Ola Kołodziejek


Patroni


 

 

Pierwsze zimno i mgły pojawiały się w dolinach zazwyczaj tuż przed naszą urodzinową imprezą. A tego roku wszystko jakoś przyspieszyło. Jeszcze ostatni turyści nie zdążyli wrócić do swojej jesiennej rutyny, a na umęczone, wypalone sierpniowym słońcem połoniny wpełzała już żółć. W przydługich kończynach wyraźnie czuliśmy, że właśnie zdmuchnięte trzynaście świeczek na torcie oznacza nie tylko finał lata, ale i zostające w tyle dzieciństwo, kurczące się niczym widok w tylnej szybie odjeżdżającego autobusu. Choć w sumie świeczek było dwadzieścia sześć, a nas było dwoje.

I tak popołudniowy chłód ulatywał z naszych drobnych ust obłoczkiem zimna skrzyżowanego z sinym dymem, bo od kilku miesięcy nałogowo paliliśmy papierosy, przez co nieustannie wpadaliśmy w finansowe tarapaty. Ale to mało, bo właśnie okazało się, że tonąca w dzwonkach i wierzbówkach, skryta w bukowym lesie polana, ta nasza od roku tajna palarnia, właśnie została spalona.

Obecność osób trzecich skonsternowała nas nieco, ale nie byliśmy na tyle głupi, żeby dać się przyłapać. Ukryci w wysokiej tymotce bezkarnie obserwowaliśmy rozwój wydarzeń.
W facecie opartym plecami o solidny pień buka bez trudu rozpoznaliśmy wujka Marczewskiego, kuzyna taty, właściciela jedynego w naszej wsi sklepu spożywczo-monopolowego. Z rozdziawionymi buziami przyglądaliśmy się scence, do dzisiejszego dnia znanej nam jedynie z niezbyt skutecznie ukrywanych przez tatę po domowych pawlaczach gazet oraz z jednej zajechanej na amen kasety video, którą na wagarach katował nas Irek z ósmej b. Tymczasem w gołej od pasa w górę kobiecie, klęczącej na mchu plecami do nas, a twarzą do wijących się niczym węże wokół kostek dżinsów wujka Marczewskiego, poruszającej jak robot głową otoczoną burzą krwawych, przypominających berberys loków, nie od razu rozpoznaliśmy mamusię. Scenka ta szalenie nam się podobała, nawet gdy już zrozumieliśmy co jest grane. Mimo to poczuliśmy, że z zaistniałą sytuacją należy zrobić porządek.

Działać zaczęliśmy już następnego rześkiego poranka. Tata kiblował na nocnym dyżurze, za to mamusia, jak to mamusia, wylegiwała się i podsypiała do południa, choćby i w środku tygodnia. Dlatego do szkoły zazwyczaj szykowaliśmy się sami. Przygotowałam bratu kanapkę, spakowaliśmy zeszyty, fajki, i jak gdyby nic, o siódmej trzydzieści wyszliśmy z domu.

Zamiast do szkoły poszliśmy jednak do sklepu. Pod osłoną porannej mżawki i głęboko zaciągniętych kapturów czailiśmy się na tyłach, przy kontenerach na odpady, dopóki wszyscy nasi sąsiedzi nie rozpierzchli się po domach wraz z poranną mgłą, dzierżąc w dłoniach siatki pełne pachnących bułek, mleka i papierosów. Gdy teren był wreszcie czysty, przy dźwięku brzmiącego jak dziecięcy chichocik dzwoneczka, zamocowanego nad drzwiami sklepiku, wkroczyliśmy do środka. Wawrzyniec przekręcił tabliczkę z napisem Otwarte, wiszącą na przeszklonych, piegowatych od martwych owadów drzwiach i zasunął zasuwkę. Zamknięte. Mój śmiech zabrzmiał jak wesołe echo dzwoneczka. Wujek Marczewski stał plecami do nas i układał na półce piramidy z majonezu.

O trzy paczki fajek, z chujem w charakterze kropki na końcu zdania, poprosiłam z zaskakującą lekkością, jakbym chciała kupić gumę balonową albo lizaka. Jednocześnie dotarło do mnie, że nie napisaliśmy na ten poranek żadnego scenariusza, więc należało oddać się teatrowi improwizacji. Gruchnęłam śmiechem, a wujek gwałtownie odwrócił się w naszą stronę. Kiedy czemuś nie dowierzał wyglądał jak umysłowo opóźniony. Przyglądał się tak, jakby w jego sklepie pojawiła się całkiem obca, zakapturzona dwójka dzieciaków. Chyba się przesłyszał.

Wawrzyniec oparł swoje szczupłe, długie palce na przeszklonej ladzie, pod którą niczym fantastyczne, kolorowe puzzle, tkwił obiekt naszego pożądania i przyczyna ciągłych kłopotów –  setki paczek papierosów, wszystkich możliwych marek. Mój brat pochylił się nad ladą niemal dotykając czołem okolic serca wujka Marczewskiego. Był od niego o połowę mniejszy, ale teraz ich proporcje odwróciły się, wujek drastycznie zmalał, skulił jak nasz kotek, gdy tata karcił go za niewinne psikusy. Za to Wawrzyniec wyogromniał jak lew.

Nie, nie przesłyszał się. Trzy paczki miękkich lucky stricków. I zapałki. Wawrzyniec zawiesił głos. Chuju. Jego kropka, mocna, jak zaciśnięta pięść, przyprawiła mnie o kolejny radosny chichot. Tym razem wyrecytowałam coś, co zabrzmiało jak apel na szkolnym wierszu. Od dzisiaj, do swojej usranej śmierci, wydajesz nam codziennie po ramce szlugów, albo cała wieś dowie się, co robisz naszej mamusi.

Wieczorem silny wiatr przyprowadził prawdziwy koniec lata. Z dyżuru wrócił tata, a mamusia usmażyła racuchy ze śmietaną i jabłkami. Potem do późna siedzieliśmy na podłodze w salonie i całą rodziną graliśmy w wojnę. Mama, tata, ja – Elżbieta, patronka matek i żon oraz Wawrzyniec, patron ogniska domowego, które z kominka wesoło puszczało do nas oko.

 

Opowiadanie pochodzi z książki pod roboczym tytułem „Zupa z pokrzyw”, która pod koniec roku ma się ukazać w wydawnictwie Nisza.