówić się marszandką, mieszkającą na Pradze, która chce zrezygnować z usług Firmy Kreatywnej. No dobra, poradzę sobie bez Marty. Nie mogę nie pójść, umówiony jestem z Józefem, Arletą i Felicjanem. Jest to wystawa obrazów ich znajomej odbywająca się w Fabryce Norblina – kiedyś produkowano w niej oprócz platerów również półfabrykaty – blachy, rury, druty z różnych materiałów, wykorzystywane między innymi przez rosyjską marynarkę wojenną. Teraz to wielofunkcyjny kompleks z największą w Warszawie strefą gastronomiczną, BioBazarem, kinem oraz Muzeum Fabryki Norblina. Renata z mężem chcą kupić jedną z prac, żeby wesprzeć znajomą finansowo. Mam im pomóc wybrać najbardziej udany obraz, za który będzie można zapłacić jakąś sumę bez narażenia się na zbędną stratę. Dokoła sukienki, garnitury i konwersacja – obrazy wiszące na ścianach. Sporo osób przyglądających się lanszaftom. Mnie nagle głowa rozbolała, lecz nie przestaję rozglądać się za moimi przyjaciółmi.

Malarstwo w ogóle mnie nie interesuje. Pić mi się chce, podobno miał być jakiś poczęstunek, lecz jest tylko woda mineralna, która w niczym nie może mi pomóc. Nikogo nie znam, nie ma się z kim przywitać, słowa zamienić. Dopiero po chwili – w niekończącym się holu, pod sklepieniem z pojedynczych gwiazd i całych galaktyk, w ich złotym, migoczącym świetle – ujrzałem przyjaciół, spoglądających na ścianę pełną obrazów, pachnących jeszcze farbą. Ich ramy sięgały tak wysoko, że nikły w ciemnościach kosmosu.

– Witaj na wernisażu – rzekła.

– To ty – ucieszyłem się i uścisnąłem.

– Tak długo nie przychodziłeś – rzekła głosem skarżącym.

Odsunęła się trochę.

– Musimy porozmawiać o bardzo ważnych rzeczach.

– Ja też chciałem z tobą…

Przysunąłem się do niej.

– Przejdźmy się. – Chwyciła mnie za rękę, po czym ruszyliśmy przed siebie, po czerwonym, gładkim, ale ciągle miękkim dywanie.

Choć obrazów było sporo, czułem, że Felicjan, idący przed nami, czuł każde płótno z osobna, a gdy skupił się na konkretnym dziele, wydawało się, że obraz woła i chce mu opowiedzieć historię. Arleta ścisnęła mocniej moją dłoń. Kątem oka zobaczyłem spadającą gwiazdę.

– Pomyślałeś sobie życzenie? – spytała.

– Tak, chciałbym, żeby Marta…

– Tsss – przyłożyła palec do ust. – Jeśli powiesz, to się nie spełni. Nie wiedziałeś?

Kilka obrazów, wyraźnie nowych i świeżych, sfrunęło ze ściany i z głośnym trzepotem przeleciało nad naszymi głowami, aby wzlecieć wyżej, gdzie w końcu stopiły się z czernią nieboskłonu. Kiedy prawie dotknęły moich włosów, poczułem powiew czegoś radosnego.

W tej ogólnej owacji zgodziliśmy się, że malarze, malarki malują obrazy, a każdy z nich staje się odrębnym światem. Obrazy przedstawiają historie, idee, na wpół boską, na wpół demoniczną naturę. Zbędny jest tutaj gips, metal, papier, materia worków parcianych, kalesony, poduszki, sienniki, okropne rupiecie, zardzewiałe żelastwo: klucze, obręcze, druty, zamki… Wszystkie obrazy zostały obejrzane. Pomyślałem o nich, jak o bohaterach i ich miłościach, nienawiściach, przyjaźniach, problemach, tryumfach…

Nadszedł ten moment, że mogę już odejść, wrócić na Iwicką, z bijącym niemiarowo sercem, odmierzającym upływ ulotnego czasu. Pompa tłocząca krew, narażona na wysiłek, którego nikt nie docenia, w wielkim mieście, w wielkim i nieprzeniknionym. Wie o tym każdy, także ten, kto nie zwiedził nawet sąsiedniego miasta. Miasto nieskończone jest w swym źródle. I barwach. Bo cóż innego, jak nie barwy, kolory i odcienie stanowią o tym mieście? Dzień dogasając stawał w ogniu, niebo gorzało za oknem, żarząc się czerwienią. I wrony umilkły. Rozejrzałem się po pokoju. Niespokojnie, acz powoli, wydłubując z mroku kolejne kształty. Czekam na Martę. Umówiłem się z nią. Ma przyjść o osiemnastej, a jest już dziesięć po. Może korki na mieście, bogactwo tego miasta. Przyjdzie, przyjdzie, jest słowna. Jak myśmy się poznali? Kasia wysłała ją do mnie i od tamtej pory wpływa na moje życie, na moją wędrówkę. Jak długo pozostanie w moim życiu, trudno powiedzieć. Ale gdzie ona jest, dlaczego się spóźnia. Jak nikt dotąd, Marta stanęła na mojej drodze, chroniąc mnie przed popełnianiem błędów. Co z tego, że jestem od niej o połowę starszy, a ona jest lesbijką, przecież została wysłana, by odegrać ważną rolę w mojej podróży po Warszawie. Już nie pamiętam, kiedy ktoś tak o mnie dbał, zajmował się mną, był mi pomocny. Powinna już być, odezwać się chociażby. Patrzę przez okno i widzę naprzeciwko w mieszkaniu kogoś podobnego do listonosza Józefa Roulina, którego portret namalował van Gogh. Czyżbym był głupi jak Galilejczyk za czasów Chrystusa? Gdy tak czekam, myślę o swoich fantazjach, o których Marta nie chciałaby słyszeć. Już widzę jej minę, gdyby była świadkiem gwizdów, wulgarnych zaczepek i gestów, cmokania, gapienia się w dekolt, na nogi, dotykania, obnażania się, nagabywania: „Ale z ciebie laska”, „Zobacz, jakiego mam fajnego”. Jest tak delikatna, wysublimowana, do tego jeszcze wyłącznie kobiety się jej podobają. To jedno, co mamy wspólne. Mnie także kobiety się podobają. Marta mi się podoba, jej twarz piękna, dziecięca, chociaż ma już prawie trzydzieści lat. Inne części ciała raczej dziecięco chłopięce. Codziennie bardziej się w niej zakochuję. Niekiedy wydaje mi się, że mogłaby przestać być lesbijką i zakochać się we mnie, no ale dla niej jestem tylko kimś ważnym. Dlatego czasem lekceważę jej lesbijstwo, jakby jej powinowactwo do kobiet nie obchodziło mnie, jakbym tego nie dostrzegał. Oczywiście, nie daję po sobie niczego poznać, zafascynowany tą formą bycia. Ta niezwykłość przenika mnie, jej sposób mówienia, posługiwanie się wyłącznie równoważnikami zdań. Zakochuję się, i to bez dwóch zdań. Tak bardzo obawiam się, by jej nie skrzywdzić. Dmucham na zimne, bo tak mi dobrze, gdy wiem, że jest. Ale gdzie jest teraz, dlaczego jeszcze się nie pojawiła? Może coś złego się jej stało? Żeby jeszcze umiała wyrażać uczucia. Ale nie, skryta i milcząca jest, że często nie wiem, co tam roi sobie w głowie, o czym myśli? Nigdy nie odpowiada wprost na pytania, nie rozgada się. Chociaż, jak była kiedyś u mnie w miasteczku i musiała zostać na noc, to w dzień przedarła się przez chaszcze do jabłonki, by przynieść spod niej papierówki, po czym opowiedziała mi o swojej dziewczynie, zdziwiona, że ta zaczęła nosić kapelusze, czego wcześniej nie robiła. Ich związek ulega atrofii i pewnie będą musiały się rozstać.

Rano zaglądam do pokoju, w którym zostawiłem Martę na noc. Leży w łóżku cała przykryta, głowa tylko wystaje spod kołdry zaciągniętej aż pod brodę. Reszta ciała jakby nie istniała, jakby tylko twarz była jego istotą. Widok nieatrakcyjny, odsuwający ode mnie chęć ujrzenia jej nagiego torsu. Chociaż są chwile, gdy zastanawiam się, czy już ktoś w niej był. Nawet raz zapytałem. Uśmiechnęła się, uświadamiając mi, że przecież ma dłonie, palce. Fantazjuję niekiedy, że robię jej minetkę. Tylko ten, kto zdolny jest porzucić cugle skrupułów, będzie mógł działać swobodnie, może być kimś innym, niż jest. Stoję na środku pokoju, jak ten chuj.

Wróciłem z Warszawy do siebie. Rozpakowując się, zauważyłem pióro Marty, niewidoczne wcześniej, ukrywające się. Będąc u mnie ostatnio w upalny dzień, przez dłuższy czas zapisywała coś w notatniku. Jakieś obserwacje: kierowała wzrok na wszystko, co maleńkie, niewidoczne na pierwszy rzut oka – na pręciki, słupki kwiatów. Próbowała spowolnić rozpędzony rytm, w którym żyje na co dzień w Stolicy.

Widzę teraz, jak jakaś karteczka spogląda mi w oczy, mówi do mnie. – Na swoje dwudzieste dziewiąte urodziny dostałam od mamy opiekacz do kanapek (na własną prośbę). Na imieniny zamówiłam już blender ręczny i uważam, że to dojrzałe. Kupiłam sobie też sama kilka prezentów na urodziny: małego loda Nesquik, jedno piwo ipa, różową koszulkę, no i Replikę, którą przeczytałam.

Ja kupiłem dla niej kolczyk, gdyż okaleczyła sobie ciało, przekłuwając małżowinę uszną lewego ucha. Pamiętam, rano usmażyłem naleśniki dla niej. Chciała z dżemem truskawkowym, lecz miałem tylko wiśniowy. Zjadła ze smakiem, słuchając przy tym preludiów i fug Bacha. Zaraz też ruszyliśmy na przystanek autobusowy. Szedłem obok, może trochę z tyłu, widziałem jej kark, zapragnąłem pogłaskać ją po szyi, ale powstrzymałem się. Zauważyłem leżące na chodniku jabłko, więc mówię, że jabłko tutaj się przyturlało, na co ona, że brzydkie. Idziemy dalej, tam, gdzie rzeźnia, gdzie obok znajduje się przystanek. Marta zauważyła martwego ptaka w miejscu, gdzie ostatnio widziałem martwego jeża. Przeszliśmy na drugą stronę jezdni. Widząc rzeźnię, przypomniałem sobie, jak będąc dzieckiem podglądałem zabijanie cieląt. Nawet zacząłem opowiadać o tym Marcie, ale podjechał autobus, więc uściskaliśmy się. Powiedziałem, że będę ją kochał, na co ona, że będzie to ignorować.