ŻOŁNIERZ STRZEGĄCY MROWISKA
KOŁO USTRZYK GÓRNYCH

(wspomnienie)


 


Dla Piotrka i Kasi

 

1

Podczas kilkudniowego pobytu w szpitalu w Sanoku, po opisanej niżej przygodzie, próbowałem opowiedzieć lekarzom o tym, czego doświadczyłem, ale prawdopodobnie uznano, że ciągle mam gorączkę, nikt bowiem nie traktował mojej opowieści zbyt poważnie. Nie nalegałem jednak bardzo, aby mi uwierzono, wiedząc, że często historie takie kończą się w tzw. domu bez klamek, a ja byłem tuż przed rozpoczęciem pisania powieści autobiograficznej „Jego wielebność Lilia” i nie chciałem z tą pracą zwlekać. Uznałem w końcu, że będzie może nawet lepiej, jeśli przedstawię to zdarzenie na zasadzie wspomnienia z innej planety albo snu, tak jak to dzisiaj jest w modzie. Obecnie myślę, że przecież nie ma to najmniejszego znaczenia, czy napiszę o tym w w/w powieści, czy też gdziekolwiek bądź indziej…

Właśnie dlatego, że Bieszczady odgrywają w moim życiorysie ogromną rolę, postanowiłem doświadczyć cieleśnie pobytu w owym zakątku Karpat i pojechałem tam po 26 latach zamieszkiwania za granicą. Chciałem dostarczyć swojej świadomości mocnego uderzenia i prosto z marszu, zostawiając na potem zaznajomienie się z tym obcym mi obecnie krajem, udałem się samochodem z Paryża w okolicę Ustrzyk Górnych i tam kazałem kierowcy oddalić się do Przemyśla, aby czekał na dalsze decyzje w tamtejszym hotelu Gromada.

Sam zaś, z ogromnym plecakiem typu komin, w którym był namiot, śpiwór, kocher itp. utensylia, niezbędne do życia na takim odludziu, ruszyłem w kierunku Tarnicy, aby na jej szczycie wypić butelkę wina, bo tak to sobie obiecywałem od lat. Miałem z sobą w ogóle trzy butelki wina [francuskiego], każdą przeznaczoną na inną okazję[1] (przypisy są na końcu – rl), niestety, udało się zrealizować tylko pierwszy z tych moich zamiarów, a to na skutek owych nieprzewidzianych dziwnych zdarzeń. Szczególnej pikanterii koincydencjalnej dodaje tej sprawie fakt, że miałem w moim plecaku także [jedną] książkę, przesłaną mi przez przyjaciółkę z FB [Signe Jukka] w dniu wyjazdu z Paryża, którą wziąłem z sobą, aby przeczytać w podróży. Była to „Synchroniczność” Josepha Cambraya, ekscytująca nowość na polskim rynku wydawniczym [„o naturze i psyche we wszechświecie wzajemnych połączeń”], którą pochłonąłem jednym tchem, odnajdując potwierdzenie wielu własnych intuicji, zwłaszcza tych dotyczących zachowywania się owadów. Wielokrotnie w życiu obserwowałem np. stada komarów, zmieniających równocześnie kierunek lotu w ciągu ułamka sekundy, mimo że między najdalszymi od siebie osobnikami [stada] było parę metrów. W dzieciństwie robiłem doświadczenia z karaluchami, stonką i mrówkami, podejrzewając je wszystkie o umiejętność myślenia.

 

Tytułowa okładka książki, ktora stała się niechcący rodzajem niniejszego opowiadania

 

Na Tarnicę wszedłem od strony Szerokiego Wierchu po pięciu godzinach marszu. Ci, co myślą, że mam dwadzieścia lat, bardzo się mylą, ale nie jest ze mną znowu aż tak źle, żebym nie miał czasem tzw. grzesznych myśli, więc gdy na tle gór zobaczyłem rudą turystkę, idącą jak ja czerwonym szlakiem, w sukience mini na szelkach, poczułem mocniejsze bicie serca. Fakt ten jednak zdziwił mnie trochę, jako że na co dzień [w Paryżu] mam na ulicy podobne widoki na wszystkie rasy świata, a równie mocnego pobudzenia libido nie doznaję. W tym momencie nie wiedziałem jeszcze, że jest to wstępna oznaka połączenia z psyche innej istoty, której czar miał mną owładnąć aż do utraty przytomności, w feerii doznań orgazmicznych sensu cosmico.

Po wypiciu całej butelki wina i próbie zobaczenia na horyzoncie Wawelu[2] ogarnęła mnie przemożna senność, co nie zdziwiło mnie wcale po dokonanym wyczynie. Pamiętam, że gdy ostatni raz spojrzałem na ekran mego iPhone’a 5S, była godzina 11.57, czyli pora najodpowiedniejsza na połączenie się myślami ze współpartycypantami Czarnej Dziury[3]. Przez trzy następne minuty wysyłałem we wszystkie strony świata fale emocji miodowych, po czym upadłem na rozłożony śpiwór i natychmiast straciłem zmysły i pamięć.

Obudziłem się nocą, zziębnięty, leżąc na plecach, nie wiedziałem, gdzie jestem. Na niebie nie było Księżyca, gwiazdy iskrzyły się także poniżej poziomu, na którym leżałem, a pierwszą rzeczą, którą rozpoznałem, była Droga Mleczna. To uczucie, którego doznałem w tym momencie, musi być znane wszystkim Kosmitom. Nagle nieboskłon przecięły błyski perseidów, a wraz z ich pojawieniem się wszystko inne też stało się jasne: w tzw. mgnieniu oka spadające gwiazdy wywołały przed kamerami mojej duszy stos guzików na okładce książki „Gwiazda spada”[4], potem niebieskie oczy jej autora, z którym rozmawiam dwadzieścia lat po lekturze [tej powieści], miejsce, gdzie to się dzieje, miasto wokół nas, moje ówczesne życie i równocześnie te późniejsze jego meandry, doprowadzające mnie aż do owej chwili leżenia na plecach na Tarnicy. I choć już rozumiem, po co tam jestem, sen jeszcze ciągle trwa i jakaś inna część mojej osoby mówi do Jalu Kurka jego własnymi słowami: „Wszystko umiera – nawet ciała niebieskie i tylko marzenia są nieśmiertelne”. Opowiadam mu też, że był pierwszym pisarzem, który trzynastolatkowi [mnie] dał pierwszą literacką lekcję wychowania seksualnego!

Jak żałosna królowa idąca na gilotynę prowadzę moje wspomnienia na ścięcie[5]. Wprawdzie żyję i pozwalam sobie na ten żart cytowania bez użycia cudzysłowu, ale być może ciągle jeszcze nie doszedłem do siebie po doznanej traumie. Syndrom pourazowy objawia się w różny sposób [np. ucieczką w alkoholizm], ale chyba jednak nie spowodował we mnie wzrostu wyobraźni, na brak której nigdy nie cierpiałem, no ale przepraszam [fragment nieczytelny][6]

Smartfon wyładował się jeszcze tej samej nocy, co okazało się, gdy postanowiłem wejść na FB, aby napisać post o swojej sytuacji. Zgrzytnąłem zębami i pomyślałem o głupocie pozostawienia w domu normalnej komórki, która trzyma energię przez parę dni[7]. Rano, bez ociągania się, zacząłem schodzić ze szczytu, kierując się ku Ustrzykom Górnym. Jeszcze tego dnia zamierzałem dotrzeć do ruin cerkwi w Krywem[8]. Chwili, w której wszystkie moje myśli i wyobrażenia o świecie dokonały całkowitej przemiany, jakby przewracając się na swą lewą stronę, nie pamiętam. Ludzie z tych rejonów Karpat mówią o takich: „Błąd się go czepił!”

 

Ruiny cerkwi w Krywem (fot. Wikipedia)

 

Dwa dni później uświadomiłem sobie, że minęły dwa dni, odkąd zszedłem z Tarnicy. W tym czasie zachowywałem się tak, jakby było to zupełnie normalne, że z braku kompasu idę w kierunku słońca, a wieczorem rozpalam ognisko, jem, śpię, a następnego dnia robię to samo. Po drodze złowiłem pstrąga w potoku, wkładając ręce pod korzenie, którego zjadłem na surowo, choć nie jestem jakimś szczególnym miłośnikiem sushi, a w plecaku ciągle miałem pełno jedzenia. Było dla mnie oczywiste, że muszę iść, ale przeszłość i przyszłość jakby zniknęły z mojej świadomości: maszerowałem więc z uporem i zadowoleniem, nie myśląc, co niesie los.

Zrozumiałem, że jest ze mną bardzo źle, gdy przed wieczorem drugiego dnia doznałem olśnienia: marsz w kierunku słońca oznaczał, że rano szedłem na wschód, zaś po południu na zachód, czyli zataczałem w terenie półkola. Poczucie, że wpadłem w obłęd, nie zostało mi oszczędzone. W jednej chwili zwątpiłem w realność otoczenia. Być może zacząłbym krzyczeć oraz nawet tańczyć, jak standardowy wariat w takiej sytuacji, ale w tym momencie z pobliskiego lasu wyszedł żołnierz z pistoletem maszynowym i jął przybliżać się ku mnie.

Był już lekki zmierzch, ale widziałem go wyraźnie. Z palcem na języku spustowym pistoletu, z lufą skierowaną ku ziemi, nie spuszczając ze mnie oczu, szedł sprężystym krokiem młodości, jakby spacerował albo był na scenie. Odruchowo podniosłem ręce do góry, mając pewność, że zaraz zginę[9]. Jednak w odpowiedzi żołnierz zatrzymał się jak wryty i wykrzyknął, zaskoczony:

– No nie! Proszę opuścić ręce!

Był już parę metrów ode mnie, widziałem jego śmiejące się oczy. Wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać ktoś rozbawiony i strapiony równocześnie, ale moje przerażenie nie mijało: w tej sytuacji było coś, co wykraczało poza znane mi pojęcia normalności. Obraz, jaki oglądałem przed sobą, nie zawierał ani jednego elementu, który mógłby mnie czymś szokować, ale oglądana całość była mi mentalnie obca. Żołnierz miał czarną skórę, a spod rogatywki spadały mu na ramiona loki długich, płomieniście rudych włosów.

– Proszę opuścić ręce! – powtórzył. – Nie trzeba!

Czarny żołnierz w Paryżu to normalny akcent w krajobrazie, ale czarny żołnierz w polskim mundurze z orzełkiem w koronie, nie, tego przewidzieć nie mogłem![10]. Z wrażenia ręce opadły mi jakoś tak same z siebie…

Przybysz zdjął palec ze spustu, przełożył broń do lewej ręki, prawą zaś uderzył w daszek swej rogatywki.

– Kapral Weronicz! – przedstawił się. – Pozwolę sobie poinformować, że znajduje się pan na terenie ścisłej ochrony mrówek! Proszę o opuszczenie tego terenu!

Prośba została podana tak dźwięcznym tonem, że po plecach przebiegł mi mimowolny dreszcz, a krańcowa trwoga sprzed paru chwil przemieniła się w nagłą błogość. Poczułem bezgraniczną wdzięczność [jak] za uratowanie [życia], chciałem wyjaśnić całą [tę] sytuację, ale tylko westchnąłem jak po ogromnym wysiłku i szepnąłem:

– Przepraszam, panie kapralu!… Nie wiedziałem!…

Czarnoskóry żołnierz zbliżył się na odległość wyciągniętej ręki i z uwagą popatrzył mi w oczy. W tym momencie poczułem falę fizycznej słabości, tak wielką, że aż się zachwiałem. Stało się to jakby tylko po to, żeby kapral Weronicz mógł mnie pochwycić w swe mocne ramiona i ułożyć na trawie. Gdy mnie obejmował, poczułem oszałamiający zapach nieznanych perfum, lekko kwaśny, coś jakby kwas mrówkowy poddany niezwykłemu uszlachetnieniu. Pamiętam, jak zdziwiło mnie to przelotnie, jako że instynktownie nastawiłem się na słodkawy zapach [jaki wydziela czarna rasa ludzi]. Jak jedwab miękki był czerwonawy kosmyk jego włosów, który musnął mnie delikatnie w policzek.

– Czy ma pan z sobą apteczkę? – zapytał kapral, gdy już leżałem, nie mogąc ochłonąć z wszystkich tych nagłych wrażeń. – Radzę wziąć procha na wzmocnienie!

Pomyślałem, że to dobry pomysł i pokazałem na leżący obok plecak. Poprosiłem, żeby żołnierz go otworzył i wyjął wszystkie rzeczy, bo nie miałem pewności, gdzie jest apteczka. Ów najpierw nagłym ruchem zdjął z siebie drelichową bluzę, rozłożył ją na trawie i jął układać na niej wyjmowane z plecaka przedmioty. W istocie: lekarstwa były na samym dnie. Postanowiłem jednak wziąć tylko magnez B6 i tabletkę paracetamolu, bo po upływie parunastu sekund znów czułem się dobrze. Kapral pochwalił tę decyzję i dodał:

– I tak musiałbym panu zrobić rewizję! Został pan zatrzymany na terenie ścisłej ochrony mrówek, niestety! Dokumenty także proszę, łaskawy panie!

Oczywiście nie miałem nic przeciwko temu, zwłaszcza że uprzejmość przedstawiciela władzy była tak ujmująca! Natychmiast ochoczo wyjąłem paszport, aby nie zwlekać z ujawnieniem tożsamości, jednak takiej niezwykłej reakcji nie spodziewałem się:

– Citoyen de la République Française! Quelle surprise![11] – wykrzyknął nagle żołnierz po francusku z nieukrywaną radością. I spojrzał na mnie jak na jakiś cud, rozciągając w uśmiechu swe soczyste, czarne wargi.

– Comme vous voyez, monsieur![12] – odpowiedziałem z prostotą i wstałem, żeby uścisnąć wyciągniętą ku mnie dłoń. Czarnoskóry uścisnął moja prawicę, zaś lewą rękę zarzucił mi na szyję i ucałował w policzki cztery razy [po parysku!]. Nic z tego nie rozumiałem, ale emanująca z niego radość udzieliła się i mnie.

– Proszę wybaczyć mi tę poufałość! – wyjaśnił mi zaraz mój nowy znajomy, uderzając raz po raz z szacunkiem w daszek swej rogatywki. – Mój ojciec pochodził z Paryża! Moja matka też tam mieszkała! Ja zaś urodziłem się w Polsce! Cóż, nie będę przed panem ukrywał, ale nigdy mego ojca nie widziałem! Jestem dzieckiem nieślubnym! Zostałem poczęty przy bulwarze Barbès w Paryżu! Proszę wybaczyć mi te nagłą spowiedź, mój drogi panie! Ale to tak nagle się stało, nie spodziewałem się spotkać dziś paryżanina, naprawdę!

Rozłożyłem ręce w bezradnej radości, pozwalając rozgorączkowanemu żołnierzowi zwierzać się mi nadal:

– Vous êtes parisien! Merveilleusement![13] – cieszył się ów ekstatycznie, a ja wraz z nim, w empatycznej komitywie. – Zawsze chciałem spotkać kogoś, kto mieszka w tym wspaniałym mieście, chłonąć emanacje jego osoby, nauczyć się rozumieć Paryż bez słów! Proszę nie myśleć, że kłamię, gazety o tym nawet pisały!

Chciałem wyrazić zdziwienie tym wyznaniem, zgoła niezrozumiałym, ale kapral ubiegł moje pytania:

– Ja od razu zrozumiałem, kiedy pan podniósł ręce, że coś nie gra! Bo mnie wszyscy Polacy znają, występowałem w telewizji, jestem jedynym czarnoskórym żołnierzem w polskim wojsku! W wywiadach wielokrotnie mówiłem, że pragnę spotkać malarza z Paryża! Proszę nie mówić, że nie jest pan malarzem! Mam po przodkach częściowy dar jasnowidzenia! Je suis voyant comme mon père![14] Widzę pana z pędzlem w dłoni! Ale mego ojca to ja jeszcze kiedyś spotkam! Ja go spotkam!

Przyznam się, że zaniemówiłem, słysząc, że jestem malarzem. Mój Boże, pomyślałem, ten facet chyba naprawdę mnie widzi, bo skąd by wiedział, że co najmniej kilkanaście lat w życiu trzymałem pędzel w ręku!

– Je suis peintre! Mais, moi, je suis peintre en bâtiment![15] – próbowałem się bronić, choć sam nie wiedziałem przed czym [szło wszak jeno o wizje pędzla]. Ale żołnierz jakby nie słyszał moich słów, sięgnął do kieszonki na rękawie swej koszuli i wyjął stamtąd skręta [poznałem to od razu po kształcie stożka], mrużąc oko.

– Zapalimy? – zapytał, jakbyśmy się znali od lat, po czym zaśmiał się głosem tak perlistym, jaki tylko wydają z siebie niektóre niewiasty w momencie erotycznej gry. Ciałem moim znów wstrząsnął dreszcz, jakkolwiek nie mam żadnego zainteresowania płcią męską [jam nie gej!].

Zapach palonej marihuany doleciał do mnie po chwili i gdy zobaczyłem rękę podającą mi skręta, uznałem to za rzecz naturalną i wziąłem głębokiego macha. Nie paliłem już parę ładnych lat, ale poddałem się z jakąś radosną uległością logice zdarzeń i ich tajemnicy.

Już po parunastu sekundach odczułem, że tak dobrego zioła chyba nigdy w życiu nie paliłem: odbiór moich zmysłów wyostrzył sie do jakości żyletki, a parametry trzeźwości wzrosły do najwyższych rejestrów. Fakt, że polski żołnierz ma czarną skórę i broni pogranicza Unii Europejskiej wydał mi się symbolem sprawiedliwości dziejowej. Ale najważniejsze było to, że uniknąłem obłędu, który zaczynał otaczać moje myśli.

Tymczasem wieczór zapadł, jakby za przekręceniem kontaktu, albo ja tak nagle [ten zmierzch] zauważyłem. Zanim zdążyłem na to zareagować, kapral Weronicz wyjął z kieszeni krótkofalówkę i zaczął przemawiać do kogoś w eterze, jak na dawnych filmach wojennych:

– Tu brzoza! Tu brzoza! Jak mnie słyszysz? Odbiór?

W eterze dały się słyszeć najpierw krótkie trzaski, po nich zaś służbisty głos wyjaśnił, że jest olchą i także zapytał, jak jest słyszany. Sam już w tej chwili nie wiem, po co to wszystko opisuję, skoro i tak nikt nie chce mi wierzyć, gdy opowiadam, co nastąpiło później. Nie mogę też powiedzieć, że wspominam jakiś sen, bo nie pamiętam momentu, w którym usnąłem, ani miejsca, w którym to się stało. Chyba że także śnię w obecnej chwili [w co zapewne też nikt by mi nie uwierzył]!… Ale niech się dzieje, co chce! I nieważne, komu to opowiadam!…

Kapral Weronicz zawiadomił swoich przełożonych, że spotkał zagranicznego turystę, który jest u kresu sił i musi zostać przetransportowany do szpitala. Czy helikopter może natychmiast przylecieć? Niestety, okazało się, że jeśli turysta nie jest umierający, musi poczekać do świtu albo podejść do najbliższej szosy, dokąd mogłoby dotrzeć pogotowie ratunkowe. Zapytany o decyzję, odpowiedziałem, że chodzenie po górach w ciemnościach przekracza moje możliwości, a wtedy żołnierz zgodził się bez problemu dotrzymać mi towarzystwa aż do przybycia medycznej pomocy.

Zaraz też zaczęliśmy się krzątać razem, rozbijając namiot i znosząc z lasu gałęzie, przy czym oświetlaliśmy sobie teren latarkami na baterie. Parę chwil później ognisko już płonęło, kolejny skręt krążył pomiędzy nami, zaś na znalezionym płaskim kamieniu stały dwa plastikowe kubki z winem, którego butelkę otworzyłem, aby uczcić nową znajomość. Mimo dużej różnicy wieku zaproponowałem wypicie bruderszaftu, na co żołnierz zareagował z entuzjazmem. Podczas drugiej tego dnia ceremonii całowania się z tym człowiekiem doznałem znowu mocnej ekscytacji erotycznej, tym razem uświadamiając sobie, co było jej przyczyną. Otóż gdy kapral Weronicz przylgnął ku mnie swą piersią, poczułem na swoim ciele piersi młodej kobiety. Było to samo w sobie zdumiewające i zaparło mi oddech, jakkolwiek największym wstrząsem było dla mnie to, co odczułem w sposób bezpośredni: kobieta ta była w stanie całkowitego pobudzenia seksualnego. To właśnie było [w tym zdarzeniu] najbardziej niewiarygodne.

Wypadki te toczyły się w ułamkach sekundy. Od każdego odkrycia nie było już odwrotu [jak od „zamrożonych przypadków”[16]]: najpierw zrozumiałem, że jest to istota dysponująca zapalonym ogniem kundalini, potem, że byłem przez nią w jakimś celu śledzony i zwabiony w to miejsce, a na końcu, że nie mam żadnych szans na ucieczkę. Gdy puściła mnie z objęć i odchyliła głowę ku tyłowi, czekało mnie jednak jeszcze jedno [hiper]zaskoczenie. Przedstawił[a] się:

– Maria-Magdalena!

Dygnęła lekko całym ciałem, patrząc mi słodko w oczy. Musiałem mieć we wzroku jakieś szaleństwo większego kalibru, bo cofnęła się o krok i dodała tonem lekkiej pretensji, z dziewczęcą kokieterią:

– Myślałam, że się domyślasz!

Nikt nie chce mi wierzyć, że nie mogłem głosu z siebie dobyć! Czy to dziwne? Moje myśli wykonywały w tej chwili różnego rodzaju salta[17], ale i tak nic z tego nie wynikało. Głównym pytaniem było: czy jest to osobnik obojga płci? Bo wszystko stało mi się obojętne, oprócz tej myśli. Nie jestem ani gejem [jak rzekłem], ani biseksualistą, tym bardziej to, co odczuwałem, było nieprawdopodobne: ogień kundalini[18] miał wszelkie znamiona pochodzenia kobiecego (a ja nie byłem nigdy w podobnych sytuacjach z mężczyznami)![19] Ale po cóż kłamać? Gdy odczułem energetyczny wymiar kapral Weronicz, stało mi się obojętne, czy jest to spadła z gwiazd osiemnastometrowa mrówka w kapeluszu, czy bieszczadzka prostytutka udająca czarnoskórą żołnierkę w rogatywce z orzełkiem. Najgorsze jednak było to, że poczułem się głupio, że tak źle określiłem płeć żołnierza. Jakim musiałem się wydawać zacofanym ramolem w tych młodych oczach! „Kobiety służą przecież w tylu armiach świata!”, ubolewałem nad swoją naiwnością. Jakby wyczuwając moje skonfundowanie, kapral podeszła do mnie chyżo, wzięła mnie za rękę i wesołym głosem poprosiła:

– Chodź, pokażę ci coś ciekawego!

I oświetlając sobie drogę latarką, pociągnęła mnie w kierunku lasu. Bez oporu dałem się jej prowadzić, nie czułem żadnego lęku. Ale niewiasta już po paru krokach zatrzymała się nagle i nieomal wykrzyknęła:

– Ale ty przecież chcesz gdzieś zadzwonić!

Zanim uświadomiłem sobie, że właśnie tego akurat chcę, już miałem komórkę w ręce i mogłem wystukać numer. Wtedy uświadomiłem sobie, że wszystkie numery mam w smartfonie, a aparat przecież nie działa. Wróciliśmy więc w okolicę ogniska, gdzie był mój plecak, abym mógł sprawdzić, czy mam w nim swój notes, ale wątpiłem w to bardzo. Gdy przeszukiwałem liczne kieszonki, kapral Maria Magdalena Weronicz klęczała przy ognisku i wertowała książkę, tę jedyną, jaką miałem z sobą, którą po raz drugi tego dnia wyjąłem z plecaka z pozostałymi rzeczami. Kątem oka przyglądałem się czarnoskórej piękności, a uczucie zachwytu mnie nie opuszczało. Byłem już na dobrym haju, dlatego wcale mnie nie zdziwiło, gdy dziewczyna zaczęła chichotać i powiedziała:

– Posłuchaj, co oni tu piszą! „Setki pasożytujących, maleńkich larw chrząszczy z rodziny oleicowatych grupują się, aby naśladować kształt i kolor pszczoły. Kiedy uwiedziony przez nie truteń próbuje z nimi spółkować, chwytają się one włosków porastających jego tułów i są przez niego przenoszone. Gdy ów truteń próbuje później kopulować z prawdziwą pszczołą, larwy przenoszą się na jej odwłok i zostają przetransportowane do gniazda, w którym raczą się pyłkiem kwiatowym. Tego rodzaju współpraca była praktycznie nieznana w świecie owadów, z wyjątkiem pszczół i mrówek. Z raportu wynika także, że skupiska larw chrząszczy muszą także pachnieć jak pszczoła, ponieważ pomalowane modele nie wprowadzają trutni w błąd”[20]. Koniec cytatu! Ty rozumiesz? Cha! Cha! Cha! Zajebiście! Zajebiście!

Tu kobieta upadła na plecy i bijąc pięściami trawę obok swych bioder śmiała się nadal głosem perlistym, rozszerzywszy nogi, ubrane w żołnierski drelich. Działo się to po drugiej stronie ogniska, dwa me

 

2

try ode mnie – zamierzałem chyba napisać w ciągu dalszym, ale nie mam teraz zupełnej pewności, bo działo się to dokładnie – już niestety – osiem lat temu!…

Z przypisów wynika, że pisało mi się to wspomnienie coraz gorzej i zapewne w końcu podzieliłoby ono losy wielu innych początków moich powieści, gdyby nie to, że zamieściłem je w tamtych dawnych czasach na blogu w internecie, gdzie jakimś cudem dotrwało do naszych dni i zostało odnalezione przez pewnego smakosza mojej prozy. Naprawdę, w liście do mnie podpisał się on per „smakosz”, co tak mnie zachwyciło, że postanowiłem go zadowolić, czyli dokończyć tę opowieść [choć tak niewiele przecież do końca zostało].

Czytelnika może dziwić, że odległość między Marią Magdaleną a mną wynosiła wtedy tylko dwa metry, przy czym przecież samo ognisko musiało zajmować metr, ale proponuję uznać to za nieścisłość pisarską, którą zachowuję dla rzetelności wobec oryginalnego tekstu, a nie rzeczywisty wymiar, który mierzyłem przecież na oko. Młoda, najwyraźniej podniecona seksualnie kobieta leżała w pobliżu również owładniętego podobnym samopoczuciem starszego pana, jakim byłem jeszcze osiem lat temu, nad nami trwał letni wieczór, mieliśmy świetne humory. Przeczytany przez nią fragment książki, którą niechcący zabrałem z sobą w podróż, pasował do okoliczności: mówił o kontakcie seksualnym trutnia ze sztuczną pszczołą, pachnącą jak pszczoła prawdziwa. Czy to w ogóle może być dziwne, że zanim doszło do naszego zbliżenia w tych pięknych okolicznościach przyrody, zaczęliśmy machinalnie mówić o seksie i rozkoszy, przygotowując się pod każdym względem, aby rzucić się na siebie w tym większym szale naturalnej potrzeby?

– Muszę przeczytać tę książkę! – powiedziała nagle moja przyszła partnerka seksualna. – To cienka książka, zdążę przeczytać rano, przed przyjazdem karetki pogotowia! Ciekawi mnie, czy te chrząszcze oleicowate wytwarzają też, oprócz zapachu, odpowiednią atmosferę emocyjną?

W tym momencie zrozumiałem, że Maria Magdalena jest także moją partnerką intelektualną. Interesowały mnie emocje owadów i właśnie dlatego ta książka znalazła się w moich rękach. W moim dzienniku, który często ogłaszam na fejsie, aż roi się od zapisów na temat owadów[21]: wielokrotnie w życiu obserwowałem z wielkim zainteresowaniem chmary komarów, krążące wokół własnego centrum. Byłem zdumiony, że kobieta w stopniu podoficerskiem może się tym interesować.

– Mrówki zachowują się podobnie! – wyjaśniła mi z szacunkiem [którego zrazu nie zrozumiałem, nie wiedząc, czy chodzi jej o autora książki, czy o mrówki].

Dlatego zapytałem o to wprost, przybliżając się do Marii Magdaleny i przyjmując pozycję leżącą tuż obok niej. Ale nie dotykaliśmy się, bo instynktownie czułem, że jeszcze nie nastał odpowiedni czas, musiał wpierw nastąpić [jakiś] wstęp.

 

3

Cztery następujące po sobie wpisy w dzienniku, które cytuję poniżej [słowo w słowo, i  czasem z dwoma kalendarzami {59 i 2013}], powstały prawie rok przed opisaną wyprawą, zaś przypisy do tychże około trzy miesiące po niej. Dziwi mnie, dlaczego tak mało uwagi poświęcam w tych komentarzach ich związkom z samą przygodą, ale prawdopodobnie jeszcze wtedy zamierzałem wspomnienie dokończyć [publikując jego początek w postaci rozdziału 1 wraz z dziennikiem w tym samym blogu]. Zamieszczam je tutaj teraz, żeby poszerzyć spektrum faktów o te inne szczegóły z mego życia i wyjaśnić, że powstanie nowej ery wiąże się ściśle ze wspomnianą wioską Krywe. Obecnie, z odległości kilku lat zobaczyłem to zdarzenie w całkowicie innym świetle, a bywają chwile, gdy nadaję mu sens już to dosłownie nadprzyrodzony, jako kontakt z istotą z zaświatów, już to jako żart, zrobiony mi celowo przez partycypantów sekty [może nawet w ramach jakiegoś szkolenia, które mam zrozumieć bez niczyjej pomocy w jakimś przyszłym momencie, zależnym od moich ogólnych zdolności {to też jest właśnie jedna z tych moich myśli szalonych na ten temat}]. Przede wszystkim, w ramach porządkowania tego galimatiasu, powiem na początek, że mój „szofer”, który pozostał w hotelu Gromada, aby czekać na moje dyspozycje, to znany działacz naszej sekty, Baydała Oszczecirski, który z takiej oto podrzędnej roli drugorzędnej postaci opowiadania wyrasta nagle na głównego podejrzanego [w świecie tu przedstawionym]. Jednak powód, że to moje podejrzenie w ogóle się pojawiło, powstał dopiero pięć lat po owym naszym wspólnym przebyciu samochodem drogi z Paryża w Bieszczady, podczas której przeczytałem mu na głos całą ową „Synchroniczność”. [Czyli już prawie trzy lata temu]. Właściwie to opowiadanie niniejsze nie powinno zaistnieć, jako że im bliżej do dnia dzisiejszego, tym bardziej każda informacja w nim jest coraz mniej pewna. Coraz też więcej bieżących wydarzeń codziennych zdaje się mieć związek z tamtą historią, a ostatecznie nawet list owego „smakosza” do takich faktów zaliczyłem, bo jest on być może jedynie czyjąś prowokacją. Nie mogę też ukrywać, że, mimo że przestałem kontynuować pisanie tego wspomnienia już prawie osiem lat temu [częściowo pod wpływem kpin Baydały Oszczecirskiego na temat realności Marii Magdaleny Weronicz], to moje przeżycia, związane z nią w ówczesną piękną noc, były później jeszcze bardzo długo częstym tematem naszych zażartych rozmów. Zaś obecnie, gdy mógłbym skierować ku niemu szereg nowych pytań, które narodziły się we mnie dopiero ostatnio, nie mogę tego zrobić z tej prostej przyczyny, że nie wiem, gdzie ów człowiek teraz jest.

 

Fontenay-Aux-Roses, 3 XII 59, godz. 14.57

Słońce świci na mur, pod którym rosną cztery drzewka figi, werwena tudzież winograd. Od około pół godziny obok tych drzewek latała gromada dużych komarów, a może były to inne stworzenia. Taka gromada komarów zdaje się tworzyć jeden organizm: ruchy poszczególnych osobników są niby chaotyczne, ale żaden nie wylatuje poza przestrzeń chmurki, chyba że całość przesunie się w inne miejsce.

Od razu pomyślałem o komarach widzianych wczesną jesienią 1983 r. w Krywem, ale tam padał śnieg, zaś komarów były miliardy, a tu jest tylko duży chłód [pobliski dach pokryty jest szadzią po stronie bez słońca].

Pomyślałem, żeby wyjść przez okno, jak to zwykle robię, gdy wychodzę narwać fig lub tp., aby złapać jednego egzemplarza tańcujących skrzydlaków, ale one z odległości około 5 m odebrały moją emocję zainteresowania nimi i wyniosły się gdzieś indziej.

PRZYPIS w blogu „Front” [prawdopodobnie z 11 XII 2014]: Przygodę w Krywem opisywałem wielokrotnie, ale z żadnej z powstałych wersji nie jestem zadowolony. Wiele by mówić… W roku 2000 zostałem okradziony niemal z całego dorobku literackiego, pośród którego znajdował się utwór w całości poświęcony temu zdarzeniu. Jeden z zachowanych opisów posłużył za paragraf 11 manifestu Partii Stworzycieli Nowego Boga [nosi pieczęć gen. Adama Pstrąga: drukować]. [Dopisek niniejszy był użyty przy publikacji tego fragmentu dziennika gdzie indziej].

 

Winietka gazetki Front, rys. Tadeusz Nuckowski

 

Fontenay-Aux-Roses, 14 XII 59, godz. 14.51

Na lewo od drzewek figowych, w pełnym słońcu pojawiło się dwa metry nad ziemią, pokrytą jeszcze większą niż wczoraj ilością spadłych z lip ich płaskich żółtolicych przedstawicieli, stadko komarów albo czegoś podobnego, złożone może z dwudziestu osobników i dalejże wirować wokół jakiegoś własnego, acz ruchomego centrum. Ha, pomyślałem, opiszę ci to zjawisko. Ale zanim przygotowałem tabliczkę i rylec [zeszyt i pióro], ustaliłem datę i godzinę, ta istota złożona z mniejszych całości raczyła się ulotnić w niewiadomym kierunku.

Klnę się, żem nie śnił, bo oto teraz jeszcze jakaś mucha uderzyła głową w szybę okna od ogrodu (na szczęście tak słabo, że jeszcze mogła o własnych siłach odlecieć…).

PRZYPIS PÓŹNIEJSZY [prawdopodobnie z 11 XII 2014]: „Ha, pomyślałem, opiszę ci to zjawisko” [!], pozwolę sobie zacytować samego siebie. Stwierdziłem bowiem dzisiaj, że wśród moich zapisków z ostatnich dwóch lat wiele dotyczy małych zwierzątek, typu komary, mrówki i pająki. Wszystkie one antycypowały moją przygodę, jaką miałem tego lata, a którą usiłuję opisać we wspomnieniu „Żołnierz strzegący mrowiska koło Ustrzyk Górnych”. Po raz któryś w życiu przekonałem się, że pisanie dzienników ma sens: radzę wszystkim rejestrować szczegóły nawet absurdalnych myśli, mogą one być dowodem, że jednak bywa się prorokiem (choćby na skalę indywidualną).  [Tekst towarzyszył innej publikacji tego fragmentu dziennika].

 

Fontenay-Aux-Roses, 29 XII 59, godz. 14.44

Co to za grupa insektów latających nad trawą ogródka się pojawiła, zbyt daleko, żeby rysy poszczególnego osobnika zobaczyć? W słońcu, które tam jeszcze padało przed momentem, około setki tych istot pojawiło się, igrając w obrębie grupy we wszystkich kierunkach, ku memu naturalnemu chyba zdumieniu.

Ciągle tam są (bo przez chwilę chmura słońce kryła, to i one gdzieś w trawach albo krzakach się zatrzymały), znów podskakujące w radości, krążące wokół siebie samych nad trawą i kamiennymi schodkami…

PRZYPIS z 14 XII 2014 [w blogu „Front”]Dla mieszkańców Polski może być egzotyczne, że pod koniec grudnia latają komary [a 14 grudnia uderza w okno mucha – patrz poprzedni cytat z dziennika]*. Wyjaśniam więc, że choć Paryż i [np.] Przemyśl są w podobnej odległości od bieguna północnego, to klimaty w tych miastach różnią się znacznie. Pamiętam, że w dzieciństwie zawsze mnie dziwiło, gdy słyszałem, że przedwojenna arystokracja wyjeżdżała na zimę do Paryża, ale przekonałem się, że nie był to snobizm zepsutej klasy społecznej, tylko praktyczna strona posiadania kaski.

Paryż może zadziwić normalnego Polaka także pod wieloma innymi względami. Powyżej przedstawiam zdjęcie zrobione o północy 14/15 XI br. na Champs Elysées. Przed chwilą wyszedłem z koncertu i postanowiłem kupić butelkę wina, bo uzmysłowiłem sobie, że barek w domu mam pusty. Ale okazało się, że ostatni sklep zamknięto właśnie przed chwilą. Mogłem pojechać do znajomego „Araba” w Paryżu XVIII, ale na pewno spóźniłbym się na ostatnie metro do domu…

Czy ktoś w Polsce ma problemy z kupieniem wina o tej porze ?

* Ostrzegam, że łatwo tu o nieporozumienie, ponieważ przypis ten powstał też w grudniu, jakkolwiek rok później niż opis latających wyżej insektów [59/2013].

 

Fontenay-Aux-Roses, 3 II 2014, godz. 14.05

Dwie duży muchi siedzi na murzy. Słońcy na nich mocnu świci. Muchi są duży jak trzy muchi dumowy każda. Moży to są królowy much? Moży spycyjalni budzą si rańsze, żyby zubaczyć, czy już można jajka niść?

O, gdy żym to pisał, ubydwi znikli.

godz. 15.50

Ni można upisywać muchi i jidnucześni ją ubsyrwować. [Tyoria niuznaczuności Hajzynberga].

DOPISEK z 18 XII 2014 [dla bloga „Front”:] „Rańsze” znaczy wcześniej (od: rano). Robię przypis do tego słowa, bo jako jedyne w niniejszym tekście może być niezrozumiałe dla Polaków spoza [przedwojennego] Lwowa (obecnie używa się go w okolicy Przemyśla, ale nie wiem, czy też gdzieś indziej). W redakcji „Frontu” mówimy czasem gwarą ta–joj półżartem, a zwłaszcza podczas [coraz rzadszych] wizyt gen. Adama Pstrąga [którego przodkowie wywodzą się ze Lwowa]. Zauważyłem, że coraz częściej w rozmowach z sobą używam tego języka, co niekiedy zdarza mi się też w pisaniu.

Co do owadów, to jest jeszcze wiele innych zapisków w moim dzienniku, które wskazywały proroczo, że przygoda z czarnoskórym żołnierzem płci żeńskiej czekała na mnie tegoż [minionego już] lata [patrz: „Żołnierz strzegący mrowiska koło Ustrzyk Górnych”, rozdział XIII]*.

Być może okaże się w przyszłości [w trakcie rozwoju psychologii], że profetyczność ludzkiej świadomości jest jej cechą naturalną, zaś sama przyszłość istnieje w teraźniejszości w postaci „cienia” rzucanego przez zdarzenia, które dopiero nastąpią. (Pojęcie cienia wyjaśniam gdzie indziej).

* Rozdział 1 niniejszego wspomnienia był częścią innej powieści, w której wchodził w skład jej rozdziału XIII. rl

 

4

Baydała Oszczecirski był od zawsze w naszej sekcie specjalistą od stanów emocyjnych, ze szczególnym uwzględnieniem „kobiecego ognia kundalini”, pisywał o tym felietony w naszej gazetce Front. Powiedziałem, że nasze rozmowy na temat owej przygody były „zażarte”, ale bynajmniej nie szło wtedy w ogóle o konkretnie moje emocje w związku z osobą pięknej żołnierki, ponieważ Baydała od początku traktował ją jako moje urojenie albo celowe ukrywanie jakichś innych zdarzeń, które mogłyby być moim kamuflażem tego, co tej nocy robiłem. Tego, że mój przyjaciel może być zdolny do czynów wykraczających daleko poza granice przyjaźni, a nawet prawo, dowiedziałem się dopiero pięć lat później: było to bardzo ostre spięcie między nami o podłożu seksualnym [w sensie bardzo nietypowym], lecz nawet i ono długo jeszcze nie skierowało mych myśli w tę konkretną stronę. W literalnym sensie nasze różne stanowiska były dla nas wzajemnie absurdalne: on mnie pytał, dlaczego nie skorzystałem z radiostacji wojskowej, żeby dotrzeć na informację pocztową i poprosić o numer hotelu Gromada w Przemyślu, a ja twierdziłem, że tak byłem podniecony Marią Magdaleną, że o tym nie pomyślałem.

Powtarzam teraz to samo, co mówiłem wtedy, że prawdopodobnie pod wpływem marihuany i niezwykłej osobniczej subtelności emocji miodowej tej niewiasty wpadłem w stan, który wykluczał myślenie na takie tematy. Nie jest w ogóle możliwe do ustalenia, jak przebiegłby ciąg dalszy tych zdarzeń, gdybym jakimś cudem wpadł na pomysł użycia radiostacji; według mego adwersarza nie mogło to jednak zdarzyć się wcale, jako że Maria Magdalena była tylko moim „pięknym urojeniem”. Pamiętam, że gdy Baydała pierwszy raz tak bezczelnie podsumował moje wyznanie [podobnie zresztą jak wielu innych, którym to opowiadałem], żachnąłem się z bezsilnością [domyślam się, że komiczną]:

– Gdybym miał milion dolarów, to bym NASA zapłacił, żeby zbadali to miejsce, tam musi być ciągle moja sperma!

Wcześniej go oczywiście przekonywałem, że na tamtejszym podleśnym mchu miałem w ciągu tej sławetnej nocy co najmniej dziesięć orgazmów. NASA pojawiała się wśród nas nie bez powodu, ponieważ miałem okazję poznać kiedyś w życiu młodego botanika, który w tej instytucji pracował i w chwilach braku argumentów lubiłem się uciekać do jego wyimaginowanej pomocy. Tym razem, pamiętam dobrze, nasz spec od ognia kundalini zakpił ze mnie tonem Sherlocków Holmesów:

– Hmm! Czarnoskóra? Czerwonowłosa? Z plemienia Dogonów? Hmm!

Zamierzałem ominąć cały ten aspekt opowieści związany z tym naszym byłym rzecznikiem prasowym, którego na początku nazwałem „kierowcą”, bo historia sama w sobie była dostatecznie fantastyczna, ale trzy lata temu zmieniłem punkt widzenia, a teraz nie potrafiłem już tej nowej perspektywy pominąć. Na razie powiem tylko, że w czasie, gdy ja penetrowałem uroczą głębię fizyczną poznanej tego dnia obrończyni granic Unii Europejskiej, Baydała Oszczecirski przebywał w niedalekim Krywem, pijąc wódkę z mieszkańcem tego sioła, p. Majsterkiem, któremu towarzyszyła jego żona, p. Antonina. Baydała znał to małżeństwo z dawnych czasów, ale tego dnia dowiedział się, że są oni małżeństwem dopiero od trzech lat, jakkolwiek mieszkali tam razem od 1971 roku. Nie wiedział on jednak, że p. Antonina umrze nagle za rok i zostanie pochowana na pobliskim cmentarzu, który był jednym z celów mojej wyprawy. Dlaczego Baydała znalazł się owej nocy u państwa Majsterków? Otóż, gdy minęły trzy dni, po których miałem dać znak telefoniczny, znający [ten] mój plan Baydała [że już od dwóch dni powinienem być w Krywem], pojechał tam bezpośrednio. Samochód zostawił u starego hipisa „Prezesa” w Chmielu [na Sanie był tylko most dla pieszych], po czym ostatnie pięć kilometrów przeszedł piechotą.

 

Grób Antoniny Majsterek znajduje się koło ruin cerkwi w Krywem, pow. Lesko

 

5

– Co chciałaś powiedzieć, mówiąc, że mrówki zachowują się podobnie?  – zapytałem moją cudowną współtowarzyszkę, gdy już ległem obok niej[22] [nie spodziewając się bynajmniej, że przeprowadzę teraz najdziwniejszą w życiu słowną gierkę wstępną przed immissio penis]!

– Mrówki potrafią wytwarzać zapach! – odpowiedziała i odwróciła się ku mnie, wspierając się na łokciu. – Nie dziw się, jestem specjalistką od mrówek, wysoko kształconą! Czy myślisz, że inaczej dostałabym pracę w polskim wojsku, gdybym nie znała się na tym? Jestem myrmekolożką, całkiem po prostu!

Noc tamta była pełna cudów, a moje zadziwienie osobą Marii Magdaleny Weronicz wzrastało z minuty na minutę: zaskakiwała mnie pod każdym względem, tak intelektualnie, jak i organoleptycznie.

–  Wojsko polskie zajmuje się mrówkami? – zdziwiłem się.

– O, nie tylko polskie! We wszystkich armiach NATO istnieją komórki do spraw mrówek! A entomologia w ogóle… ale nie będziemy chyba tu wspominać tych biednych warszawianek z czasów drugiej wojny…?

Tu żołnierka wyjaśniła mi, że jej babcia po stronie matki była taką warszawianką, która ze zwykłej biedy pracowała za okupacji niemieckiej jako „karmicielka wszy”, które potem zarażano tyfusem i rozprzestrzeniano na tereny armii wrogów Hitlera. Wyobraź sobie, ja dlatego zostałam żołnierką! – zakończyła.

Miałem jej twarz tuż przed sobą i całą siłą woli powstrzymywałem się, żeby jej nie objąć. Zapomniałem, że jestem już starym człowiekiem, bo nie widziałem w jej oczach tego, co ma tam zwykle laska patrząca na starca. Widziałem jej fascynację mną, ale nie czułem żadnego lęku na myśl, że jest to sytuacja nienormalna, ze snu.

– A czyj zapach mrówki naśladują? – zapytałem szeptem [nie wiedząc czemu].

– To zależy kogo chcą upolować! – zaśmiała się perliście moja słodka warszawsko-dogońska piękność. – Jeśli jest to łatwe dla oleicowatych, to cóż tu mówić o mrówkach! Uwadze mrówek nie uszłoby to, czy truteń odbiera też emocje, aby tym bardziej go omotać i wykorzystać…

– Czyli zapalałyby też swoje mrówcze ognie kundalini?

– Tak by właśnie było! Oczywiście, gdyby szło o trutnia! Bo gdyby w grę wchodził człowiek, nie mogłyby sobie pozwolić na podniecanie go do granicy orgazmu, bo same w momencie orgazmu człowieka straciłyby przytomność!

– O, dlaczego tak?

– Nauka odkryła to stosunkowo niedawno, a prawdę mówiąc ciągle jeszcze rzecz jest traktowana jako tania sensacja. Jak zwykle, gdy coś jest niezrozumiałe. Odkrycia dokonano zupełnie przypadkowo, wyobraź sobie – tu kobieta położyła palec na ustach i rozejrzała się ze strachem – gdy para myrmekologów oddała się harcom seksualnym w laboratorium z mrówkami. Po doznanych orgazmach okazało się, że wszystkie mrówki leżą jak martwe. Para miłośników uznała, że podczas gdy oni zabawiali się sobą, włączyli niechcący jakieś urządzenie, które uśmierciło mrówki. Nic nikomu nie mówiąc, zamknęli laboratorium, postanawiając następnego dnia przyznać się do winy, ale gdy wrócili rano do pracy, okazało się, że wszystkie mrówki żyją…

– Straciły przytomność podczas ich orgazmu! – domyśliłem się.

– Jak przystało na naukowców, myrmekologowie ci powtórzyli rychło swój spektakl miłosny, a wtedy mrówki znów straciły przytomność, nie śmiej się!

Zrozumiałem, że czarnoskóra podoficer ma też niezwykłe poczucie humoru i bynajmniej nie chciałem jej ograniczać w jego eksponowaniu. Wiedziony zwykłą ciekawością, jak i też potrzebą przedłużenia tematu seksualnego, zapytałem o szczegóły doświadczenia owych myrmekologów [można rzec, że coś mnie tknęło].

– Twoja ciekawość mnie zachwyca! – zauważyła żołnierka. – Chyba znasz ten eksperyment i dlatego wpuszczasz mnie w maliny!

– Nie, naprawdę, nie znam, Marysiu! – szepnąłem znów [bo głos sam z siebie przybierał postać szeptu, a usta bezwiednie wyrzekły imię rozpostartej obok panny].

– Bo w rzeczywistości tymi myrmekologami byli dwaj panowie! Gdy rano panowie zrozumieli, że być może fala orgazmiczna spowodowała utratę przytomności mrówek, powstało przy okazji pytanie, czy jest to może właściwość tylko orgazmów gejowskich! Może są one mocniejsze? Spróbuj sobie wyobrazić, jaki nietypowy problem musieli rozwiązać owi gejowie, żeby doprowadzić do kopulacji mężczyzny i kobiety w ich laboratorium, ponieważ sami oni nie cierpieli kobiet! Podniecona kobieta wydaje odpowiedni zapach, który dociera do mężczyzny na wszystkich piętrach, także podprogowo. Na mężczyznę nie-geja działa on atawistycznie, stąd taki rozwój obecnie miłości francuskiej: jak kot za walerianą, tak mężczyzna pójdzie za zapachem kobiecego sromu na koniec świata! Przecież nigdy nie uwierzę, jeśli powiesz, że nigdy nie miałeś w ustach łechtaczki! Nasi gejowie jednak do takich samców nie należeli i musieli prosić o przysługę kolegów!

– A jaki jest zasięg takiej energii orgazmicznej, zdolnej doprowadzić mrówki do tak wielkiego szoku? Bo domyślam się, że w końcu okazało się, że orgazm gejów ma takie same parametry jak nie-gejów, inaczej przecież być nie może!

– Około osiemnaście metrów! Tyle samo mniej więcej co aura statystycznego człowieka! Oczywiście informacja o stanie emocyjnym człowieka dociera na odległości, których ustalić się nie da, zwłaszcza jeśli należą one do stanów splątanych, ale ta struktura auralna człowieka ma ten zasięg! Można powiedzieć, że człowiek ma w pewnym sensie około 20 metrów, jeśli uznać aurę za naszą część biologiczną, bo można tak powiedzieć! Niestety, aura jest widzialna tylko przez nielicznych, ponieważ ten zmysł widzenia materii subtelnej dopiero się wykształca ewolucyjnie! Jesteśmy momentem rozwoju człowieka, nie jego efektem końcowym!

– Wyobraź sobie, że też tak myślę! – ucieszyłem się. – Psychologia współczesna tak się nam rozjechała we wszystkich kierunkach, że nie wiadomo, komu wierzyć, ale ja uznaję, że najlepiej wierzyć sobie samemu oraz artystom! Filozofowie pieprzą o końcu sztuki, a natura człowieka jest jeszcze bardziej nieznana niż tysiąc lat temu, chyba zgadzasz się ze mną? Był taki francuski aktor, reżyser, a przede wszystkim mądry człowiek, Jean-Luis Barrault, który niektóre utwory odgrywał w malutkim pomieszczeniu, tak, aby wszyscy widzowie znajdowali się w tej idealnej odległości, właśnie około 18 metrów… – a gdy mówiłem te słowa, zauważyłem, że czarna laska w rozchełstanym mundurze patrzy we mnie jak w tęczę, z zachwytem.

– Waść sprawiasz mi wielką radość! – rzekła z emfazą, jak aktorka na scenie.

 

6

Nasza rozmowa miała sens inny niż wymiana zdań logicznych na jakiś konkretny temat. Bawiło nas mówienie w ogóle z odległości kilkudziesięciu centymetrów od ust do ust. Oczy Marii Magdaleny Weronicz błyszczały jak oczy spragnionej rozkoszy szczerej niewiasty, która nie ukrywa swych potrzeb. Śmieszył nas nasz dialog jak najlepsza komedia, która rozwijała się sama z siebie, ku naszej radości.

– Jeśli mrówki odczuwają ludzką rozkosz, to powinny lubić mieszkać w naszych domach, a przecież nie jest to częste! – powiedziałem zaczepnie.

– To nie jest takie proste! – odpowiedziała bez zastanowienia moja nocna towarzyszka. – One celowo unikają ludzi! Duch mrowiska zabrania im tego, choć oczywiście czasem to robią! Jeśli nie wierzysz, złap kiedyś mrówkę, zawieź ją do domu i trzymaj w pudełeczku w sypialni albo gdzie tam kopulujesz z żoną!

Odpowiedziałem, że nie jestem żonaty, na co pani podoficer wyjaśniła mi, że wie o tym, ponieważ jest także czarownicą i miewa wizje. Nic mnie już nie dziwiło, także to, że mrówki są kosmitami, którzy traktują Ziemię jako „planetę wakacyjną”. Każde mrowisko reprezentuje jednego osobnika, zaś poszczególne mrówki są odpowiednikami komórek ludzkiego organizmu. Ogólnie mówiąc – tłumaczyła, puszczając ku mnie oczko – jako że jedna mrówka to jakby milion ludzkich komórek: chodzi o trochę różne rozwiązanie biologiczne. Świadomość mrówki jest tak zbudowana, że jako jednostka nie mogłaby zbyt długo pożyć w oderwaniu od mrowiska. Ma zresztą zakodowane posłuszeństwo wobec swego wyższego ja stadnego. Mrówki przylatują na Ziemię od ponad 200 milionów lat, mają tego różne powody, musiałabym to opowiedzieć szczegółowo, a to nie jest proste! – śmiała się.

– Ale pamiętaj, jeśli zrobisz takie doświadczenie, musisz potem przenieść tę mrówkę na to samo miejsce, gdzie ją złapałeś! Bo inaczej będę musiała cię nimi poszczuć! – tu pogroziła mi, dorabiając sobie palcami koło ust dwa straszne kły.

– Tu gdzieś musi być mrowisko, którego pilnujesz? – zapytałem z głupia frant.

– I to niejedno! Mogłabym dać ci dokładną liczbę osobników każdego gatunku na podległym mi terenie! A tych gatunków jest kilka… to tajemnica zawodowa!

– I gdyby osiemnaście metrów w promieniu od naszego miejsca doszło do orgazmu, wszystkie mrówki straciłyby przytomność?

– Jako świadoma i nowoczesna myrmekolożka nie mogłabym nigdy do tego dopuścić! – wykrzyknęła kpr. Weronicz i groźnie spojrzała w kierunku, gdzie oparty o jałowiec sterczał ku niebu jej kałasznikow.

Z wrażenia przełknąłem ślinę, a minę musiałem mieć podobną, jak w momencie, gdy ten kałasznikow zobaczyłem pierwszy raz [tak niedawno, nie do wiary!]. Lecz po sekundzie lodowatej ciszy, Marysia Magdalenka zaśmiała się znów perliście, jak już tyle razy od naszego zapoznania się, po czym spokojnie wyjaśniła:

– To bardzo często się zdarza! Mimo że stosunkowo dużo takich wojskowych jak ja krąży w okolicy, aby wypłoszyć ewentualne pary, które chcą przeżyć orgazm w bieszczadzkiej przyrodzie! Jednak, żeby samemu przyczynić się do cierpienia biednej mrówki, tego się po mnie nie spodziewaj, drogi artysto!

– Jakich cierpień, Marysiu? – nie mogłem zrozumieć. – Przecież cały czas twierdzisz, że przeżywają one orgazm tak mocno, gdzież w tym cierpienie?

– Byle pająk pożre bezbronną mrówkę! – odparowała strofująco. – Ten stan odurzenia trwa kilka godzin, a wokoło czyha na nią tysiąc nieszczęść, nie znasz lasu!

– Nie pomyślałem o tym! – wyszeptałem i po raz pierwszy zrozumiałem, że moje podniecenie może okazać się daremne. Nie mogłem się z tą myślą pogodzić. Desperacko rzuciłem się ku plecakowi, żeby wyjąć ostatnią butelkę wina, aby choć częściowo stłumić trawiącą mnie żądzę; bałem się, że mogę tę czarną laskę zgwałcić.

– Na ich planetach mrówki używają ludzi jako najwspanialszego narkotyku – powiedziała uspokajająco kpr. Weronicz. – Sam musisz przyznać, że byłoby lepsze dla nas, gdybyśmy nie musieli palić zioła, a równocześnie doznawać jego boskiego działania. Każdy mieszkaniec ich planet jest na tyle bogaty, że dysponuje kilkoma parami ludzi [i to niekoniecznie dwupłciowymi!], żeby móc w każdej chwili sprowokować ich kontakt seksualny, którego orgazm dostarcza im kopa na długie godziny! Nie wprowadzając do organizmu ani grama trującej substancji. Nic dziwnego, że człowiek jest tam uznawany za rodzaj cudu nie mającego sobie równego. Na niektórych planetach rozegrano to jeszcze lepiej, jako że ludzie są za darmo w ramach opieki społecznej, w dowolnej ilości. Ludziom zapewnia się piękne domy, wysokie wykształcenie, dostęp do osiągnieć sztuki ziemskiej, a jedynym ich obowiązkiem jest uprawiać życie seksualne, możliwie jak najczęściej.

– Ale dlaczego nie podbiły one Ziemi i tu nie ofiarowują ludziom tych dóbr?

– Wszystko chciałbyś od razu wiedzieć! – wykrzyknęła czerwonowłosa panna. – Mrówki są tu tak długo, że gdyby chciały, władałyby Ziemią już przed dinozaurami! Może kiedyś wyjaśnię ci te tajemnice, bo widzę, że jesteś pojętnym uczniem… – dokończyła, układając swe soczyste usta w ciup, jak do pocałunku.

Mimowolnie zbliżyłem ku niej własne usta i na ułamek sekundy złączyliśmy się cieleśnie, co było jak bezgłośny piorun, jeśli musiałbym użyć metafory. Przeszyła mnie zgroza rozkoszy, nigdy czegoś podobnego dotąd nie przeżyłem [słów mi brak]! Ale zauważyłem, że i Maria Magdalena odczuła mocno ten styk, co mnie zachwyciło. Nie omieszkałem jednak zapytać [co zaświadcza, że przytomności nie straciłem]:

– I to wszystko, co mi opowiadasz, nauczyłaś się na wydziale myrmekologii?

– Ależ gdzie tam! Straciłam przy tobie głowę i zdradzam ci tajemnice międzygalaktyczne, za które może zapłacę głową! – wykrzyknęła kobieta głosem rozpaczy. – Na uniwersytecie dowiedziałam się naprawdę niewiele w stosunku do tego, co wiem! Spróbuj się na przykład dowiedzieć, dlaczego państwa NATO wprowadziły ten podział na tereny ochrony mrówek, jak na przykład ten! I czego się dowiesz? Same bzdury o ochronie mrówek, jako ewentualnych sojuszników do walki z owadami, których wrogowie mogą użyć przeciwko nam! I ani słowa o tym, że cywilizacja mrówek wymusiła to na rządach ziemskich pod groźbą przekształcenia Ziemi w swoją kolonię, czyż nie możesz się tego sam domyślić?

 

7

Poczucie obowiązku, żeby nie upiększać swoich wspomnień, towarzyszy mi całe pisarskie życie. W tym wypadku nie było to bynajmniej potrzebne, ponieważ poznana tego dnia kobieta opisywała mi tak barwnie życie mrówek na ich planetach, że osobiście nigdy bym czegoś podobnego nie wymyślił. Sam fakt, że ludzie mogliby być niewolnikami tych zwierzątek świadczył o niezwykłej wyobraźni tej kobiety. Po prostu cieszyłem się, że już odtąd będę znał kogoś o tak ciekawej wyobraźni, mechanicznie traktowałem ją jako przyszłego wspólnika wymyślanych fabuł opowiadań science fiction. Ciekawe, że gdy niedawno założyłem na chwilę, że kpr. Weronicz była jednak moim urojeniem, to stwierdziłem, że nie umiałbym odpowiedzieć, skąd w moim opowiadaniu o sztucznym piekle w głębokim kosmosie [które napisałem rok po owym pobycie w Bieszczadach] wzięła się wzmianka o Rzece Erydan i Wielkiej Pustce[23], o których dowiedziałem się właśnie wtedy?

– Nie wiem, czy znane ci jest pojęcie Wielkiej Pustki, wielkiej w sensie kosmicznym? – odezwała się Marysia w pewnej chwili łagodnie i cicho, jakby czując, że moje libido trochę zmalało. – Jest to gigantyczny obszar przestrzeni o średnicy około 1 miliarda lat świetlnych, na niebie znajdujący się w okolicy konstelacji Oriona i Rzeki Erydan. Jest to struktura będąca pustką, czyli obszarem praktycznie pozbawionym materii świecącej, a także ciemnej. Można uznać, że jest to już inna metagalaktyka, nie ta, w której jest nasza Droga Mleczna. Tam właśnie jest najwięcej planet mrówczych. Jeśli powiem, że miliardy, to cię okłamię, bo dużo więcej. Ale dla ludzi [którzy to wiedzą] najbardziej dziwne jest to, że prawie każda z tych planet jest zasiedlona przez innych ludzi: wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety wyglądają inaczej na każdej planecie, są to bowiem klony dawnych egzemplarzy, które odtwarza się non stop od tysięcy lat, czyli tych wywiezionych stąd na początku funkcjonowania tego procederu. Na każdej planecie wszyscy wyglądają tak samo. Musiałbyś wpierw dowiedzieć się dużo więcej, żeby zrozumieć, dlaczego jest tak, że jedne mrówki mają prawo dyktować Ziemi warunki i używać naszej planety do wywczasów, a inne muszą się trzymać od niej tak daleko i korzystać u siebie z narkotyku słabszego, albowiem klony ludzkie doznają orgazmów słabszych, z powodów nieznanych. Gdyby twoje plemniki dostały się w ich ręce, sprzedano by je kolejnej planecie, a za niedługo mieliby oni kolejną kolonię wielomilionową! Czy możesz wyobrazić sobie planetę, ba, cały układ planetarny albo kilka układów złożonych z twoich sobowtórów? Może kiedyś ci to wyjaśnię, w jaki sposób transportuje się plemniki z Ziemi w rejony Wielkiej Pustki, teraz chciałabym się jeszcze napić wina, bo jest ono super dobre, masz naprawdę niezły gust! – mówiła tak lub podobnie [ale zawsze przecież jakiś mały procent fikcji we wspomnieniu jest!].

 

Logo performansu Czarna Dziura [nazwa sanskrycka: czurna czhidra], zwanego też sektą czarnodziurską

 

8

Muszę się przyznać, że powodem głównym, żeby uwiecznić ten jeden z wielu aktów miłosnych, jakie w życiu przeżyłem, była intensywność doznań, jakich mi dostarczył. To dlatego w pisaniu kluczyłem coraz bardziej, unikając konkretów, gdy zbliżyłem się do opisu momentu naszych pierwszych pieszczot, aż ostatecznie rzuciłem kajet w kąt, gdzie przeleżał owe osiem lat. Teraz widzę to zdarzenie z innej strony, więc wystarczyła ta mała zachęta wspomnianego „smakosza”, żeby wrócić do tematu. Wprawdzie musiałem się zgodzić z tym już kilka dni po przygodzie, że Maria Magdalena Weronicz nigdy nie istniała jako żołnierz [jako że nie ma w wojsku polskim służby ochrony mrówek, ani nie służą w nim czarnoskórzy], ale przecież nigdy nie zgodziłem się z tym, że nie istniała ona w ogóle. W naszej sekcie nie miałem na pewno takich wrogów, ale poza sektą istniały na pewno siły, które tylko czyhały na to, abym stracił zaufanie, jakim cieszyłem się u naszego szefa, gen. Pstrąga, a może nawet żebym został uznany za zwykłego czuba. Istniała wprawdzie kiedyś w sekcie tzw. „afera spray”, w którą częściowo byłem zamieszany, ale bynajmniej nie spodziewałem się jakichś powiązań z tą dawno minioną historią. I teraz też jednak nie mam tej pewności.

Czy było więc dziwne, że usłyszawszy zachętę Marysi do wypicia drugiej butelki wina, ucieszyłem się złośliwie pod adresem losu, że to dobrze, że została tylko ta jedna butelka? Otóż znałem bardzo dobrze moją własną zdolność seksualną po wypiciu butelki wina na głowę! Ciągle bowiem byłem jako samiec nastawiony na bezwarunkowe ugaszenie tego ognia kundalini, który płonął obok, jednoznacznie ze względu na mnie, zaś powyżej tej ilości alkoholu mogło to być dosyć wątpliwe.

Nie mogę tu opuścić pewnego epizodu, który nastąpił zaraz po tym życzeniu mojej uroczej partnerki, bo obecnie daje mi on wiele do myślenia. A zwłaszcza gdyby jednak cała ta przygoda była żartem, a czarnoskóra dziewczyna odegrała swą rolę jako nie znana mi osobiście aktorka tego samego teatrzyku naszej sekty, w którym grywałem przed dwudziestu laty [obecnie zajmuję się w sekcie sprawami innymi, mniejsza z tym]. Otóż okazało się, że gdzieś się zapodział wyrwicz. Użyłem tego słowa, szukając dłonią w trawie wokół plecaka, a Marysia zapytała, co to jest wyrwicz.

– Mon tire-bouchon[24]! – odpowiedziałem po francusku.

Na co ona, nie czekając na tzw. resztę, wyrwała mi w tym momencie butelkę z dłoni i jednym uderzeniem jej dnem o podłoże naszej łączki wysłała korek ku gwiazdom. Nie usłyszałem nawet, gdzie spadł [korek ten potem nieraz był wspominany, jako ewentualny dowód… „dowód na to, że tam wypiłeś wino!” – kpili potem wielokrotnie słuchacze mojej opowieści]. Taki piękny pokaz opanowania zawodu żołnierza, jak otwarcie butelki w terenie, wymagał, abym zań podziękował, pozwoliłem więc sobie złożyć pocałunek na czole mojej cudownej towarzyszki.

– Nie znałam tego słowa, moja mama mówiła korkociąg!

– Korkociąg, trybuszon, wyrwicz – wyjaśniałem zaciekawionej lasce, czując ponowny wzrost libido. – To ostatnie pochodzi od nazwiska pewnego hrabiego, który bywał na obiadach u króla Stasia, czy wiesz coś o tych obiadach? – spytałem.

– Jeśli u króla, to na Wawelu! Ale… – zawahała się, ale okazało się jednak, że nic więcej o tym nie wie. Wiedziałem, że w Polsce nauczają w szkołach głównie historii i religii, lecz trochę to mnie wtedy zdziwiło, że może istnieć jakiś Polak, który nie wie o obiadach czwartkowych. Potem przez osiem lat moment ten był nieobecny w mojej pamięci, a obecnie znów się pojawił. To jeden z punktów mojej wątpliwości. Przecież pamiętam to jej żywe zainteresowanie, z jakim słuchała mego wyjaśnienia. Oprócz tego: Wawel! Wawel pojawił się już dwa dni po tym, gdy próbowałem dojrzeć go ze szczytu Tarnicy, to naprawdę było dziwne! Tymczasem wyrwicz odnalazł się, gdy nie był już potrzebny, a przy tej okazji podałem Marysi kilka znanych wszystkim dzieciom polskim informacji, które powinna była też znać: o tym, jak to podczas wspomnianych obiadów dwaj hrabiowie perorowali, żeby nie wprowadzać do polszczyzny słów z języków obcych. Hrabia Potocki twierdził, że po polsku o wiele lepiej niż trybuszon brzmi wyrwicz, a hrabia Wyrwicz dowodził, że ładniej niż kurwa brzmi potocka. Marysia podziękowała uprzejmie za te wyjaśnienia, jakby słyszała je pierwszy raz, atoli jednak na koniec szepnęła mi złośliwie do ucha:

– Powiem mamie, że mówiłeś przy mnie brzydkie słowa!

 

9

Opowieść moja zatacza coraz szersze kręgi, ale chcę po prostu odzwierciedlić prawdę faktów w miarę wnikliwie. „Afera spray” miała związek z pewną moją dawną partnerką życiową, która zginęła tragicznie w wypadku samochodowym; jej śmierć  uniemożliwiła zrozumieć do końca wszystkie wątki tej afery, które zmarła zabrała do grobu. Chodzi o Sarah E., o której wspominam często w swoich pismach, zawsze bez podania nazwiska [nie podam go też i teraz]. Przeżyłem z nią piękny romans, mimo że mogłaby być moją córką [ale cóż to znaczy dziś 20 lat różnicy!], jednak nie było mi dane dokonać żywota w towarzystwie Rozumnej Dziewczyny, jak ją może nazbyt sentymentalnie nazywałem. Na okładce mojej powieści o naszej sekcie „Instytut Hegemonii Człowieka” cytuję fragment [tej powieści], w którym wspominam o początku znajomości z nią, trzydziestoletnią Francuzką pochodzenia częściowo izraelickiego. Widzę to obecnie jak jakieś fatum, że fragment ten ukazał się wówczas w piśmie naszej sekty Front, którego redaktorem naczelnym był nie kto inny, jak tyle już razy wymieniony tu Baydała Oszczecirski. Dodam też, że poniższy urywek dialogu różni się nieco od tego, który zamieściłem na okładce w/w powieści:

 

– Sarah była pół-Żydówką, pół-Polką. Dawałem jej lekcje naszego języka. „Czy wiesz, że aniołowie mówią albo po hebrajsku, albo po polsku?” – zapytałem Sarah. Nie wiedziała. Wyjaśniłem jej więc, że według chasydów aniołowie używają hebrajszczyzny, a przekonanie to jest rozpowszechnione wśród mistyków. Z polskiej strony prawdę tę przekazał Bolesław Leśmian, jeden z największych poetów wszechczasów, jeszcze bardziej polski w poezji niż Chopin w muzyce. „Bolesław Leśmian był pełnokrwistym Żydem”– mówiłem. „Nie wiem, czy znał hebrajski, ale jego utwory pisane po polsku są nieprzetłumaczalne na obce języki. Ale nawet jeśli aniołowie dyktowali mu po hebrajsku, to wybrał on język polski, aby nas o tym zawiadomić. Byłoby wspaniale, gdybyś nauczyła się polskiego, bo poprzez Leśmiana, ze swą żydowską naturą, miałabyś większy kontakt ze mną”.

„To znaczy, że ten Leśmian wam powiedział, że aniołowie mówią po polsku?” – zapytała Sarah (zawsze szczerze zainteresowana niesamowitościami). „Och, Pies [tak mnie nazywała], w wyższych sferach Paryża mówi się teraz o bytach subtelnych, a ja nic z tego nie kapuję!”

Musiałem jej więc wyjaśnić, że Leśmian nie powiedział tego wprost, ale [że] powiedział tylko, że język polski będzie językiem Sądu Ostatecznego. Był to zresztą mój największy argument, że polskiego uczyć się warto. Sarah podjęła lekcje natychmiast, a odtąd nasza wspólna obecność charakteryzowała się wysokim współczynnikiem miodowości. Ale, zaraz, czy pan w ogóle wie, że to, co w Polsce nazywa się Sądem Ostatecznym, we Francji nazywa się Wyższą Wizytą?

–  A gdzie Pan to u Leśmiana przeczytał?

–  Daję słowo, że czytałem to zdanie u Leśmiana, a nawet zacytowałem je gdzieś w swoich pismach. Ostatecznie uznałem, że sprawdzę to w przyszłości, ale jeśli nawet to zdanie mi się przyśniło, to niewiele to zmienia: dla mnie zawsze było oczywiste, że sam tego nie wymyśliłem.

 

Sprawa komplikuje się tu o tyle, że przed moim romansem z Sarah była ona w bliskich kontaktach z innym czarnodziurcą, jednym z dostojników naszej sekty, Romanem Y. Kukurą, a „afera spray” dotyczy właśnie głównie ich obojga, co przedstawił on sam częściowo w swoim opowiadaniu pod tytułem „Ostatnie zdjęcie w Paryżu”, którego fabuła ma związek z Krywem, ku któremu właśnie zmierzałem.

Na cmentarzu w tymże siole Krywe ów mój dawny rywal ma swój symboliczny grób, który chciałem przy tej okazji też odwiedzić. Oczywiście, nie chciałem go odwiedzić w związku z kpr. Weronicz, której wtedy przecież nie znałem; niemniej obecnie widzę w tym bardzo wielki sens, jako że od pewnego czasu biorę pod uwagę w swoim rozumowaniu, że spotkana czarnoskóra nieznajoma mogła być fantomem postaci Sarah E., która ukazała się wówczas moim zmysłom na pamiątkę tego, że ongiś odegraliśmy w lesie obok Krywego „scenę z mrówkami” [z V księgi „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza], znaną każdemu polskiemu dziecku.

 

10

Częściowe wyjaśnienie tego fałszywego grobu Romana Y. Kukury nastąpi w zacytowanym niżej fragmencie dokumentu. Wyznam szczerze, że pod wpływem pisania dalszego ciągu tego wspomnienia odczuwam coraz większy obowiązek wyjaśnienia przynajmniej niektórych zdarzeń, które wiążą się z tym najważniejszym. Nie takie rzeczy robiono w imię żartu, a nasza sekta ma wielu wrogów, którzy chcieliby ją ośmieszyć, dlatego muszę przedstawić przynajmniej kilka znaczących argumentów, że agregat tych zdarzeń trzyma się pewnego wspólnego sensu.

W tym, że Sarah rzuciła w tamtych dawnych czasach Romana Y. Kukurę dla mnie, nie było żadnej mojej winy, dlatego nigdy jej osoba nie była przeszkodą w naszych przyjacielskich relacjach także poza sektą [aż do dziś]. W stenogramach publicznej spowiedzi Romana Y. Kukury [odbywamy takie w sekcie][25] zachowała się relacja Baydały Oszczecirskiego [pełniącego w tej spowiedzi rolę jego adwokata] na temat pobytu Sarah E. w Krywem w związku z jego rzekomą śmiercią [w czasach ich bliskich stosunków, a więc jeszcze w XX w.]. Tekst podaję według zapisu archiwalnego [z 3/4 XII 2000 r.], za pozwoleniem penitenta [zwanego tu spytkiem]:

 

MĄŻ W MASCE ARNO RAFAELA MINKKINENA: Nazywam się Arno Rafael Minkkinen. Jestem amerykańskim fotografem, pochodzenia finlandzkiego. Urodziłem się w Japonii w roku wybuchu pierwszej bomby atomowej.

OBROŃCA: Sprzeciw!

SĘDZIA: Przyjęty. Proszę, aby świadek nie używał metafor. Wszyscy wiedzą, w którym roku wybuchła pierwsza bomba…

OSKARŻYCIEL: Gdzie świadek zrobił to zdjęcie?

MĄŻ W MASCE ARNO RAFAELA MINKKINENA: W Norwegii. Widząc, że z łatwością chodzę po wodzie, nastawiłem na brzegu aparat z opóźnioną migawką, która włączyła się, gdy wracałem ze spaceru i byłem już blisko brzegu. Dlatego widać tylko nogi.

OSKARŻYCIEL: Jaki charakter mają inne zdjęcia świadka?

MĄŻ W MASCE ARNO RAFAELA MINKKINENA: Na wszystkich innych także występuję nago. Są to wyłącznie moje autoportrety. Fotografia jest dla mnie sztuką obnażania się w dosłownym sensie. Szkieletowaty wygląd nie wzbudza, mam nadzieję, żadnych skojarzeń z pornografią. Oh, bref, jestem swoim własnym bogiem i wstydu nie mam.

OSKARŻYCIEL: Jak świadek myśli, dlaczego spytek odciął górną część tego zdjęcia, skracając w ten sposób nogi świadka, podczas wieczoru „Czarnej Dziury” w kawiarni „Pol-Club” w Paryżu 27 lutego 1999 roku?

MĄŻ W MASCE ARNO RAFAELA MINKKINENA: Tego dnia wracałem z Rouen, gdzie miałem wystawę, a nad ranem miałem samolot do NY. W nocy byłem na obiedzie u Bogdana Konopki. Był bigos z grzybami z lasów karpackich. O północy zadzwonił spytek i chciał ze mną rozmawiać, ale gospodarz nie przekazał mi słuchawki. Powody tego wyjaśnił prosto i logicznie: zaproszenie spytka do grona spowodowałoby ogromną awanturę, której chciał uniknąć. Pomiędzy gośćmi wieczoru była osoba, której spytek poszukiwał od dawna, chcąc ją publicznie zaatakować i obrazić. Jednak z listu spytka do mnie wynika, że nie chciał wprosić się na ten obiad, lecz że to on mnie chciał zaprosić na spektakl „Czarnej Dziury”. Podczas owego wieczoru autorskiego spytek odciął mi na zdjęciu część górną nóg. Lecz dlaczego? Tego nie wiem.

OSKARŻYCIEL: Czy osobą poszukiwaną przez spytka u Bogdana Konopki była kobieta?

OBROŃCA: Sprzeciw!

SĘDZIA: Nie przyjęty. Świadek odpowie, jeśli łaska.

MĄŻ W MASCE ARNO RAFAELA MINKKINENA: Oczywiście, że kobieta. Poznałem ją właśnie owego wieczoru, ponieważ przybyła tam ze względu na mnie. Przyniosła wszystkie moje albumy, abym podpisał. Okazało się, że robi zdjęcia samej siebie, dokładnie tak jak ja. Wyjaśniła, że zdaje sobie sprawę, że jest zwykłą epigonką mojej osoby, ale wewnętrzny przymus każe jej to robić. Odpowiedziałem, że nie gniewam się nigdy za naśladowanie mojej osoby, jeśli tylko nie sprawia to zła innym. Robienie zdjęć samemu sobie, a cóż w tym złego?

OSKARŻYCIEL: Co według świadka łączyło spytka z tą kobietą?

MĄŻ W MASCE ARNO RAFAELA MINKKINENA: Nie wiem nic więcej, niż czytamy w opowiadaniu spytka „Ostatnie zdjęcie w Paryżu”Podczas obiadu u Bogdana Konopki nie poświęcaliśmy osobie spytka tak wiele uwagi, jak by to wynikało z tego opowiadania. Fakt, że jestem narratorem tego utworu, jest dowodem złośliwości  autora  wobec mnie, choć nie pierwszym, ale oby ostatnim.

OSKARŻYCIEL: Z opowiadania wynika, że kobieta nazywała się Sarah. Skądinąd wiemy, że aktorka o tym imieniu była ongi przyjaciółką spytka, której proponował główną rolę w filmie „Krywe”, nigdy nie nakręconym w całości. Spytek opuścił tę kobietę nagle, z dnia na dzień. Nieszczęśliwa tydzień później otrzymuje list z Polski, pisany w miejscowości Krywe koło Dwernika, że spytek popełnił samobójstwo. Powiesił się w Krywem w ruinach cerkwi. Znaleziono przy nim jej adres i prośbę, aby ją zawiadomić. Biedna kobieta natychmiast bierze samolot do Warszawy, a potem pociąg do Zagórza koło Sanoka, skąd już wynajmuje taxi. Na miejscu śmierci ukochanego pojawia się nocą. Prowadzą ją tam jedyni mieszkańcy Krywego, bezdzietne małżeństwo w średnim wieku, do których udała się zasięgnąć języka. Ruiny cerkwi nie mają dachu, ale na suficie świecą gwiazdy. Malutki cmentarz jest tuż obok, a grób jest świeży i z drewnianym tymczasowym krzyżem. Bezdzietne małżeństwo pozwala wypłakać się do woli przybyłej cudzoziemce, a następnie zaprasza ją na nocleg. Porozumiewają się łamanym językiem polskim, który Sarah poznała częściowo w dzieciństwie, a dokształciła w kontaktach ze spytkiem. (Jakkolwiek sam spytek pisze w swych dziełach, że porozumiewał się z kobietami najczęściej językiem emocyjnym).

OBROŃCA: Sprzeciw.

SĘDZIA: Przyjmuję. Proszę nie używać metafor. I co znaczy „w swych dziełach”?

OSKARŻYCIEL: Przepraszam. Jednak ciąg dalszy jest taki, że spytek serwuje Sarah czysty horror. Bezdzietne małżeństwo najpierw dużo opowiada o szczegółach odnalezienia zwłok, a potem schodzi na temat duchów. Wypijają przy tym butelkę mocnej polskiej wódki. Mieszkanka Krywego opowiada, że nieraz nocą widzi otwierające się groby, z których wychodzą ludzie i przy świetle księżyca błądzą po polu. Sarah mało daje temu wiary, ale kobieta pokazuje jej wojskowy noktowizor, kupiony od „ruskich sołdatów”. Oto przyrząd – twierdzi – który otworzył jej oczy na życie pozagrobowe. Nastawiają okular w stronę cmentarza i razem na zmianę oglądają. Dokładnie o północy otwiera się grób spytka i wychodzi z niego postać, którą Sarah rozpoznaje po ruchach jako jego samego. Postać zbliża się do domu bezdzietnego małżeństwa. Nagle zaczynają wyć wilki, miliony wilków. Oczywiście teraz wiemy, że głosy wilków były nagrane i zwielokrotnione, zaś potężne kolumny ustawione na pobliskich wzgórzach dawały ambians zajebistego strachu. Równocześnie mieszkance Krywego wyrastają nagle rogi, a jej mężczyzna wkłada sobie do ust dłoń i odgryza trzy palce. Krew spływa mu po brodzie, gdy z zadowoleniem miażdży zębami własny kęs. W tym momencie spytek ukazuje się w oknie i uśmiecha się smutno do Sarah, obnażając kły wampira. Są to sztuczne kły, ale przecież aktorka o tym nie wie. Nie wie też o tym, że cała ta scena jest filmowana z ukrytych kamer, a bezdzietne małżeństwo zostało zaangażowne jako aktorzy. Sarah traci przytomność, gdy spytek nachyla się do jej ucha i pyta: „Czy wierzysz w życie po życiu?” Jak świadek myśli, czy to była ta sama kobieta, którą poznał u Bogdana Konopki?

MĄŻ W MASCE ARNO RAFAELA MINKKINENA: Bez wątpienia. Znam tę sprawę z paru ust, nazwisk nie podam, wszyscy mocno potępili ten czyn spytka. Z wielką ciekawością oglądnąłbym ten film, aby mieć jednak swoje zdanie na temat takiego… „eksperymentu emocjonalnego”.

OBROŃCA: Proszę o głos!

SĘDZIA: (kiwa głową).

OBROŃCA: Mój klient nie opuścił terenu Francji od 1991 roku. Według naszych pewnych, sprawdzalnych informacji zerwanie kontaktów z Sarah miało miejsce wiosną 1996 roku. Film mógł być nakręcony w noc świętojańską tegoż roku. Z zarejestrowanych obrazów wynika, że chodzi o rzeczywistą wieś Krywe w Bieszczadach. Jakim cudem mój klient mógł przebywać równocześnie w dwóch miejscach? Odpowiedź jest prosta: na filmie postać mego klienta ktoś odgrywa. Jest w masce, tak samo jak obecnie większość na tej sali. Film jest falsyfikatem dowodu na nienormalność mego klienta, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Proponuję obejrzeć wspólnie ten obraz, aby skończyć z tym zastępczym tematem dzisiejszej gry.

SĘDZIA: (kiwa głową).

OBROŃCA: Nie będę wysoki sąd absorbował całością filmu, np. nużącymi scenami lamentu na cmentarzu, ani też odgryzaniem sobie dłoni przez pijanego wampira, nie spotykamy się też tu po to, aby oceniać kunszt aktorski mademoiselle Sarah. Oto tylko ostatnia scena, gdy mój klient ukazuje się w oknie (włącza ekran). Proszę zwrócić uwagę, o, na ten moment. O, proszę, mój kient odwraca się i nachyla nad uchem zamarłej w udanym stuporze katatonii aktorce i reżyserce w jednej osobie, a na jego plecach co widać? Co wystaje spod kołnierzyka? Tasiemki od maski. A tak, proszę zobaczyć… (zatrzymuje obraz i trzymaną w ręku trzcinką wskazuje na ekranie właściwy detal). To dowód główny. A w ogóle bezdzietne małżeństwo z Krywego to nie są postacie autentyczne, to dowód dodatkowy.

SĘDZIA: Czy obrona posiada ten dowód dodatkowy w realnej postaci pozasłownej?

OBROŃCA: Kadry z filmu, na którym dobrze widać aktorów odgrywających małżeństwo (on do niej zwraca się per Antośka, a ona do niego per Majsterek), wysłałem faxem pani Izie Cichy z Chmiela, gmina Dwernik. Jest to była hipiska, która tam się osiedliła; większość hipisów utrzymuje dawne kontakty. (Przy okazji proszę wszystkich hipisów, do których dotrą moje słowa, aby podali namiary). Pani Iza Cichy zna mieszkańców Krywego osobiście. Zaprzecza, jakoby byli to państwo Antośka i Majsterek. Nam ten dowód wystarcza, mimo że jest tylko słowny. Wierzymy pani Izie Cichy.

SĘDZIA: Uwierzę i ja! Biała iskra rozbłysnęła nad linią mego wzroku, trochę na lewo, a to zawsze jest dla mnie znakiem, żebym się zgodził. Czy prokurator Workowitz mimo to będzie nurzał się nadal w tym bagnie podejrzeń, jakoby spytek straszył rzeczoną damę?

OSKARŻYCIEL: Tymczasowo nie mam żadnych pytań.

 

PS [dopisek z 11 V 2023 r.]: Jeśli opowiadanie to będzie publikowane w formie książkowej, proszę, aby przypisy następowały na stronach, których dotyczą. Oprócz treści zabawowych utwory literackie często stają się po latach jedynymi dowodami historycznymi pewnych zdarzeń, co w tym konkretnym wypadku zobowiązuje mnie do wprowadzenia niniejszego wyjaśnienia. Powyższy tekst był publikowany w miesięczniku „Korespondent Paryski” [2001] jako fragment większej całości, zaś egzemplarz tego pisma został dostarczony przez przedstawiciela naszej organizacji czarnodziurskiej do rąk własnych p. Antośki Majsterek z Krywego [wspominanej w tekście]. W mojej opisywanej wyprawie nie dotarłem do owego sioła, gdzie mieszkała ona wraz z mężem Stanisławem, którego poślubiła 13 VIII 2011 r., choć był to jeden z celów mojej wyprawy. Pani Antośka zmarła tragicznie 9 IX 2015 r.

 

Grażyna Zarzecka, „Androgyn” [nazwa obrazu używana przez partycypantów perfirmansu Czarna Dziura]

 

11

Fotograf Bogdan Konopka zerwał kontakty z naszym kronikarzem i szefem sztabu narracyjnego sekty [czyli skrybą Romanem Y. Kukurą] na podstawie podejrzenia, że ów zniszczył błonę fotograficzną, na której zarejestrowany był pewien domek na Montmartre, z jakichś powodów pomalowany w całości na różowo [fasada, dach, samochód na podwórku i nawet stary dywan wiszący na gałęzi drzewa rosnącego obok]. W pobliże tej budowli zaprowadził artystę sam nasz główny narrator, jednoznacznie w celu zrobienia dobrego zdjęcia [sam nie zrobił, bo aparatu nie miał, a smartfonów jeszcze nie było], a gdy wrócili do domu, okazało się, że film został w całości prześwietlony. Było to w dzień urodzin Konopki, którego odwiedził z tej okazji kwiat paryskich fotografów. W nocy ustalono, że rano wszyscy pojadą tam znów i zrobią każdy sobie zdjęcie różowej willi. Ale rano okazało się, że obiekt nie jest już różowy, tylko szary, a wokoło leżą buteleczki po sprayu tego samego koloru.

Mąż w masce Arno Rafaela Minkkinena zna opowiadanie „Ostatnie zdjęcie w Paryżu”, w którym to zdarzenie jest opisane, ponieważ autorem jego jest Roman Y. Kukura; zaś sama spowiedź powyższa odbyła się około pięć lat później[26]. Jako autor opowiadania nasz skryba celowo przeinacza fakty w swoim utworze i, wspominając o Sarah, twierdzi, że jej nie ma na obiedzie u Konopki [tym opisywanym]. Całe opowiadanie jest raczej żartem [literackim], który nawet nie kwalifikuje się do rozprawy sądowej [gdyby taką Minkkinem chciał Kukurze wytoczyć], bo można by je uznać za reklamę jego twórczości. Moje osobiste i bliskie kontakty z Sarah nastąpiły znacznie później, a wspominam tu o nich pod wpływem ostatnich rozmyślań. Jako że w ogóle wierzę w kontakty z zaświatami, pomyślałem, że to duch Sarah mógł mnie opętać w drodze z Tarnicy do Krywego, ukazując mi się w postaci ciemnoskórej laski. To upodobanie Sarah do czerni i szarości sprawiło, że była ona za życia członkiem grupy artystycznej działającej na Montmartrze, której członkowie na swych występach publicznych malowali sobie twarze na czarno [ostatecznie grupa została zlikwidowana jako rasistowska au rebours, a po śmierci Sarah przestała istnieć]; chyba też dlatego, że zacząłem znów rozmyślać nad „aferą spray”, roje myśli polsko-hebrajskich na jej temat zawiodły mnie w zaświaty.

PS [dopisek z 11 V 2023 r.]: W powyższym rozdziale istnieje odnośnik do przypisu 26, który dotyczy innego bohatera tekstu zamieszonego ongi w Korespondencie Paryskim, Jerzego Olka. Z żyjącymi osobami, które występują w moich relacjach prozą [sensu largo] staram się zawsze ustalić, o czym mogę napisać [zgodnie z prawem autorskim], jednak nie zawsze jest to możliwe. Kilka miesięcy temu zwróciłem się do redakcji pisma Twórczość o mail Jerzego Olka, który nie reagował na pocztę papierową. Pani Aneta Wiatr obiecała pomóc, ale dzień później oboje znaleźliśmy na fejsie informację o jego śmierci. Ostatecznie nawiązałem kontakt z Żoną zmarłego, ale jak dotąd nie zdołałem ustalić, czy mogę użyć jego słynnego autoportretu [zdjęcia] oraz wypowiedzi, jakiej ktoś udzielił w jego imieniu podczas jednej z naszych spowiedzi. Mam nadzieję wyjaśnić tę sprawę niebawem.

 

12

Gdybym był osiem lat temu wbrew sobie dokończył tę opowieść, nie martwiąc się, czy ją czytelnik uzna za science fiction, nie musiałbym teraz wciągać na jej orbitę tych innych skojarzeń, których wtedy nie mógłbym był nawet mieć. Bogdan Konopka zmarł dopiero cztery lata później, a teraz nie mogę tu nie wspomnieć, że w naszej sekcie był on traktowany niemal jak kapłan [prototypu religii podróży w czasie {mieszek aparatu fotograficznego to mały grób, zawierający moment minionej chwili, którą zawsze można wywołać, dzięki zarejestrowanemu na kliszy światłu}]. Bogdan Konopka był za życia w paryskich gazetach artystycznych opisywany jako mistrz świata w szarościach. O jego śmierci dowiedziałem się kilka miesięcy po fakcie, gdy zadzwoniłem, aby opowiedzieć mu sen o nim, jaki chwilę przed tym miałem. Telefon odebrała jego żona [osobną rzeczą jest to, że nie zawiadomiła mnie ona o pogrzebie], która także w tym śnie wystąpiła. Szczegółem, który szczególnie mnie uderzył niedawno w moich rozmyślaniach na ten temat, było to, że był to jeden z nielicznych moich snów, w którym tylko niektóre elementy były kolorowe, inne zaś szare. Rzecz działa się w moim mieszkaniu w Fontenay-Aux-Roses, gdzie za oknem miałem ogromny krzew czerwonych róż. Róże kwitły w tym śnie w swoim naturalnym kolorze. Wino w butelce, którą otworzyłem, żeby uświęcić tę uroczystość naszego spotkania, też było czerwone [goście nigdy nie byli u mnie w tym mieście].

Miałem zamiar rozlewać wino do szklanic, gdy Bogdan rzekł wesoło:

– Ale my tego wina nie wypijemy!

Zdziwiłem się tym słowom, ale odpowiedziałem podobnym tonem:

– Ale dlaczego?

Tu Bogdan Konopka rozłożył bezradnie ręce [jakby mówił: nie wiem!]. W jego twarzy widziałem wyraźnie jakąś tajemnicę, której sensu nie chce mi chwilowo wyjawić [miał ten żart w oczach]. W tym momencie jego żona wstała od stołu i podeszła do otwartego okna, biorąc ze stołu butelkę. Ustawiając się bokiem do nas, może ażeby nie zasłaniać sobą widoku tego, co robi, jęła wylewać wino do ogrodu, trzymając butelkę ukośnie w dół. Struga przeźroczystej czerwieni wypływała z butelki tuż obok róż, a ja tylko patrzyłem na to [widząc fotografa od tyłu po lewej].

 

13

A jednak jeszcze raz muszę to zrobić [czyli znów rozszerzyć spektrum zdarzeń], tym bardziej, że już na samym początku mojej relacji wspomniałem o tej dawnej przygodzie w Krywem. Wtedy nawet jeszcze nie znałem Sarah ani tym bardziej jej wcielenia w piękną Marię Magdalenę, która przybrała tę opisywaną wyżej czarną cielesną postać [dającą się dotknąć, emanować rozkoszą i nawet proszącą, aby ją zapłodnić {jak to już wyznałem chyba, więc nie będę się wypierał}]. To opisane zdarzenie weszło w skład manifestu Partii Stworzycieli Nowego Boga, ale gdyby ktokolwiek z moich P.T. Czytelników natknął się był już kiedyś na ten utwór w innych moich opowieściach, może przecież te kilka stron opuścić [udzielam dyspenzy]:

Dante na monecie europejskiej, nominał 2 euro

 

§ 11

Jeden z naszych proroków był w młodości miotlarzem. Żył naonczas w górach Karpatach, nad brzegiem rzeki San, w siole Krywe, pow. Lesko. Osada składała się z dwóch drewnianych domów i ogromnej szopy bez ścian, w której latem nocowały krowy, przypędzane tu na wypas z okolic pozbawionych traw, zaś zimą trzymano tam siano dla okolicznych żubrów i jeleni, podkarmianych na rozkaz władz partii komunistycznej. Zimą temperatura spadała nawet poniżej minus 30 C. Codziennie, gdy zachodziło słońce, na pobliskim wzgórzu zwanym Wołkowyja zaczynały modlić się zbiorowo wilki, setki wilków błagających żarliwie swego boga, aby nie karał ich życiem pośród nocy. A kiedy wschodził księżyc, wilki wpadały w jeszcze większą rozpacz, biorąc księżyc za słońce i lamentując, że już zawsze będzie ono tak upiornie blade. Miotlarz rozumiał ich język, ale nie przyznawał się do tego, aby przez mieszkańców sioła nie zostać posądzonym o świrstwo. Wraz z nim mieszkało w Krywem kilku innych miotlarzy, których głównym zajęciem po pracy było picie bimbru, zakładanie wnyków i kopanie w ruinach cerkwi, gdzie według legendy zostały ukryte dzwony, gdy wieś wysiedlano pod muszką kałasznikowa trzydzieści siedem lat wcześniej, licząc od relacjonowanych tu miejsco–momentów.

Dzieła swoje tworzyli miotlarze z witek brzozowych. Tzw. drapaczki z Krywego miały bodaj najlepszą renomę w Układzie Warszawskim, a ich twórcom żyło się dostatnio i nie narzekali na los. Skręcali je drutem przy pomocy prostego urządzenia własnej konstrukcji, złożonego z metalowego kółka i linki hamulcowej zdezelowanego motocykla. Witki nie mogły posiadać liści, praca musiała być wykonywana zimą. Trzeba było wstać o świcie, ubrać kożuch, opasać się konopnym powrozem, wsadzić zań siekierę i wyruszyć przez zawianą śniegiem dolinę ku ostępom brzozowym, w celu uzyskania surowca. Ściętą siekierą brzozę należało następnie okrzesać z tych gałęzi, które nadawały się do dalszej obróbki. Starannie wyselekcjonowane stosy witek miotlarze krępowali powrozami, zarzucali je sobie na plecy i udawali się w drogę powrotną. Operacja zajmowała cały dzień i była wstępem do dalszych etapów ich trudnej walki o byt. Przyniesione do pracowni, będącej jednocześnie pomieszkaniem miotlarzy, witki przemieniały się niebawem w ich rękach w przepiękne narzędzia służące do zamiatania dalekich kopalń węgla bądź hal hut stali itp. Wpierw jednak trzeba było stworzone majstersztyki przetransportować na plecach na drugą stronę Sanu, skąd zabierał je samochód wciąż nie nasyconego kontrahenta. Nasz prorok in spe byłby tworzył rzeczone drapaczki zapewne aż do upadku komuny, gdyby nie następujące wydarzenie, które nagle odmieniło jego los.

Onego roku brzozy straciły listowie już pod koniec września, a pierwsza partia towaru była gotowa do rzucenia na rynek jeszcze przed połową października. Noc poprzedzającą wyprawę za San miotlarze spędzili na piciu bimbru i zakąszaniu żubrem z rusztu. Śnieg spadł po północy, gdy wszyscy już posnęli snem szczęśliwego kłusownika. O świcie okazało się, że przyjdzie brnąć przez metrowej grubości warstwę świeżego puchu. Gęsty śnieg padał ciągle nadal, w straszliwej ciszy bez wiatru, a jego ogromne płatki wielkości obecnej monety 2€ leciały pionowo jak w próżni. Nie znajdując innego wyjścia, miotlarze ruszyli na oślep, nie widząc się z odległości dwóch metrów. Do wiszącego na stalowych linach mostu dla pieszych mieli dwa kilometry, a dalej czekało ich strome podejście na zbocze Otrytu, którym biegła droga bita. Po dwóch godzinach osiągnęli most, a nasz prorok wszedł nań jako drugi. Zatrzymał się tam, aby odpocząć i zapalić lulkę. Śnieg zelżał nieco, a z pokładu mostu dało się widzieć zarysy doliny Sanu do najbliższego zakrętu.

Oparłszy swój zgrzebny wór pełen drapaczek o balustradę mostu, prorok nasz grzebał w kożuchu w poszukiwaniu krzesiwek, gdy nagle całą jego uwagę zajął obraz absurdu natury. Oto pomiędzy białymi płatkami śniegu padał drugi śnieg: szary i o mniejszych płatkach, lecący po przekątnej w stosunku do białego. Miliardy szarych płatków leciały poziomo w kierunku biegu rzeki, przecinając drogi swych białych braci, nieustannie i uporczywie, jakby dwa sprzeczne wszechświaty zderzyły się w mózgu schizofrenika. W dodatku całą okolicę zdawał się przepełniać jakiś uroczysty szmer niezwykle delikatnego brzęku, jakby niezliczone legiony skrzydlatych plemników anioła nieznanej religii odbywały próbę przed odlotem na łono anielicy. Trwało to chwilę, ale nasz prorok twierdzi, że chwila ta zmierzona od jej środka mogłaby trwać i wiek. Nie dziwi nas tedy, iż gdy oglądał on to, co oglądał, jego wór pełen drapaczek gibnął mu się przez balustradę i ciężarnie plasnął o powierzchnię rzeki. W tym momencie jego współtowarzysz miotlarz, którego imię było Zagrodnik, złapał go za połę kożucha i zapytał:

– Co ty, kurwa, robisz!?

Tedy nasz prorok pokazał mu szary śnieg, a współtowarzyszowi temu też w tej chwili gibnął się wór z drapaczkami. I oto wówczas obaj miotlarze znieruchomieli przed sobą na środku mostu, a ich oczy połączyła tęcza porozumienia. Te szare płatki to były komary. Zaskoczone nagłą zimą. Usiłujące doliną rzeki uciec ku szczęśliwym wyspom. Miliardowe armie latających współtowarzyszy, mnogie rzesze małych rozumków, które połączył wspólny pomysł lotu w tym jednym, jedynym zbawiennym kierunku. Najpierw ku morzu bałtyckiemu: oddalonemu o tysiąc kilometrów.  A potem: jeszcze dalej. Logika pomysłu była jasna. Ale przecież nie miały na to zbyt wielkich szans. Ale przecież tylko w to wierzyły. Niektóre dopadał płatek śniegu i pociągał w straszną przepaść podmościa. Ale przecież innym udawało się wyrwać z białych szponów śmierci i leciały dalej.

Struchlały i zdesperowany miotlarz poprosił swego współtowarzysza o szklankę, którą ów zawsze z sobą nosił. Zagrodnik, zrozumiawszy prośbę po swojemu, podał mu ją napełnioną bimbrem. Nasz prorok miał mglistą świadomość, że popełnia jakieś przestępstwo, ale wypił, bo chciał mieć szklankę pustą.  Następnie zrzucił z siebie kożuch, podwinął lewy rękaw koszuli, szklanką zaczerpnął powietrza wraz z przelatującym komarem i przytknął ją do obnażonej skóry dnem do góry. Pragnął przynajmniej jeden egzemplarz komarzego gatunku nagrodzić za ich wielką wiarę swoją własną krwią, dodać mu sił na dalszą drogę. Ciągnące się potem za jego osobą pomówienie, jakoby spełniał na moście toast za koniec świata komarów, oraz że rozpijał komary lecące na swój sąd ostateczny, jest zwykłą kpiną o posmaku świętokradczym. Nakarmiony komar upił się krwią zmieszaną z bimbrem i zamiast lecieć dalej, usnął już pod kloszem szklanki, skąd trzeba go było przenieść do pudełka po krzesiwkach, gdzie niestety wkrótce i tak wyzionął ducha.

Tymczasem na most wszedł następny współtowarzysz miotlarz, zwany Hanysem, jeden z owych słynnych bieszczadzkich Siedmiu Dziadów, a gdy zobaczył szary śnieg i tankowanie komara, on także zapomniał, że wsparł wór na krawędzi balustrady, tedy i ten wór się gibnął. I zaraz za nim nadszedł miotlarz Świderski, późniejszy burmistrz miasta Kocka, któremu też wór się gibnął. A na końcu nadszedł miotlarz Mietek Srebrna Szczęka i jemu też na koniec gibnął się wór z drapaczkami. I tak wszystkie wory z drapaczkami gibnęły się tego dnia wszystkim współtowarzyszom miotlarzom i pochłonęła je woda Sanu.

Od tego dnia nasz prorok przestał tworzyć drapaczki. Postanowił zrozumieć życie komarów i pojechał w świat na nauki. Odwiedził wiele krajów i miast, aż po wielu latach dowiedział się o istnieniu Instytutu Hegemonii Człowieka. Wówczas oddał się nam w całości, a swe życie poświęcił współtworzeniu Nowego Boga.

Ponieważ o podobnym rozumie złożonym z małych rozumków wiedzieliśmy dotąd tylko z powieści science fiction Stanisława Lema Niezwyciężony”, tereny jego przejawu na Ziemi na tak gigantyczną skalę, jeśli idzie o ilość egzemplarzy tej samej populacji, uznaliśmy za dobry znak, aby właśnie tam umiejscowić nasze centrum opanowywania technologii reinkarnacji.

 

 

14

Członkowie naszej sekty zwracają się do siebie per prorok. Chcieliśmy używać słowa towarzysz, ale gen. Adam Pstrąg uznał, że słowo to straciło swój sens na skutek nadużycia. Wprawdzie własny paragraf manifestu napisałem w osobie trzeciej i nie każdy czytelnik by się zorientował, że chodzi o mnie, ale przy okazji mrówek musiałem to wyjaśnić. Widać, że komary też opanowały sztukę łączenia się w byty wyższe na chwilę podejmowania decyzji, jak np. ta tycząca kierunku wspólnego lotu. Można założyć, że na wypadek zagrożenia z kosmosu także ludzkość instynktownie przekształci się w jeden organizm i zadziała w jakiś logiczny sposób [nie dający się teraz przewidzieć]. Oprócz tego wierzę, że informacje od ludzi zmarłych docierają do ludzkości, co usiłuję udokumentować w moim niniejszym opisie.

Wspomnieć tu jednak muszę jeszcze raz Baydałę Oszczycierskiego, występującego tu na początku jako mój szofer. Nie padło nawet jego nazwisko w pierwszym rozdziale, bo osiem lat temu, jak rzekłem, nie dostrzegałem tak szczególnej jego roli w mojej przygodzie, zresztą dopiero około trzy lata temu zachował się on wobec naszej sekty w sposób niezwykle podejrzany, co drastycznie zmieniło moją optykę naszych kontaktów. Osobiście człowieka tego mam za rodzaj herosa, nadczłowieka, zacząłem nawet pisać o nim książkę, rodzaj panegiryku [pisałem ją jeszcze niedawno, ale teraz jednak już nie potrafię, choć być może ten stan psychiczny mi przejdzie]. W naszych badaniach nad przesyłaniem energii orgazmicznej na odległość wsławił się on w naszej sekcie jak mało kto. Jednak, z niewiadomych przyczyn, Oszczecirski wykorzystał w jednym z seansów internetowych moją prywatną maskę [każdy członek naszej sekty ma maskę, służącą głównie do spowiedzi {w spowiedziach wszyscy, oprócz spytka i sędziego, występują w maskach, choć niekoniecznie swoich}] i onanizował się na wizji w przytomności jednej z naszych adeptek podczas przesyłania „energii rozkoszy”, z czego 45 sekund zostało zarejestrowanych, a następnie dostało się do sieci, co groziło mi karą za rozpowszechnianie pornografii.

Szczegóły tego całkowicie niezwykłego incydentu próbujemy zrozumieć wszyscy, wraz z gen. Pstrągiem [I sekretarzem naszej Partii Stworzycieli Nowego Boga], który pokpiwa ze mnie na ten temat podczas prawie każdej rozmowy telefonicznej [dzwoni z Brasílii, gdzie mieszka]. Ale mimo że nie każe mi się tym martwić [a to jest dla mnie najważniejsze!], niemniej jednak fakt ten bardzo odmienił moją chęć pisania wspomnianej powieści. Sam Oszczecirski zniknął niedługo po swoim wyczynie, nie wyjaśniając powodów takiego zachowania się ani też nie podając miejsca swego obecnego odosobnienia.

 

15

SŁOŃCE SMOKÓW

Siedziałem w knajpie „Słońce smoków” przy rue de Belleville i oddawałem się ponurym rozmyślaniom. Knajpa była chińska, dzielnica była arabska, a moje myśli były polskie. Sos rzeczywistości naokolnej był natomiast czysto francuski (Paryż północno-wschodni).

Dzień wcześniej moja żona upadła niebezpiecznie w okolicy naszego kominka, uderzając głową w ten metalowy przedmiot obwieszony łopatkami, szczypcami i szpikulcami, jakie zwykle przy ognisku domowym można spotkać. Na szczęście nic złego się nie stało; podniosłem ją i usadowiłem na kanapie, gdzie natychmiast – korzystając z chwilowego obejmowania mnie – wymacała w kieszeni mojej koszuli resztkę haszyszu. Była prawie kompletnie pijana, a jeszcze chciała palić. 

W nocy poprzedzającej ten mój pobyt poranny w tym przybytku rozkoszy podniebienia, zabiłem muchę, zwaną przez Francuzów merdeuse. (Daje się widzieć na gównie psa, którego na ulicach Paryża pełno)[27]. Kiedy nocą wszedłem do sypialni, moja żona obudziła się (drzwi skrzypią, co ją jak zwykle budzi i nastraja agresywnie); zaświeciła światło i jęła mi się przyglądać z uwagą samicy węszącej zdradę. Wówczas zauważyłem ogromną muchę, krążącą przy jej twarzy. Błyszczącą, zielono–złotą, smakoszkę psiego gówna.

Krążąc zygzakowato wzbudzała we mnie wstręt, ale mdłości chwyciły mnie w momencie, gdy usiadła nagle na krzyżyku różańca, który moja żona ma rozpięty na ścianie przy łóżku. Był to różaniec większy od przeciętnych, jakby zakonny, zaś sam krzyżyk był z metalu. Obrzydliwy ten stwór usiadł na ciele metalowej postaci ukrzyżowanego, a nagły związek tak różnych rzeczywistości w moich myślach sprawił, że nie mogłem zaakceptować tego obrazu i instynktownie zamachnąłem się porwanym z podłogi pantoflem, aby uderzyć krzyż. Żona spojrzała na mnie przenikliwie (oczami więcej, niż mogłaby wyrazić słowami): gotowa była jak ja zaakceptować ten mord na krzyżu.

Lecz tymczasem mucha uciekła, zapewne czując złe. Nie odleciała jednak daleko, a nasza wspólna zemsta chciała się zrealizować. Żona obserwowała mnie, a ja zabijałem: podszedłszy z pantoflem na palcach do ściany, klepnąłem muchę packą podeszwy, aż dał się słyszeć odgłos pęknięcia dobrze spasionej ohydy. Pokazałem żonie placek, a ona złapała się za usta, chcąc natychmiast wymiotować. Przez zaciśnięte zęby powiedziała „wyrzuć to!” 

 

Przemyśl w Średniowieczu. W działaniach magicznych performansu Przemyśl traktuje się jako osobny [inny] Paryż albo jako Paryż XXI

 

16

Nigdy nie skończyłem powieści „Słońce smoków” i nie wyjaśniłem, że głównym aktem naszej religii jest przekonanie, że technologia reinkarnacji jest opanowywalna. Kpina moich dawnych przyjaciół oraz hejt nawet nie znanych mi osób dziwią mnie bardzo, bo osobiście nie widzę różnicy między wiarą w zmartwychwstanie a tym naszym podejściem do kołowrotu wcieleń [ostatecznie możemy się przyznać do chrześcijańskich korzeni], ale przyzwyczaiłem się, że statystyczni wyznawcy dowolnej religii już tak muszą reagować, bo inaczej zawsze się im zdaje, że to nie oni, tylko akurat ich adwersarze czegoś nie rozumieją. Nazywanie naszych poglądów religią jest w ogóle nadużyciem, ponieważ nasza „wiara” w to, co głosimy, jest o tyle ważna, że na pewno nie przeszkodzi ona w realizowaniu naszych celów, a nawet może niewspółmiernie pomóc. Jeśli jednak ktoś potrafi bez wiary, acz z tak wielkim zaangażowaniem, jakim charakteryzuje się tzw. wierzący, działać w kierunku zgodnym z naszym planem, może on się nazwać wyznawcą naszej religii-nie-religii. O szczegółach katechizmowych [na tym etapie będących zresztą ogólnikami] można dowiedzieć się np. z prototypu manifestu naszej Partii Stworzycieli Nowego Boga.

W minionych latach dopisywałem do tej powieści co nieco, zwłaszcza gdy jeszcze wierzyłem, że potrafię bez oporu pisać o Baydale Oszczecirskim [podam niżej jeszcze kilka stron na zasadzie ciekawostki]. To zdanie ostatnie napisałem jednak chyba zbyt bezmyślnie, ponieważ moim ideałem byłoby tę powieść o nim napisać w całości, zaś jego czyn wobec mnie mu wybaczyć. Jest jasne, że nie mogę mieć żadnej pewności, że moje obecne rozumienie przygody ustrzyckiej jest właściwe, i czy któregoś dnia nie doznam jeszcze jakiejś dużo większej iluminacji na ten temat.

 

BEZ PAPIERÓW I BEZ ADRESU

W mojej sekcie, w której zajmowałem wysoką pozycję niezależnego kapłana o randze odpowiadającej biskupowi, był rok 47 nowej ery [2001], ale musiałem żyć zgodnie z normami państwa francuskiego na początku trzeciego tysiąclecia ery chrystusowej, zadowalając się rolą cudzoziemca sans papier et sans domicile fixe [mój polski paszport utracił ważność, nowy można było wyrobić w Polsce, a ambasada w Paryżu wydawała tylko paszporty zjazdowe, jednorazowego użytku]. Imałem się różnych zajęć na czarno, najczęściej pracując jako malarz w firmach francuskich, arabskich, portugalskich i polskich, a także pracując na własną rękę. Zdarzało mi się odnawiać domy znanych francuskich rodzin, np. Citroenów – jeden przy Champs Elysées oraz drugi w okolicy Palais Royale – czy Le Pena w Saint-Cloud. Z szefem Frontu Narodowego miałem ciekawą przygodę w jego własnym salonie, gdy pewnego dnia zostałem dłużej w łazience, zaś inni malarze opuścili już domostwo, a on moment później powrócił z jakiejś podróży. Le Pen, widząc mnie wchodzącego nagle do salonu z łazienki, zdezorientowany podniósł ręce do góry i krzyknął:

– Kim pan jest!?

Skończyło się na obopólnym strachu, bo zdałem sobie sprawę, że mogę zostać aresztowany albo natychmiast zastrzelony, ale wyjaśniłem, że nie jestem zamachowcem. Z jego córką Marine, wówczas szefową młodzieżówki partii, byłem w bardzo dobrej komitywie i kiedyś zwierzyłem się jej, że jestem dziennikarzem [miałem legitymację związku dziennikarzy polskich na obczyźnie] i chciałbym porozmawiać z jej ojcem; zgodziła się uprzejmie zaprosić mnie na kolację i ułatwić taką rozmowę w szczerej atmosferze. Niestety, inne przyczyny sprawiły, że do tego nie doszło; przestraszyłem się, że nie mam odpowiednio opanowanego języka francuskiego, a po drugie: gdy robota w Saint-Cloud się skończyła, już po kilku dniach Marine zadzwoniła do mnie, żebym przyszedł zrobić poprawki [mieszkała na piętrze ich willi, gdzie przeciekał dach], a wtedy okazało się, że pracowałem u niej na czarno. Musiałem jej wytłumaczyć to szczegółowo:

– Firma była na biało, ale ja pracowałem w niej na czarno!

W czasie tej pracy zaprzyjaźniłem się z czarnoskórą kucharką Le Pena, a ta częstowała mnie wielokrotnie polską żubrówką z jego lodówki, a także winem, którego po każdym obiedzie zostawało pół butelki, zaś kucharka nie wiedziała, co z nim zrobić [jej mąż, który był ogrodnikiem posesji, nie pijał alkoholu]. Co do wina, to Le Pen miał dobry gust. Czarnoskóre małżeństwo pochodziło z wyspy St. Maurice. Kucharka wielokrotnie kpiła ze swego chlebodawcy, podziwiając go równocześnie z wielką emfazą:

– Panie, mieszkamy w tym oto domu za darmo! – pokazywała mi przez okno mały domek dla służby. – Nasze dzieci za darmo chodzą do szkoły! Jedzenie mamy za darmo! Panie, my za kilka lat wrócimy na Saint Maurice i będziemy tam żyć jak w bajce! – śmiała się i nie mogła się nadziwić, że ktoś może być aż tak naiwnie szczodrobliwy.  

Żeby dorobić do opłat za czynsz występowałem w metrze z teatrzykiem kukiełkowo-kabaretowym. W cztery osoby [wszystkie z sekty] potrafiliśmy w minutę rozwiesić kotarę, skryć się za nią i wycelować zza niej ku widowni cztery pistolety. Jeden z nas krzyczał: „Jesteście aresztowani!” Drugi dodawał: „Słuchajcie, a nic się wam nie stanie!” Trzeci cytował Biblię: „Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha!”, zaś czwarty przedstawiał nas jako teatr „Obrzezane ucho” i podawał tytuł spektaklu [np.]: „Czy pani lubi Golema?” Cywilizacja była na etapie łokmenów i trzeba było krzyczeć, bo 90 procent pasażerów miało słuchawki na uszach…

 

 

17

TO NIE JEST DONOS

Muszę od razu wyjaśnić, że utwór ten piszę na zapotrzebowanie wyższej instancji tej organizacji, o której wspomniałem [oważ sekta]: nie podano mi daty doręczenia tekstu, lecz wyraźnie wskazano na konkretną osobę, której powinienem poświęcić w swej pracy szczególną uwagę. Zrozumiałem od razu, że dano mi okazję do spełnienia obowiązku przyjacielskiego wobec jednego z największych moich przyjaciół, czyli do napisania panegiryku lub może nawet mitu o herosie, za jakiego miałem i mam tego człowieka, z czym też nigdy się nie kryłem. Dokonywać czyjejś mitologizacji na siłę byłoby rzeczą naganną, ale w tym wypadku obawiałem się raczej, czy sprostam zadaniu i czy nie będę się kiedyś wstydził tych swoich apologetyczno-epopejskich zapędów. Ale ledwie zacząłem pisać powyższy początek pierwszego rozdziału [było to prawie już rok temu], gdy nagle ręka losu wytrąciła mi spod nóg taboret, na którym równocześnie stałem [mówiąc metaforycznie] i przemawiałem do ludzkości, zgodnie z nową modą. Ręka losu, taboret, moda itp. określenia służą tylko do podtrzymania napięcia u P.T. Czytelnika, a w rzeczywistości siedzę przed laptopem na pięknej czerwonej górze w podparyskim miasteczku Montrouge.

Moim bohaterem jest Baydała Oszczecirski, którego nie muszę przedstawiać członkom Instytutu Hegemonii Człowieka, a inni moi znajomi znają go z czasów, gdy prowadziliśmy szerokie życie towarzyskie pośród Polonii paryskiej oraz zaprzyjaźnionych Francuzów. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych opublikował on w intymnym organie postromantyków polskich Teczka cykl felietonów o świadomości kosmicznej, które przyniosły mu niemały rozgłos w polskim środowisku. Przez długie lata był redaktorem naczelnym pisemka naszej sekty Front. Wszyscy domyślali się, że Baydała Oszczecirski to pseudonim literacki, ale nikt nigdy nie poznał jego prawdziwego nazwiska. Mimo że kilka lat mieszkaliśmy we wspólnej komunie parahipisowskiej, nigdy nie ośmieliłem się zapytać go o to, nie wiem też kim byli jego rodzice, z którymi spędził dziesięć lat na Syberii, dokąd ich zesłano, gdy on sam miał dwa lata.

Co do owej historii sprzed roku, to ma ona wszelkie parametry fatum, zdarzenia z piekła rodem, nieszczęścia obrzydliwego, które zatapia w człowieka oczy jak kły.  Dlatego bardzo trudno mi jest o niej mówić. Nie mogę zacząć od powiedzenia tego wprost, bo mogę nie być zrozumiany bez specjalnych wyjaśnień, ale równocześnie nie chciałbym niepotrzebnie udawać tragedii, bo ta rzecz w istocie ma także wymiar normalności. Wskutek splotu różnych okoliczności, wbrew swoim zamiarom życiowym i aspiracjom artystycznym zagrałem w filmie porno, onanizując się przed kamerą 45 sekund. Gen. Pstrąg powiedział potem przy pierwszym naszym bezpośrednim spotkaniu [na zebraniu wszystkich kapłanów sekty] z masakrującą mnie powagą:

– Nie jest łatwo zrozumieć: czy pomylił się o tę sekundę, czy zrobił to celowo?[28]

Było mi przez chwilę bardzo przykro. Jakkolwiek też przecież równocześnie dobrze wiedziałem, że on żartuje, bo oczywiście żartował. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy Adam Pstrąg wyraził się bagatelizująco na temat tej mojej przygody około stu razy, każdorazowo inaczej, już to udając, że nie wierzy w winę Baydały, już to twierdząc wręcz, że powinienem być mu wdzięczny, bo w ten sposób przeżyłem to tak mocno, jakbym sam to uczynił, więc mam rzecz z głowy. Bynajmniej jednak nie od naszego szefa zależał ten mój stan zawieszenia, w którym nie mogłem się pozbierać po ciosie, jaki otrzymałem od losu, tylko coś we mnie musiało się stać, żebym uznał dzisiaj, że muszę się opamiętać i kontynuować ciąg dalszy, jakby nigdy nic. Po prawdzie, to i znajomi Polacy z Paryża mi to już wcześniej radzili. Pierwszy z nich, Aleksander Cz., stary działacz polskiego związku „Solidarność”, gdy jakieś pół roku temu zadzwoniłem do niego i opowiedziałem, że film, na którym widać, jak się onanizuję, krąży w sieci web, odpowiedział mi, że pewien bardzo znany francuski polityk [nazwisko mi uleciało z głowy] robił to samo na oczach telewidzów, „i nie tylko, nie tylko on”…

– A w ogóle: pierdol to! – zakończył po przyjacielsku.

 

 

18

W naszej sekcie, która jest przecież sektą artystyczną [o czym chyba wszyscy wiedzą, ale dla pewności powtarzam], a jeszcze ściślej zdarzeniem artystycznym [performance], ogłoszonym w Paryżu 22 III 1993 roku, większość partycypantów to są osoby standardowo złośliwe [jak to zwykle bywa pośród artystów]. Każda młoda religia choćby częściowo musi się ukrywać pod jakąś maską, także i my jesteśmy narażeni na niebezpieczeństwa ataków ze strony centrów innych aksjologii, a w tej konkretnej sytuacji celem będzie właśnie nasz stosunek do seksu. Już sam fakt, że pierwszy bóg chowu ziemskiego miałby być tworzony [tworzony przez ludzi dla ludzi] na bazie energii orgazmicznej, nie we wszystkich tzw. wielkich religiach byłby zaaprobowany. Taki incydent jak film „45 sekund” zostałby od razu posądzony o wykorzystywanie mickiewiczowskiego proroctwa w sposób bluźnierczy. I choć nigdy w życiu nie miałem chęci na takie głupie żarty, żeby pojawiać się na metahistorycznym koniu, to w tej sytuacji, nawet gdyby gen. Pstrąg prosił mnie o to dla tzw. jaj [choć on nigdy nie kpi z żadnej religii], musiałbym odmówić, a to ze względu na to odium potomka Onana [tak źle odbierane w tej otumanionej Europie]!

 

„BĄDŹ ZDRÓW! NIE PIERDOL KRÓW!”

Powyższymi słowy zaczynał się jeden z naszych spektakli teatrzyku „Obrzezane ucho”. Staraliśmy się nie używać wulgaryzmów, ale w sytuacji cytowania było to konieczne. Zresztą w metrze nikt nas nie rozumiał, bo tę sztukę graliśmy po polsku [niejako dla siebie], a gdy zaś wśród pasażerów metra byli Polacy, dostawaliśmy duże brawa i duże pieniądze, ponieważ wzbudzaliśmy [tzw.] salwy śmiechu. Sztuka ta była w istocie monologiem, który słyszałem wśród kręgów Polonii paryskiej, gdy wygłaszał go wiele razy ten sam malarz budowlany na prośbę kolegów, podczas pijatyk po pracy na budowie. Zauważyłem, że słuchacze chłonęli każde słowo tego artysty, tak jakby słyszeli je pierwszy raz. Wyciągnąłem z tego wniosek, że prości ludzie kochają teatr, byleby tylko pokazywał on tę sferę rzeczywistości, która ich interesuje. Do tekstu monologu dopisywałem francuskie komentarze, często po prostu improwizowałem i tłumaczyłem nie to, co aktor mówił, ale zwykłe głupoty dla śmiechu i komedii. Żałuję, że nie pamiętam całego oryginału, ale poszukam w archiwum sekty, może tekst tam jest [?].

 

Bądź zdrów! Nie pierdol krów!

Pierdol barany, chuju zajebany!

 

Po tej inwokacji pojawiała się kobieta siedząca na wiadrze, za którą przebieraliśmy kogoś, kto akurat nie nosił brody [nakładał też siwą perukę]: 

 

Stara baba była, na wiaderku siadła. 

Będziesz wodę piła, boś ty mięso jadła! 

 

Dalej mam lukę w pamięci, a za nią następowała scena edukacji seksualnej w rodzinnym kręgu:

 

– Ależ, matuś, miej sumienie,

On ma końskie przyrodzenie!

 

– Przyrodzenie nic nie szkodzi,

On ci nieraz nim dogodzi!

 

Dalej to już tylko pojedyncze słowa mogę przytoczyć in extenso, lepiej poczekać na odnalezienie oryginału [poleciłem sekretarce]. Pozwolę sobie tylko zauważyć, że mimo słownej wulgarności sam akt prokreacji i towarzyszące temu ekscytacje [w dobrym tego słowa znaczeniu] są nieustannie w centrum zainteresowania naszego europejskiego narodu, a może nawet nadszedł czas, żeby wreszcie coś zrobić z energią tego fenomenu, skierować ją ku jakiemuś wspólnemu celowi? Coraz więcej znaków zapytania stawiam, ale to chyba dlatego, że mój panegiryk właśnie tego problemu dotyczy.

 

 

19

Wstyd mi, nie mogę sam siebie zrozumieć: jak mogłem napisać „poleciłem sekretarce”? Wprowadzam chwyty literackie, udaję jakieś urzędnicze sfery…?

 

MINIPROLOGOMENA DO MITOLOGII SEKTY

Nie mogę pominąć pewnych faktów bieżących, choć będę je ograniczał do niezbędnego minimum, jak na przykład dzisiejszą rocznicę śmierci Józefa Hreczanika, pierwszego proroka Instytutu Hegemonii Człowieka, która nastąpiła na skutek dobrowolnie przyjętej trucizny. Rzecz miała miejsce w więzieniu, gdzie odbywał on karę za rzekome znęcanie się nad chorym psychicznie sąsiadem. Po upadku komuny został zrehabilitowany i uznany za ofiarę ówczesnej władzy, jednakże „dziwnym trafem” dokumenty jego procesu zaginęły. Najstarszy zapis o nim w archiwum sekty brzmi:

JÓZEF HRECZANIK, ur. 27 II 1947 r. w Krywem, pow. Przemyśl. W 1964 r. debiutuje w prasie jako poeta. W 1967 r. kończy Studium Nauczycielskie w Przemyślu. Po śmierci ojca sprzedaje — otrzymane w spadku — gospodarstwo, co mu pozwala na lekkie życie. Deprawuje nieletnią, Marię Kryk, z którą następnie ma syna. Po wygraniu miliona złotych na loterii — w lutym 1971 — kupuje dom w Przemyślu i wydaje własnym sumptem tomik wierszy. Kiedy książka ukazuje się, niszczy cały nakład. Od stycznia 1970 r. do lipca 1971 r. pracuje jako robotnik w Państwowych Kopalniach Gazu Ziemnego. Aresztowany — za umyślne spowodowanie śmierci chorego psychicznie człowieka — przez pięć lat przebywa w więzieniu, gdzie opanowuje około 10 obcych języków i tworzy poematy prozą. 8 IV 1976 popełnia samobójstwo. [z: Archiwum Książka Rzymska]

 

W Przemyślu rozmowy filozoficzne odbywają się na każdej ulicy. W głębi katedra religii katolickiej. Rys. Wojciech Grabowski

 

Historia mojej znajomości z Baydałą Oszczecirskim sięga do owych mitycznych czasów, jako że jest on jedynym człowiekiem [spośród moich bliskich współtowarzyszy], który znał Józefa Hreczanika za życia; po jego śmierci zgłosił się on do naszej organizacji, jako jej sympatyk, znający nas tylko z opowieści, był bowiem wychowawcą w tym samym w/w więzieniu. Ba, to ładnie brzmi, co napisałem, ale przecież przez ostatnie miesiące tysiące razy doświadczałem stanów pewności, że Baydała nie jest może w ogóle człowiekiem, a wszystko, co o nim wiem, to fikcja! Byłem o krok od obłędu, choć doświadczyłem w życiu niejednej upiorności i byle co nie może mnie złamać [odpukałem jednak w mój dębowy niemalowany stół na czerwonej górze!][29]: teraz już wiem, że ten obłęd byłby jednak raczej moim błędem…

Tak czy siak bez Józefa Hreczanika nie byłoby Instytutu Hegemonii Człowieka ani mojej znajomości z opisywanym herosem. Gen. Adam Pstrąg być może stworzyłby całkiem inną strukturę, w której działałbym, ale trudno mi sobie wyobrazić, abym znał wtedy tego „fircyka wyfraczonego z gitarą”, jak go nazwał ongiś pewien stary hipis. Hipis ten bardzo się pomylił, bo w Baydale nie ma nic z pustaka przy bliższym poznaniu, nie jest modny w celu innym, jak tylko po to, żeby nie rzucać się w oczy w świecie modnisiów. Bez wątpienia nie jest to mężczyzna urodziwy: sam to podkreślał wielokrotnie, nie miał kompleksów, a gdy ktoś mu się zbyt natrętnie przyglądał, mówił:

– Tak, jestem podobny do mrówki!

Najczęściej zawstydzał tego kogoś, bo wyglądało to, jakby czytał w myślach, ale naprawdę był podobny do mrówki i zgadnąć było mu łatwo.

 

„Tak, jestem podobny do mrówki!”

 

20

SIEDEM MILIARDÓW ARTURÓW

To, że Baydała Oszczecirski może nie być człowiekiem, napisałem w afekcie i metaforycznie: ostatecznie wszyscy możemy się okazać istotami, które wyobrażały sobie, że są ludźmi, ale ciągle daleko im do tego. Zbiorowy obłęd jest możliwy, a w każdym razie według niektórych naszych proroków wisi na włosku. Nie nadużywam słowa prorok, ponieważ jest to tytuł każdego członka Partii Stworzycieli Nowego Boga, która jest jedyną partią w naszej sekcie. Tytuł towarzysz byłby mniej trywialny i napuszony, lecz gen. Pstrąg zabronił nam tego słowa używać [sens jest już zużyty]. 

Pierwsze zdanie niniejszego rozdziału muszę jednak uściślić: zauważyłem, że zbyt często już w czasie pisania konkretnego zdania zmieniam nagle jego sens i piszę coś dokładnie odwrotnego, jakbym się bał własnej myśli! Ostatecznie wszyscy możemy się okazać istotami, które wyobrażały sobie… – i co dalej mógłbym był po tym napisać? Że może się okazać, że każdy z nas nie jest sobą? Prawdopodobnie tak właśnie było: zamierzałem powtórzyć to stare powiedzenie, że my to inni, ale uznałem, że brzmi to już zbyt banalnie? Może nawet chciałem powrócić do naszej pierwszej rozmowy w Paryżu, gdy przyjechał on tutaj po naszej długiej rozłące?  

– Znowu uciekłeś z domu, Baydało? – zapytałem wtedy, nawiązując do jego nader częstego przenoszenia się z miejsca na miejsce [od Brazylii po Japonię].

– Z Charleville!

W istocie był w Charleville przed przyjazdem do Paryża, bo jechał z Holandii i miał po drodze. Reprezentował chyba dla mnie tych siedem miliardów, którzy zrozumieli, że są kimś innym [siedem miliardów Arturów Rimbaudów, którzy uciekają z Charleville do Paryża]! Jakkolwiek znaliśmy się od tamtych wspaniałych czasów, doznałem wówczas dogłębnego przeświadczenia, że nie jest to ten sam Baydała Oszczecirski, którego znam [choć może brzmi to w słowach jak zgroza i patos]…

 

 

21

KOK

Tymczasem w moim życiu [w świecie zewnętrznym wobec opisywanego] nastąpiły duże zmiany: wystarczyły cztery miesiące, podczas których nie mogłem kontynuować tych zapisków, abym zwątpił totalnie w swoje zdolności wyjaśnienia, co mnie spotkało w konsekwencji znajomości z Baydałą Oszczecirskim. Oprócz tego jestem zwyczajnie po ludzku chory i obawiam się, że mogę nie mieć możliwości wyrażenia wszystkich szczegółów tego wielowymiarowego zdarzenia, co pochłania też fizyczne siły człowieka [np. siedzieć przy komputerze całymi godzinami]. Najgorsze zaś jest to, że o pewnych rzeczach nie mogę powiedzieć wprost, bez koniecznych wstępów, ponieważ nie zostanę odpowiednio zrozumiany. 

Jest jasne, że udzielając lekcji rozumienia emocji ludzi, z którymi się kontaktujemy, musieliśmy bazować także na energiach seksualnych, jako najłatwiej zrozumiałych i odczuwalnych. Problem ten jest w społeczeństwie prawie wcale nie zrozumiany, a każde podejście „naukowe” wzbudza podejrzenia co do intencji eksperymentatorów. Musiałbym więc najpierw wyjaśnić podstawy rozumienia „kobiecego ognia kundalini” [kok][30], aby stało się jasne, że samo porozumienie na odległość na falach emocyjnych nie musi dotyczyć tylko sfery seksu. Co do naszych praktyk, trzeba wiedzieć, że działać na odległość było jednym z rodzajów eksperymentów, czyli że wykorzystywaliśmy internet do podniecania się na odległość, natomiast sam fakt takiego podniecenia musiał potwierdzić człowiek [empata-kumat]. Byliśmy w kontakcie z wieloma młodymi kobietami [adeptkami naszej sekty, czasem na bardzo wstępnych poziomach], z którymi dokonywano kontaktów wibracyjnych na znaczne odległości. W praktyce działo się to tak, że określony kumat wysyłał impuls seksualny do konkretnej kobiety w momencie nie określonym z góry, natomiast biorąca udział w eksperymencie miała dać znać telefonicznie, że jej ogień kundalini się zapala [oczywiście, kobieta musiała być świadoma mechaniki swych energii psychicznych]. Jeśli kobieta zawiadamiała nas o swoim podnieceniu, gdy impuls nie był do niej wysyłany, mogło to znaczyć, że podnieciła się z innych powodów, samoczynnie bądź w wyniku zapłonu przez innego mężczyznę. 

Opowiedziałem to na zasadzie przykładu, bo podobnych sytuacji, o bardzo różnych przebiegach zdarzeń, przeprowadziliśmy tysiące, a popełnione przez Baydałę przestępstwo ma związek z podobnym problemem. 

Przemyśl – epoka niedawno miniona.
Rys. Wojciech Grabowski

 

 

22

PIERWSZA WZMIANKA O SZKOLE EMOCJI

Podobno naukowcy odkryli, że rozwój umysłowy człowieka zaczął się, gdy urodził się mutant, który miał słabiej umocowane mięśnie żuchwy do czaszki. Okazało się, że ten mięsień, który ostatecznie decydował o sile nacisku na pożywienie [np. kość], gdy został osłabiony, pozwolił równocześnie na zwiększenie się czaszki, bardzo tym mięśniem wcześniej krępowanej. W ogóle, gdyby ten mięsień pozostał nie tracąc mocy, nigdy nie powstałaby mowa ludzka; czaszka uwolniona zaczęła się rozrastać, [ale] mózg [jakby w nagrodę] zrekompensował słabe kły większą głową.

Milion lat później w naszej sekcie, a konkretnie w teatrzyku „Obrzezane ucho” wyglądało to tak: Żółty Kieł[31] miał ogromną głowę, ale tylko jednego zęba, zaś Ali Wo zwracał uwagę swą pięknie uformowaną szczęką jak z porcelany, ale głowę nosił osadzoną na zbyt długiej szyi, którą potrafił zginać w połowie jak giętki patyk, i która chyba właśnie dlatego wydawała się za mała. Żółty Kieł był naszym błaznem, zaś Ali Wo konferansjerem. Pierwszy rozśmieszał publiczność wyglądem, drugi kojarzył się ze żmiją stojącą na ogonie [a czasem ubieraliśmy go dodatkowo w szatę podobną do skóry wężowej]. Siebie opisywać byłoby mi głupio, a mego bohatera już wcześniej przedstawiłem, mam wrażenie [a jeśli nie, to nadrobię to w scenach miłosnych]…

Golem był naszym motywem stałym w tamtym okresie: straszyliśmy jego nadejściem w różnej postaci, czasem nawet pozwalając sobie na bezczelne informowania użytkowników metra, że „i tak już jesteście częściowo przez niego opanowani, sądząc po tych słuchawkach na uszach”. Smartfony jeszcze nie istniały, choć komórki już były, jednak przeciętny Europejczyk był jeszcze ciągle tak samo głupi jak dziś. Zrozumienie, że ograniczanie wolności będzie rozszerzać się poza sferę zewnętrznych praw i fizjologii, nie jest łatwe i przeciętny obywatel długo jeszcze nie uzna, że nawet jego myśli mogą stać się widzialne dla Golema. A kiedy to nastąpi, będzie oczywiście dawno za późno. Musieliśmy używać drastycznych środków, żeby zaszczepić motłochowi podejrzenie, że telepatia celowo jest ukrywana jako naturalna właściwość psychiki, nie mówiąc o odczuwaniu czyichś uczuć [strachu, radości itp.], o czym wiedział już Gustaw Le Bon. Dlatego używaliśmy grubych słów i seksualnych podtekstów [oraz i tekstów {niestety, głównie polskich, bo chcieliśmy najpierw wypróbować rzecz na jednej nacji}]. Jednak dobrze pamiętam, że pierwsza wzmianka o szkole nauk emocyjnych pojawiła się podczas spektaklu o równouprawnieniu płci, do którego użyliśmy piosenki ludowej. [Gdy miałem 12 lat, zaśpiewał mi ją kolega, który w tym celu zaprosił mnie do lasu, bo bał się, żeby we wsi nie usłyszał go ktoś z dorosłych itd.]. Konferansjerem tym razem byłem ja: zapytałem po francusku, czy w przedziale są Polacy, a gdy upewniliśmy się, że nie, odważyliśmy się ją zaprezentować [gdyby Polacy byli, poprosilibyśmy o dyskrecję i spokój, co często dawało właściwy efekt]. Śpiewał Ali Wo, a dwuwiersz chóru wykonaliśmy dziarsko wszyscy razem:

 

Antek siedział na jabłoni,

Chujem bębnił, jajem dzwonił,

A Kasicha pod jabłonią

Zatykała pizdę dłonią!

Chór:

Chuja rozciąć! Pizdę zaszyć!

Nie będą się więcej straszyć!

 

Następnie Baydała wyjął swoją wielką księgę, którą zawsze mieliśmy z sobą, i przeczytał z niej [po francusku] własny tekst, mniej więcej to samo, co potem zamieścił w swoim pierwszym felietonie o świadomości kosmicznej: 

Plan gen. Pstrąga jest taki, żeby zawiadomić wszystkich poetów europejskich, że z okazji 200–lecia urodzin Adama Mickiewicza, Europejski Ośrodek Regeneracji Sacrum [tzw. EROS] zaprasza ich do powtórzenia gestu w/w polskiego proroka, który „uklęknął przed Merem Paryża, prosząc o pomoc w ratowaniu ludzkości”. Poeci mieliby klękać publicznie, począwszy od Placu Bastylii, a potem w dowolnym miejscu Stolicy, zaś zbiorowym merem byłby lud Europy. Zebrane datki żebracze posłużyłyby na rozruch głównej idei, jaką jest wspólne stworzenie pierwszego w historii języka emocyjnego [32]

Przemyśl – epoka niedawno miniona.
Rys. Wojciech Grabowski

 

23

Montrouge, 4 XI 2022 (z dziennika)

Pracę nad kolejnym rozdziałem opowiadania „Żołnierz strzegący mrowiska koło Ustrzyk Górnych” skończyłem dziś o wschodzie słońca, które powitałem szklanicą wina, po czym zjadłem pajdkę chleba i gomółkę sera i już miałem odejść w krainę snu, gdy rzuciwszy okiem na fejsa, uradowałem się tekstem, który tam przeczytałem [domyśliłem się, że jest to odpowiedź na żądanie ministra edukacji, żeby młodzież polska oraz dzieci przestały się onanizować {co przedstawiam na prawach cytatu}]:

Ministrze, w odpowiedzi na pytanie, informuję, że młodzi ludzie masturbują się masowo, zarówno chłopcy, jak i dziewczęta. Co więcej: masturbują się również dorośli i starcy. Także księża. 

Masturbował się także wielki wychowawca dzieci i młodzieży Hans Christian Andersen, który w pamiętnikach zaznaczał chwile kiedy dotykał siebie w ten sposób.

Albo na przykład Roberto Benigni, reżyser i odtwórca Pinokia, który wspominał, że onanizując się przypominał sobie frazę „Bóg jest wszędzie”, i zastanawiał się zza którego krzaka Bóg patrzy na niego.

A chłopcy w filmie Felliniego „Amarcord”?…

Trudno.

Masturbacja, ten święty akt niewinnej winy, jest bohaterką wielkiej piosenki Lucio Dalli, który aktem tym zamyka dzień strwoniony na daremnym poszukiwaniu miłości (nawet lewicująca prostytutka woli dyskutować niż kopulować). 

Oto piosenka Dalli. Wsłuchaj się, Ministrze, w jej charakterystyczny rytm:[33]

(następuje piosenka)

DISPERATO EROTICO STOMP 

 

List ten uznałem za znak od wszechświata wzajemnych połączeń, żebym wreszcie przestał robić te skoki w bok i zaczął opisywać pokładzinki z kpr. Marysią Weronicz!

 

24

Decyzje pisarskie zapadają w podświadomości, czasem po prostu we śnie pojawiają się obrazy ciągu dalszego losów opisywanych postaci. Co do mnie, zdarza się, że daimonion szepcze mi w głębi głowy, co mam pisać dalej. Czasem jednak życie codzienne tak splecie się z realiami opisywanymi, że trudno mi rano ustalić, co uznać za sen naturalny, a co za formę stwarzanej ad hoc rzeczywistości.

I tak na przykład zaraz po zarejestrowaniu owego listu do ministra-głupola, na prawach fizjologii świadomości znalazłem się w kasynie oficerskim w Przemyślu na ul. Grodzkiej 8 [gdzie teraz jest Biblioteka Publiczna im. Ignacego Krasickiego] przy stole z Tadeuszem Piekło oraz tymże Ignacym Krasickim. Wiedziałem, że oni obaj nie żyją, ale nie dziwiło mnie to. Tadeusz był za życia dziennikarzem wojskowym, dlatego jego pobyt w kasynie był dla mnie czymś naturalnym [w rzeczywistości to on za życia zaprosił mnie tam pierwszy raz, na wódkę, mógł to być 1966 r.], natomiast o biskupie pomyślałem, że na pewno zbiera w tej okolicy materiały do „Monachomachii”. Nazywałem się Roman Zając, ale czułem się tak, jakbym nazywał się normalnie, zaś naturę miałem też taką samą, bo w momencie aktualnym wygłaszałem proroctwo:

– W tym lokalu nie będzie w przyszłości kasyna! – mówiłem z patosem. – Będzie tu biblioteka im. Ignacego Krasickiego! Wypijmy za niezgodę z historią!

W tym momencie zrozumiałem, że mówię za głośno, bo jesteśmy na czyimś spotkaniu autorskim, a obok wódki na naszym stole stoi płonąca świeca. Jakoż i  zaraz odezwał się dyrektor biblioteki, który powitał obecnych i głos przekazał pani Agacie P. Równocześnie w tym samym też momencie [trwającym już dłuższą chwilę] zrozumiałem, że znamy się wszyscy dobrze z dawnych epok. I ciągle w tym momencie doznałem znów zaskoczenia, bo oto p. Agata P. powiedziała:

– Nie mieliśmy wpływu na dobór poetów tego metahistorycznego spotkania! Jak państwo wiecie, jesteśmy wszyscy odtworzeni tu na ten krótki czas, poza naszą percepcją minęły miliardy lat, nie wiemy kto dzierży nas w swojej pamięci lub może w jakiejś innej substancji! I może nigdy się tego nie dowiemy? Ale może się dowiemy, nie popadajmy w rozpacz, zwłaszcza że to wszystko było tak dawno! Dziś nasze spotkanie zaszczycili czterej panowie, niech im ziemia lekką będzie, niech też i nam ziemia lekką będzie! Roman Zając, Tadeusz Piekło, Ignacy Krasicki i Dante Alighieri wystąpią na tej wyspie czasoprzestrzeni, którą pozwoliłam sobie nazwać po swojemu, ale tym też się proszę nie turbować, gdyż każdy w tym kasynie może ją nazwać po swojemu, na pewno jeszcze piękniej niż ja!

– Tu było kino „Kosmos”! – krzyknął ktoś z głębi sali, a wszyscy zachichotali.

I tu p. Agata P. wskazała dłonią napis [może tę nową nazwę kina?], cytat przez ścianę biegnący, który z dawnych lat pamiętałem [ale wiersza pamiętać nie umiałem]:

 

BOWIEM SEN JEST SZTUKĄ NAJBLIŻSZĄ ŚMIERCI

T. Piekło

 

I równocześnie drugą dłonią pokazała przeciwległą ścianę, a na niej ten napis:

 

po schodkach
po zbawienie
ze schodków
w potępienie

 chmury i głuche okna
gałąź nad nimi mokra

T. Piekło[34]

 

Lecz oto sam Dante zgoła niespodziewanie zajął miejsce przy naszym stole. Przybysz, który wyglądał tak jak na swoich wizerunkach, bez słowa rozlał wódkę do czterech kieliszków i gestem zachęcił nas do wypicia bruderszaftu, do czego poderwaliśmy się energicznie. Ktoś podbiegł i usunął świeczkę, która mogła była  przeszkodzić nam w piciu i pocałunkach. Stolik był kwadratowy, malutki, acz poręczny do takiej kwadrofonicznej ekwilibrystyki, która w końcu przekształciła się w małą szamotaninę. Podczas której, gdy usta Dantego znalazły się blisko mego ucha, usłyszałem ciche słowa: „Nie bój się, Piekło będzie chciał cię przestraszyć!”

Zaraz po tym poproszono Dantego na mównicę, aby odczytał swój utwór [i choć nie powiedziano mi tego, sam wiedziałem, że ja mam czytać jako ostatni, ale że i tak do tego nie dojdzie, bo coś mi w tym przeszkodzi]; utwór ten zabrzmiał pięknie:

 

Gdyby istniała tylko jasność, ciemność byłaby plecami naszego umysłu 

i żaden człowiek nie mógłby jej nigdy odkryć. 

Być może człowiek nie mógłby wtedy nawet nazwać się człowiekiem.

 

Bylibyśmy zatem jak mieszkańcy (to tylko porównanie) czarnej dziury,

w której nie pada żaden cień: a więc i zegarów by tam nie było.

Dlatego odkrycie czasu też nie byłoby wtedy możliwe.

 

Ale gdyby człowiek (czyli ta inna istota) posiadał pierwiastek stwórczy,

jakim geniuszem musiałby być ten ktoś, kto wynalazłby iskrę mroku,

lampę naftową ciemności, przy której znikaliby wszyscy w jej pobliżu?

 

Oto największa z tajemnic kosmosu! – słyszeć by się dało ich głosy,

ale widzieć ich, tych zniknionych (oczy tych nie–ludzi) by nie mogły.

Pojęcie zimna pojawiłoby się zaś automatycznie jako cud dodatkowy.

 

Jest raczej pewne, że ścięto by głowę takiemu odkrywcy,

a jego filozofię nazwano diabelską, dowodząc, że umysł nie posiada

pleców, zaś czas jak stał, tak będzie zawsze stał, bo tylko droga jest

 

ruchoma i nieskończona, zaś te oto kilometry tworzą wieczność, amen.

Chyba już nikt więcej nigdy by się nie ośmielił,

pocierać krzemień myśli o krzemień myśli we wnętrzu jasności wiekuistej.

 

Po wysłuchaniu utworu nagrodziliśmy wszyscy autora niezwykle rzęsistymi brawami, wznosząc okrzyki „Geniusz! Geniusz!” Chciałem zadać pewne pytanie natury teologicznej, ale pani Agata P. powiedziała krótko „Potem!” Domyślałem się, że to dlatego, że oto już Krasicki nerwowo gładził rękawki i brał drobne łyczki żytniej z kłoskiem, gotując się do swego występu. I gdy tylko Dante opuścił mównicę, Ignacy, już wstając, pochylił mi się do ucha i szepnął prędko:

– To nie jest wiersz o tobie! Nie myśl tak!

I już na mównicy puścił mi oczko, że mówił to poważnie [i zaraz przeczytał]:

Zajączek jeden młody

Korzystając z swobody

Pasł się trawką, ziółkami w polu i w ogrodzie

Z każdym w zgodzie.

A że był bardzo grzeczny, rozkoszny i miły,

Bardzo go inne zwierzęta lubiły.

I on też, używając wszystkiego z weselem,

Wszystkich był przyjacielem.

Raz gdy wyszedł w świtaniu i bujał po łące,

Słyszy przerażające

Głosy trąb, psów szczekania, trzask wielki po lesie.

Stanął… Słucha… Dziwuje się…

A gdy się coraz zbliżał ów hałas, wrzask srogi,

Zając w nogi.

Wspojźrzy się poza siebie; aż tu psy i strzelce!

Strwożon wielce,

Przecież wypadł na drogę, od psów się oddalił.

Spotkał konia, prosi go, iżby się użalił:

„Weź mnie na grzbiet i unieś!”

Koń na to: „Nie mogę,

Ale od innych będziesz miał pewną załogę”.

Jakoż wół się nadarzył. „Ratuj, przyjacielu!”

Wół na to: „Takich jak ja zapewne niewielu

Znajdziesz, ale poczekaj i ukryj się w trawie,

Jałowica mnie czeka, niedługo zabawię.

 

– Jałowica mnie czeka, niedługo zabawię! – powtórzył nagle za poetą jakiś spektator, zapominając chyba gdzie jest. Albo może nigdy jeszcze tej bajki nie słyszał? Nasza populacja ma w pogardzie poezję! Pani Agata P. pogroziła mu tylko palcem, bo co z takim gałganem zrobić? I po chwili Ignacy Krasicki znów recytował:

 

Jałowica mnie czeka, niedługo zabawię.

A tymczasem masz kozła, co ci dopomoże”.

Kozieł: „Żal mi cię, nieboże!

Ale ci grzbietu nie dam, twardy, nie dogodzi;

Oto wełniasta owca niedaleko chodzi,

Będzie ci miętko siedzieć”. Owca rzecze:

„Ja nie przeczę,

Ale choć cię uniosę pomiędzy manowce,

Psy dogonią i zjedzą zająca i owcę.

Udaj się do cielęcia, które się tu pasie”. –

„Jak ja ciebie mam wziąć na się,

Kiedy starsi nie wzięli?” – cielę na to rzekło;

I uciekło.

Gdy więc wszystkie sposoby ratunku upadły,

Wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły.

 

Gdy zaś autor „Przyjaciół” wrócił do stolika, spytałem:

– Ignaś, nie lepiej tam użyć byka, gdzie wołu wspominasz o jałówce marzącym [dla ucha dzisiejszego dużo lepiej brzmiącym]?

Lecz on z dziwnym wyrazem oblicza swojego patrzył się na mnie, jak na dziwaka jakiego. Wtedy pomyślałem, że razi go zdrobnienie i per Wasza Wielebność o toż zagadnienie zapytałem, dodając:

– Przecież pilim brudzia!

Ale on chyba pytań nie rozumiał wcale.

– Romuś, czekaj! – rzekł krótko i k’mównicy dalej znów pobiegł, dając znak, że później rzecz wyjaśni. [Lecz wnet jak reszta odszedł kędy sny i baśnie].

Bo tu nastąpiła zmiana w scenach mojego widzenia…

PS [dopisek bez daty]: Czasem tak bywa, że sen się przypomina nagle jakiś czas później. Otóż właściwie może nie powinienem tego zapisywać, bo mogę się narazić władzom grodu Przemyśl, a i też nawet wrogom naszej sekty. Podczas tego drugiego wystąpienia z mównicy, Ignacy Krasicki wymienił z nazwiska wszystkich poetów grupy literackiej „Zniesienie” i nakazał niektóre ulice i place nazwać ich imionami. Na sali natychmiast podniósł się gwar, a najwięcej krytycznych głosów było w sprawie ul. Franciszkańskiej, dlaczego też i jej nazwa powinna być zmieniona. Poetę wręcz zakrzyczano, ale żadną miarą nie mogłem się wtrącić do dyskusji, bo to tak jakbym sam domagał się ulicy lub pomnika [jakiż obciach]! Wnioskodawca bronił się jak mógł, powtarzając raz po raz „Prawdziwa cnota krytyk się nie boi!”, ale obecni na imprezie byli nieustępliwi i ostatecznie p. Agata P. nakazała zakończyć ten wątek.

[Co mi się przypomniało, to w skrócie tu zapisałem, przepraszam].

 

25

Sam już nie wiem, co zrobić z tym wspomnieniem. Żałuję w ogóle, że zacząłem je spisywać 8 lat temu, a jeszcze bardziej, że tak łatwo uległem temu komplementowi „smakosza” [może nawet nasłanego przez frakcję Baydały Oszczecirskiego, bo w istnienie takiej od pewnego czasu wierzę]. Czasem myślę, że może powinienem jeszcze inaczej tę przygodę opisać, ale to całkiem inna sprawa, niepotrzebnie znów coś wywlekam!…

Po włączeniu do niniejszego wspomnienia listu z fejsa w obronie młodych polskich naśladowców Onana miałem naprawdę sen o Tadeuszu Piekle, ale cała reszta była galimatiasem, z którego udało mi się wyciągnąć tylko niektóre wątki, muszę się przyznać do tego dla świętego spokoju. Tadeusz przyśnił mi się następnie jako olbrzym stojący rozkraczony po obu stronach rzeki San, głową sięgający wzgórza Zniesienie, owoż dawne kasyno mający trochę powyżej kolan, a zamek królewski w okolicach brzucha. Trzymał mnie na dłoni blisko swej twarzy, śmiał się ironicznie i mówił:

– No, mów! Mów teraz! I czemu nic nie mówisz?

– Ja… – powiedziałem, ale głos mi się łamał i bałem się, że spadnę do Sanu.

– No mów! – rozeźlił się olbrzym. – Prorokuj teraz!

Widziałem tę jego modną fryzurę na jeża, taką samą, jaką miał za życia. [Pracował w wojsku, choćby dlatego nie mógłby nosić wtedy włosów hipisa, jak ja]. W oczach jednak miał życzliwość, i to w niej tylko właśnie miałem teraz nadzieję. Mimo że co chwila groził mi swym ogromnym palcem tuż-tuż przed nosem.

– Ale co mam prorokować? – pytałem, próbując zyskiwać na czasie.

– To ty mnie się o to pytasz? – zaśmiał się Tadeusz Piekło głosem tak gromkim, jakby to jednak niebo grzmiało nad nami. – Prorokuj, proroku! No, na co czekasz?

A gdy milczałem, zgrzytnął zębami, co wymusiło ze mnie patetyczny wrzask:

– W niedalekiej!! przyszłości!! zostaną w Polsce!! wprowadzone obowiązkowo!! pasy cnoty!! dla wszystkich kobiet od 13 roku życia!!, zaś klucze do nich!! zostaną zdeponowane!! w siedzibach! rządzącej partii!!!

Chciałem kontynuować proroctwo, bo nagle przestałem się bać, ale Tadeusz  Piekło bardzo delikatnie postawił mnie przed wejściem do [w/w] kasyno-kino-biblioteki, zaś sam zniknął. Usłyszałem jeszcze tylko głos jakby komentatora, dochodzący skądś, który też brzmiał jak burza, ale mniejsza, przetaczająca się łagodnie nad Przemyślem:

– Powiedział prorok, a przez tłum przeszedł dreszcz!

Nie widziałem jednak tłumu, ani nie rozumiałem nawet kontekstu tego zdania.

Lecz sen bynajmniej się i na tym nie skończył, bo już w następnym akcie świadomości byłem w momencie immissio penis z kpr. Weronicz, ku niezwykłemu swemu zdziwieniu nazywając się teraz Władysław Matuga, mający na sobie mundur kaprala wojska II Rzeczpospolitej Polskiej [we śnie zrozumiałem to na zasadzie eo ipso] i słyszący takie oto podniecone głosy co najmniej kilku mężczyzn:

– Brawo, panie kapral!! I w popielnik!! I w te wilgoć!!

Przez pół sekundy dziwiłem się niezmiernie, że Marysia jest jednak kapralem mężczyzną, ale już w następnym akcie świadomości zrozumiałem, że to przecież żołnierze z mojej własnej drużyny [poznałem was, żartowniki!] wykorzystują tak oto swe niedzielne przepustki, czyli śledzą mnie aż do teraz, i ze wstydu się obudziłem.

 

26

Po obudzeniu się nie musiałem jednak wcale zastanawiać się, czemu przyśniłem się w środku powieści Mariana Pankowskiego „Matuga idzie”, bo ten moment [prawie taki sam] przeżyłem właśnie 8 lat temu w rzeczywistości tamtego bieszczadzkiego immissio penis. [Jakkolwiek nikt nie krzyczał wtedy „Brawo, panie kapral!”]. Otóż w ostatniej chwili [wówczas] przed naszym fizycznym zespoleniem się Marysia powiedziała coś o Sanoku. Dotyczyło to, mam wrażenie, jej jednostki wojskowej. Ja mieszkałem w młodości dwa lata w tym mieście i oprócz przygód, które tam przeżyłem, wspominałem często tamtejszego pisarza [który mieszkał wprawdzie za granicą, ale sanoczanie bardzo się nim chwalili, i ja też uwielbiałem jego prozę]; gdy więc usłyszałem w takim momencie „Sanok”, prychnąłem śmiechem, bo od razu przypomniała mi się ta słynna scena, gdy kapral Matuga kładzie się w parku na niewiastę w celu doznania rozkoszy, podczas gdy ja kładłem się w tym celu niedaleko od Sanoka na „kapralową” [zresztą dojdę do tego w opisie sytuacji].

 

27

Były czasy, że próbowałem napisać polską wersję „Boskiej Komedii” [„Bo nigdy dość się nie umiera”], a za przykład pobytu w Piekle wziąłem Polkę [wychowaną we wstręcie do seksu, do czego jak wiadomo dążą też dzisiejsze polskie szkoły], znaną wszystkim arystokratkę z wiersza Adama Mickiewicza:

 

Zbrodnia to niesłychana,
Pani zabija pana;
Zabiwszy grzebie w gaju,
Na łączce przy ruczaju
Grób liliją zasiewa,
Zasiewając tak śpiewa:
„Rośnij kwiecie wysoko,
Jak pan leży głęboko;
Jak pan leży głęboko,
Tak ty rośnij wysoko.”

 

Piekło [to] umieściłem koło Wielkiej Pustki, we wnętrzu kuli z ołowiu o ścianach grubości ćwierci parseka [nawet neutrino nie może przelecieć przez taką zaporę]; z litości nad ludzkością ustaliłem pobyt [tam] na jedną tylko wieczność[35]. Utwór pisałem pod wpływem własnych wizji, wyjaśniłem to we wstępie[36] [ubolewając nad niską jakością nauk o życiu zagrobowym {oto urywek wstępu}]:

Poniższy początek […] jest wstępem do wątku piekielnego, mającego wartość raczej tylko ludyczną, nie zaś pedagogiczną, bo przecież w piekło dziś mało kto wierzy. Ale gdyby jednak jakaś bardzo wysoka cywilizacja kosmiczna zapanowała nad ciałem i psychiką człowieka tak integralnie, że miałaby władzę także nad naszymi karmanami [osadami karmicznymi naszych czynów, decydujących o dalszych naszych losach reinkarnacyjnych], to mogliby oni więzić nasze „ja” po śmierci i utrudniać nam drogę do pełnego wyzwolenia. Teoretycznie jest nawet możliwe, że każdemu z nas mogą oni stworzyć osobne piekło, w którym każdy może być królem, pełne sztucznych fantomów, których człowiek nie wykształcony duchowo nie odróżni od rzeczywistych bytów pośmiertnych, czym sam sobie tylko zaszkodzi. Proszę się jednak tak bardzo nie bać, tylko wstąpić na ścieżkę poznawania samego siebie, zaś te moje wizje uznać za literackie bajdurzenie [w tym konkretnym piekle królem jest Dante Alighieri].

 

 

28

Montrouge, 10 XI 2022 (z dziennika)

(zapis ogłoszony na Facebooku dnia j.w.)

Chciałem dziś zrobić przypis[37] [do opowiadania, które aktualnie piszę] o Adamie Mickiewiczu, ale z myślą o czytelniku francuskim, bo pewien mój młody przyjaciel chce rzecz tę przełożyć na język tubylców. W opowiadaniu wspominam o naszym wieszczu kilkakrotnie [m.in. gdy moi bohaterowie naśladują incydent poszukiwania mrówek w zakamarkach swoich ciał na wycieczce do lasu], ale ponieważ rano wpadł mi w ręce artykulik na ten temat z bardzo starej gazety, pomyślałem, żeby pochwalić się także [tymi] mało znanymi związkami Mickiewicza z moim rodzinnym miastem.

Lubującym się w pomnikach moim rodakom mam przyjemność dziś przypomnieć, że pierwszy w świecie wizerunek kamienny naszego wieszcza odsłonięto dokładnie 36 lat po jego śmierci, w Przemyślu, 26 XI 1891 r. [w Krakowie 7 lat później, we Lwowie 13], dzieło dłuta Tomasza Dykasa. Cytuję [tę starą gazetę]:

ODSŁONIĘCIE POMNIKA ADAMA MICKIEWICZA

We czwartek dnia 26, b.m. o godzinie 11 przed południem odbyła się uroczystość odsłonięcia pomnika Adama, po solennem nabożeństwie, odprawionym w katedrze r.k. Obaj biskupi, burmistrz, członkowie komitetu, przedstawiciele stowarzyszeń przemysłowych, „Sokół” i „Gwiazda” ze sztandarem ruszyli po nabożeństwie z kościoła ku skwerowi przy ul. Mostowej, gdzie pomnik został ustawiony. Służbę porządkową utrzymywała straż ochotnicza pożarna.

Pomnik nakryty okalało 5 masztów, z których zwieszały się flagi. Na masztach widniały herby Przemyśla i ziemi przemyskiej; orła polskiego szukaliśmy daremnie. Na trybunach ustawiono kilkadziesiąt krzeseł. Po przemówieniu p. burmistrza Dra Aleksandra Dworskiego, zdjęto osłonę z posąga a chór Towarzystwa muzycznego, pod kierownictwem dyrektora artyst. p. L. Dietza, wykonał znakomicie piękną kantatę ułożoną przez tegoż na tę uroczystość, która opiewa:

 

Nieśmiertelny mistrzu słowa,
Chlubo, dumo całej Polski!
Świat Ci wierną pamięć chowa,
Wielbiąc, wieszczu, dar Twój boski! 

Dziś Twa pieśń już zagościła
I do zamku i do chatki,
By tam w sercach roznieciła
Miłość do Ojczyzny Matki.

 Tyś nam prorok z ponadziemia,
Tyś nam kapłan u ołtarza,
Wielkość Twoja świat oniemia,
Pieśń Twa – bohaterów stwarza.

 Gdy się spełnią sny Twe wieszcze,
Gdy doświadczeń czas ustanie,
Pękną więzy niewolnicze,
A Ojczyzna – zmartwychwstanie!

 

Następnie chór „Sokoła” pod batutą p. Cyrbesa odśpiewał z przejęciem się hymn F. Mendelssohna-Bartholdy’ego, poczem p. K. Pepłowski odczytał telegramy nadeszłe od komitetu budowy pomnika Mickiewicza w Krakowie, od Czytelni akademickiej tamże i od Wydziału czytelni akademickiej we Lwowie. Uroczystość zakończył chór „Sokoła” odśpiewaniem chorału „Z dymem pożarów”.

Udział szerszych warstw ludności był z powodu dnia roboczego mierny. Sklepy w rynku i przy ulicy Franciszkańskiej były zamknięte podczas uroczystości. Komitet ugościł po obchodzie artystę rzeźbiarza p. Dykasa – śniadaniem.

                 Gazeta Przemyska, nr 96 z dnia 29 listopada 1891 r.

 

Dla lubiących koincydencje i synchroniczności dodam, że nazwisko Ducasse [ów arystokrata, który odsądził Mickiewicza od czci i wiary] czyta się po francusku tak samo, jak po polsku nazwisko Dykas! A po drugie: cały dzień chodził dziś za mną Arthur Rimbaud [czy to dlatego, że {to} opowiadanie jest wariacją na tematy dantejskie, niezależnie tak samo jak „Sezon w Piekle”?], ale gdy jednak zaglądnąłem do Encyklopedii Alpha [rok wyd. 1974, tom 13, str. 5121], okazało się, że chyba znów odebrałem informację z innych wymiarów, bo dziś jest akurat 131 rocznica jego śmierci [10 XI 1891 r.]. [Przepraszam, ale to jednak była Wikipedia]!*

* „Encyklopedia Alpha” jest piękna i solidna, ale pewnych szczegółów w niej brak! rl

 

29

I po wspomnieniu różnych piekieł tylu,
wracam do chwili, gdym z Panną Weronicz
leżał pod niebem bieszczadzkiego raju,

ani przez chwilę nie myśląc, że może
mulatka owa ugryźć mnie w mózg ducha!
Ugryźć w mózg ducha! Nie, nie bredzę teraz!

[ocenzur. Inst. Heg. Czł.]

Nie zapomniałem, że to stamtąd Fredro[38]
pochodził, który Mickiewicza dzieło
poprawił, nową dodając mu księgę!

A gdym jej księgę tę jął recytować
[bo znam na pamięć], moja czarna dziewa
nagle z munduru cała się rozdziewa!

Uśmiechem płonie jej anielskie liczko!
Któż nie zachwyciłby się taką piczką?
[ocenzur. Inst. Heg. Czł.]

 

30

„Co jednakie jest w łóżku albo na tapczanie!”[39] – dodam tu za poetą, i na tym jednak zakończę… Wybacz, drogi P.T. Czytelniku, ale rezygnuję z opisu coitus, który obiecałem, zaś powody tego okryję tajemnicą. Powiem tylko, że chciałem zacząć [ten rozdział] od słów: „I wtedy my w ślinę!” [bo tak się w Przemyślu mówiło, gdy miałem 15 lat, a ktoś opowiadał o swojej randce], co znaczyło, że zaczęliśmy się całować! O, te grube murzyńskie wargi, nigdy ich nie zapomnę! Cóż powiem więcej? Pamiętam, że w tych pierwszych sekundach fazy wstępnej gry miłosnej, gdy już dłoń trzymałem na jej pulchnym pagórku łonowym, pięknie wygolonym, parsknąłem śmiechem, zgoła bezsensownym, bo przypomniałem sobie [w takim momencie!] okrzyki żołnierzy podglądających kaprala Matugę, swego dowódcę, gdy kładł się on na pewnej niewieście, tak samo jak ja w celu doznania wyższego stanu świadomości:

– „Brawo, panie kapral! I w popielnik! I w te wilgoć!”

Przez pół sekundy przeżywałem tę głupią myśl, że to ja jestem Matugą, a kpr. Weronicz tamtą kobietą, której tożsamość [nazwisko, parametry cielesne itp.] oto w ten dziwny sposób poznaję. Sądziłem, że Maria Magdalena nie zwróciła uwagi na moje parsknięcie, bo w tym momencie zrywała ze mnie odzież, nie bacząc na guziki koszuli, ale tuż przed wzięciem do buzi jednej z części mego ciała szepnęła gorąco:

– Czemu się śmiejesz, łobuzie paryski?

– Potem ci powiem! – zapewniłem ją i zamierzałem to potem zrobić, czyli powiedzieć całą prawdę, bo przecież nic w tym nie widziałem niestosownego, że jej piczkę nazwałem w myśli wilgocią! Zaraz też przekonałem się, że wilgoć owa ma  też całkiem miły smak i zapach, gdy pod wpływem mego języka jej wargi sromowe rozchyliły się tak pięknie, jakby wg podręcznika seksuologii [nastąpił rozziew, czyli hiatus]. Ale cały czas czułem też ten uszlachetniony kwas mrówkowy.

Po pierwszym orgazmie, podczas którego ona wyła wręcz nieludzkim głosem, nastąpił rychło następny, a potem i trzeci, i dopiero wtedy zrobiliśmy antrakt, bo już pierwszy głód seksualny zaspokoiliśmy. Leżąc na plecach i patrząc w gwiazdy, zastanawiałem się, czy pociągnąć dalej ten wcześniejszy temat science fiction, atoli uznałem to za dziecinadę. Chciałem zażartować, że pewnie wszystkie mrówki wkoło leżą w trawach nieprzytomne, ale to ona sama zaczęła, jakby czytając moje myśli:

– Muszę ci wyznać, że zawsze mam przy sobie lekarstwo, które działa na około sto metrów średnicy, które chroni mrówki przed utratą przytomności!

– To wspaniale! – ucieszyłem się szczerze, bo pomyślałem, że jeśli nawet to żart, to wiadomość jest optymistyczna. – Nie będę miał wyrzutów sumienia!

Marysia westchnęła i chwilę milczała. A potem rzekła z wielkim smutkiem:

– Problem jest w tym, że zwykle mam z sobą tylko trzy dozy, a jedną już zużyłam. To jest w aerozolu. Skąd mogłam wiedzieć, że cię dziś spotkam? Niestety, lekarstwo działa krótko – tu zawiesiła głos – a do rana jeszcze daleko, niestety…

Przeraziłem się nie na żarty, bo odczuwałem jej osobowość jako niezwykle pryncypialną i w sprawach zasadniczych nieustępliwą. Zapytałem więc, czy znaczy to, że nie będziemy mogli do samego rana cieszyć się nie tylko naszymi duchami, ale i ciałami itd. Na co Marysia Magdalenka [też ze smutkiem] odrzekła:

– Romuś,  kochany! Te dwie dozy wystarczą nam do czasu przybycia karetki z Sanoka, ale wiąże się to z ogromnym niebezpieczeństwem! Lekarstwo działa też na ludzi, oddychamy też tym samym powietrzem, a wzięcie trzeciej dawki w tak krótkim czasie tej samej nocy może skutkować utratą przytomności! Oto, czego się boję: że pielęgniarze znajdą nas tu, gdy będziemy złączeni cieleśnie przez sen, to możliwe, wyobraź sobie!

Zrozumiałem łatwo, co to może znaczyć dla pracownika na etacie, który chroni mrówki przed utratą świadomości, a sam zostaje odnaleziony w stanie snu, do którego doprowadził się z własnej winy. Było jasne, że będziemy musieli zastosować celibat na godziny nadranne. Powiem jednak od razu, że nie udało się nam to, bo po następnych kilku orgazmach tak zasmakowaliśmy w jednym ze sposobów tantrycznych przedłużonego stosunku, że zostaliśmy połączeni cieleśnie około trzy godziny, a następnie usnęliśmy na następne trzy, a potem zrobiło się nagle rano.

Zapomniałem w ogóle napisać, że podczas pierwszej ejakulacji [i potem przy każdej następnej] odczułem coś, czego nigdy w życiu dotąd nie odczuwałem: część najgłębsza pochwy Marysi skurczyła się nagle, uciskając żołądź penisa aż do bólu, a właściwie spotęgowanej rozkoszy, która w tym momencie graniczyła z utratą rozumu. Za pierwszym razem towarzyszyło temu piekielne przerażenie, jakby w pochwie Marysi znajdowało się jakieś zwierzę typu wąż, które chciało mnie połknąć od tej strony, i czułem też nagłe podciśnienie i ucieczkę nasienia w trybie przyśpieszonym. Marysia wyła wtedy: „Zapłodnij mnie! O, zapłodnij mnie!” Gdy potem zapytałem ją o to wrażenie podciśnienia, moja ukochana uspokoiła mnie wyjaśnieniem, że użyła dogońskiego sposobu gimnastyki mięśni pochwy, zwiększającego możliwość zostania matką. Teraz jednak podejrzewam czasem, że miała ona w swej pochwie jakieś urządzenie, które gromadziło moją spermę w innym celu [to dlatego roiłem potem, żeby sprawdzić, czy na mchu nie została jej resztka, czy może handlują nią już w okolicy Wielkiej Pustki].

 

31

Po cóż mi ta mądrość, jak powstały religie, Augusta Comte’a albo Durkheima? To według nich tak powstały! Dopóki człowiek sam nie zrozumie jak, może wiedzieć tylko to, co o tym myślą inni. Ćwir na górze, ćwir na czerwonej górze, ćwir, ćwir. Przecież nie powiedziałem, że to Baydała Oszczecirski był Marią Magdaleną. Baydała Oszczecirski powiedział: „Ty masz jakieś aspiracje pierdolić się z kosmitkami!” Ale Marysia powiedziała, że kontakty między sobą nawiązują tylko takie cywilizacje, które opanowały śmierć. Dopiero one mają wspólny cel: szukają odpowiedzi, czy istnieje Bóg. Mrówki mają własny sposób: starają się utrzymywać świadomość na poziomie stanu miodowego [do tego używają człowieka]. Pasożytują na nas, ale musimy im to wybaczyć, bo robią to także dla nas. Ale i człowiek może wykorzystać rozkosz w tym celu [żeby opanować śmierć i dołączyć do mrówek {i nie tylko mrówek, bo i miliardów cywilizacji, które tym się zajmują}]: z dobrowolnie oddanej części własnej energii orgazmicznej będzie można zbudować boga chowu ziemskiego i przy jego pomocy dołączyć do unii cywilizacji opanowujących śmierć, a następnie też [wspólnie] poszukiwać Stwórcę. Jako zdarzenie osobnicze rozkosz orgazmiczna nie ma żadnej wartości [nie tworzy się stos karmana z rozkoszy], pod tym względem służy tylko do kontynuacji życia biologicznego. Jednak obecnie będzie można zacząć rozkosz wykorzystywać do celów wyższych, czyli do stworzenia nie tylko nowych ludzi, ale [także] bogów. A takich operacji można dokonywać tylko w stanie permanentnie wyższej świadomości, haj powinien trwać dniami i nocami, ba, całymi latami bez przerwy. Dopiero wtedy budzą się w człowieku wyższe myśli. Proszę jednak nie traktować moich słów jako kazania czarnodziurskiego, są to tylko informacje na marginesie mego wspomnienia z okolic Ustrzyk Górnych.

Postanowiłem jednak opis tego zdarzenia definitywnie zakończyć, bo po prostu mam tego dość [czasem przecież tak bywa, że człowiek nie jest zadowolony z własnej roboty]. Ostatecznie stało się tak, jak Marysia przewidziała przed naszym obudzeniem się o poranku. To ona [a nie ja! co podkreślam!] zadecydowała, że użyje trzeciej działki lekarstwa. Rozpyliła aerozol, i gdy tylko „wpadliśmy w ślinę”, coś złego zaczęło się dziać z moją świadomością. Mam dziury czasowe: raz oto jestem w pozycji na misjonarza, to znów widzę jej piersi nade mną. Nie wiem, ile to mogło trwać, ale na pewno ostatnim widokiem [przed zobaczeniem nad sobą pielęgniarzy z sanockiego szpitala, zawiadomionych przez turystów, którzy mnie znaleźli około południa] było to, jak Marysia się rozpada. Rozpada się na czarne okruchy. Okruchy wydające szelest. Czułem też intensywny i wysublimowany zapach kwasu mrówkowego. Znów zapadłem w dziurę czasową i znów się ocknąłem, ale dopiero za którymś razem uświadomiłem sobie, że te czarne okruchy to są mrówki. Mrówki bardzo powoli poruszające się, jakby pijane albo zapadające w sen. I rozłażące się we wszystkie strony. Zdążyłem jeszcze tylko pomyśleć absurdalnie: „Nie była złożona z atomów, tylko z mrówek!” Z przerażenia traciłem przytomność i odzyskiwałem ją znów, aż wreszcie całkiem ją straciłem.

 

Montrouge, 8 XII 2022

 

 

OD AUTORA

 

Bardzo niezręcznie mi wyznać, że mimo podpisania się pod tym wspomnieniem własnym nazwiskiem, nie tylko nie przeżyłem większości tych przygód, lecz też je częściowo upiększyłem (z powodów tzw. artystycznych). Nigdy bym się jednak do tego nie przyznał, gdyby nie fakt, że postanowiłem podarować [to] opowiadanie pewnej młodej parze jako prezent ślubny, a bez takiego zapewnienia mogłoby ono wzbudzić [ogólne] zażenowanie lub podobne uczucia (tak pomyślałem ze strachem).

*

Ale nie chodzi tu tylko o ten ewentualny niedoszły wstyd! Muszę też zdradzić pewien fakt, który aż się prosi, żeby nazwać go epilogiem (a jeśli nawet go ukryję, będzie mnie to męczyć znów przez całe lata): że atmosfera tych wyżej opisanych przeze mnie zdarzeń wydostała się poza swą rzeczywistość słowną, a jej metaforyczna ręka chwyciła mnie za gardło! [A choć jest to ręka atmosfery, to jednak dusi]! ALBO MOŻE BOSKA KOMEDIA TRWA BEZ PRZERWY. [Otóż]: wspomniani młodzi ludzie pochodzą z Przemyśla, ale mieszkają w Warszawie. Dedykując im ten utwór, nie miałem pojęcia, że zamierzają oni wziąć ślub w Przemyślu. Zaskoczyli mnie tym miło [choć wcale nie wiedzieli wtedy o czym jest to moje opowiadanie], tym bardziej, że i ja złożyłem kiedyś podobny ślub w tym samym mieście! Adres Urzędu Stanu Cywilnego pamiętałem dobrze [obok pomnika Mickiewicza] i byłem ciekawy, czy Sala Ślubów wyglada teraz tak samo. Ale właśnie o tym najważniejszym wątku komediowym dowiedziałem się dopiero wtedy, gdy otrzymałem zaproszenie na uroczystość Podpisania Aktu Małżeństwa.

Obecnie śluby bierze się w Przemyślu pod adresem: ul. Grodzka 8 – w tym samym budynku, gdzie ongi było kasyno wojskowe, potem kino „Kosmos”, a teraz Biblioteka im. Ignacego Krasickiego, której najpiękniejszą salą jest Sala Ślubów!

Nikt nie wierzy, że tego nie zmyśliłem! Ludzie już nie chcą wierzyć w prawdę!

R. L.

Okolica Pałacu Ślubów, ogólnie mówiąc, bo w Przemyślu wszędzie blisko…
Rys. Wojciech Grabowski

 


 

PRZYPISY WŁASNE

 

[1] Drugą zamierzałem wypić z mieszkańcami sioła Krywe, w którym spędziłem ongi pół roku, trudniąc się wyrobnictwem mioteł brzozowych (we wsi tej są ruiny cerkwi, w której popełnił samobójstwo główny bohater innej mojej niedokończonej powieści o tej nazwie co wieś [„Krywe”]). Jakkolwiek jednak stało się inaczej, to muszę tu dodać dla ogólnego obrazu, że trzecią miałem w planie opróżnić w połowie u źródła Sanu, zaś tę druga połowę butelki wlać do [tej] rzeki, a następnie napełnić nią tę pustą butelkę [wodą Sanu], którą wlałbym [po powrocie do Paryża] do Sekwany (po francusku Seine – czytaj: sen). Symboliczność tego gestu i podobieństwo dźwięków nazw obu rzek miało mieć znaczenie magiczne w [mojej prywatnej] jednoosobowej religii. (przyp. wł. – rl).

 

[2] Wzgórze w Krakowie, na którym wznosi się zamek królów Polski, widoczne jakoby ze szczytu Tarnicy. Ja nie miałem szczęścia zobaczyć stamtąd Wawelu, a nawet pomyślałem złośliwie, że być może było to możliwe w czasach, gdy ludzie wierzyli, że Ziemia jest płaska.

5 lipca 1954 r. przebywał na szczycie Tarnicy przyszły święty, ks. Karol Wojtyła, ale nie wiadomo mi, czy wspominał on o tej turystycznej ciekawostce [bo świętemu może bym uwierzył]!… (przyp. wł. – rl).

 

[3] Członkowie sekty czarnodziurskiej kontaktują się z sobą myślami (oraz, jeśli potrafią, emocjami) codziennie około południa, co sprawiło, że nazywa się ich czasem także „południarzami”. (przyp. wł. – rl).

 

[4] Jalu Kurek (1904-1983) [pseudonim: Jan Skowron]. „Gwiazda spada”, Iskry, 1959 (przyp. wł. – rl).

 

[5] Op. cit. (przyp. wł. – rl).

 

[6] Z różnych powodów utajniam niekiedy własne teksty, tym razem jest to uszkodzenie mechaniczne rękopisu. (rl) 

 

[7] W ogóle nie rozumiem, dlaczego ktoś nie wymyślił małych przenośnych elektrowni wodnych lub wiatrowych, które idący w góry mógłby zabrać z sobą i zainstalować nad potokiem lub na pagórku, aby móc utrzymywać sprawność swych [fragment nieczytelny]! (rl)

 

[8] Nie rozumiem też, dlaczego [pisząc to wspomnienie] ukrywałem fakt, że wyprawa moja miała na celu przede wszystkim uczczenie 60 rocznicy ery czarnodziurskiej, której [symboliczną] datą powstania jest 28 sierpnia 1954 roku [!]. Z sioła Krywe miałem w tzw. międzyczasie zrobić wycieczkę do źródeł Sanu (przyp. wł. – rl).

 

[9] Była to myśl odruchowa. Wielokrotnie w życiu przypominała mi się [podobna] sytuacja, jaka miała miejsce w Bieszczadach w latach siedemdziesiątych XX wieku. Żołnierz Wojsk Ochrony Pogranicza zdezerterował z bronią z tamtejszej jednostki, aby przez Czechosłowację uciec do Austrii. W górach natknął się na parę młodych turystów, z którymi wymienił parę grzecznych słów, jako żołnierz strzegący granicy. Przy pożegnaniu znienacka zastrzelił ich oboje, tłumacząc potem, że mogliby posłużyć za świadków, że był on w tej okolicy. (przyp. wł. – rl).

 

[10] Cudzoziemcze, gdybyś kiedyś czytał niniejsze słowa, wybacz mi te dłużyzny, w których usiłuję zdać relację z mojej przygody. Ale chyba naprawdę musiałbyś być Polakiem, żeby ten komediowy niuans o podłożu rasowym mógł cię rozśmieszyć!

(Pisząc o tym teraz, w dalszym ciągu nie mam jasności, jak z tą sprawą naprawdę jest [ze służbą czarnoskórych w polskim wojsku, bo z czym?], ale dla samej opowieści jest to rzecz marginalna). (przyp. wł. – rl).

 

[11] Citoyen de la République Francaise! Quelle surprise! (fr.) – Obywatel Republiki Francuskiej! Jaka niespodzianka! (przyp. wł. – rl).

 

[12] Comme vous voyez, monsieur! (fr.) – Jak pan widzi! (przyp. wł. – rl).

 

[13] Vous êtes parisien! Merveilleusement! (fr.) – Pan jest paryżaninem! Cudownie!

 

[14] Je suis voyant comme mon père! (fr.) – Jestem jasnowidzący, jak mój ojciec!

 

[15] Je suis peintre! Mais, moi, je suis peintre en bâtiment! (fr.) – Jestem malarzem! Ale ja jestem malarzem budowlanym! (przyp. wł. – rl).

 

[16] Efektywna złożoność wszechświata to długość zwięzłego opisu jego regularności. Podstawowe prawa dają niewielki wkład do efektywnej złożoności, podobnie jak do algorytmicznej zawartości informacyjnej. Cała reszta pochodzi od licznych regularności wynikających z „zamrożonych przypadków”. Są to zdarzenia losowe, które mają liczne, dalekosiężne konsekwencje, połączone wspólnym pochodzeniem. Murray Gell–Man, „Kwark i jaguar”, Wyd. CIS, 1996 (przyp. wł. – rl).

 

[17] Trudno mi już teraz [kilka dni po napisaniu tych słów] powiedzieć, o jakich saltach myślałem. W ogóle już dawno zauważyłem, że co innego coś przeżyć, a co innego to coś opisywać. W dodatku to, co się przeżyło zmienia się pod wpływem opisywania i jeśli już opisze się to coś, ma się wrażenie, że za słowami znajduje się jakieś inne wydarzenie niż to, które istnieje we wspomnieniu. Jeśli opisze się to samo jeszcze raz, wtedy można stracić rozeznanie, które zdarzenie opisane jest bliższe prawdy, aż wreszcie można popaść w zupełną rozpacz i zwątpić, czy przekazanie jakiejś prawdy indywidualnego przeżycia jest w ogóle możliwe. Pewnie niejeden teoretyk teorii literatury załamuje ręce, czytając te moje dywagacje, a niektórzy może mi radzą, żebym przeczytał powieść „Absalomie, Absalomie…” Williama Faulknera, w której to samo wydarzenie przedstawione jest z około stu różnych punktów widzenia, ale z góry dziękuję za podobne mądrości na temat narracji, jako że w tym przypadku są one jednak już zbyt przestarzałe i nie ułatwiają mi zadania bardziej niż znajomość owej maksymy Horacego [65-8 rok p.n.e.]: O tobie ta bajka mówi, choć pod zmienionym imieniem. (przyp. wł. – rl).

 

[18] „Kundalini kobiece” to określenie ognia psychicznego, odczuwanego bezpośrednio przez mężczyznę, gdy kobieta jest seksualnie podniecona. Termin pochodzi z terenu myśli wschodniej, ale problem jest ogólnoludzki i najwyższy czas nazwać go jakoś po europejsku! Wychowanie seksualne w Polsce woła o pomstę do nieba! (przyp. wł. – rl).

 

[19] Od postawienia tego wykrzyknika minęło znów parę dni. Im bliżej jestem końca opisywanych zdarzeń, tym gorzej mi się pisze. Może to dlatego, że opowiedziałem paru osobom tę moją przygodę, a niektóre z nich nastawiły się nagle do mnie wrogo? Większość moich paryskich znajomych z jakichś powodów w ogóle nie wierzy, że wyjeżdżałem do Polski, a zwłaszcza w to, że mógłbym wrócić stamtąd tak prędko. W istocie: nie odwiedziłem w Polsce nikogo z tamtejszych moich przyjaciół, choć przecież miałem taki zamiar, ale jednak wspomniana wcześniej rocznica sprawiła, że musiałem zaplanować ściśle określoną kolejność zdarzeń. [A potem było już za późno].

Innym problemem związanym z opisywaniem niniejszego wspomnienia jest język, jaki zastosowałem, który mierzi mnie swoją sztucznością i staroświecką napuszonością, jestem nim zwyczajnie zawstydzony. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio takie dziwolągi zdaniowe układałem, mogą one przecież tylko zniechęcić normalnego człowieka do lektury. Nie chcę, oczywiście, powiedzieć, że spodziewałem się, że czytają mnie tylko i wyłącznie wariaci, choć na pewno i takich jest wielu wśród użytkowników FB*, ale gdyby ten statystycznie normalny P.T. Czytelnik miał zrezygnować ze śledzenia moich losów, nie mogąc znieść [użytych tu] manier stylistycznych, chyba dostałbym załamki…

Nie będę jednak wprowadzał tu żadnych poprawek, obiecałem sobie, że nie będę pisał tego wspomnienia dwa razy, bo mam już dość tych ciągłych zapewnień, że to jest [to] prawda!

Zresztą, rzecz zbliża się do końca, będę się streszczał! (przyp. wł. – rl).

* FB – to fejs [czyli Facebook {wyjaśniam na wypadek bycia czytanym za sto lat}]! rl

 

[20] Joseph Cambray, „Synchroniczność (o naturze i psyche we wszechświecie wzajemnych połączeń)”,  Instytut Terapii Integralnej Sławomira Kwiatkowska, Katowice 2014 (przyp. wł. – rl).

 

[21] Jest to pierwszy przypis dokonany po odzyskaniu tego wspomnienia z archiwum. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo przypisy wybijają czytelnika z rytmu lektury, dlatego postaram się robić je coraz rzadziej! (przyp. wł. – rl).

 

[22] Zapisałem to zdanie w cudzysłowie, jako że tak dokładnie wtedy zapytałem [a nie zawsze stosuję zapis tak dokładny]. Nie będę tego praktykował w całym tekście, niemniej ten jeden raz postanowiłem to uwiecznić, nawet gdyby rzecz wyglądała na pisarskie dziwactwo. rl

 

[23] Ktoś, kto nie interesuje się budową kosmosu, musi być bardzo zaskoczony, gdy dowie się, że jedna z gwiazd konstelacji Rzeki Erydan – Theemin – znajduje się 296 lat świetlnych od Ziemi [czyli w naszej Drodze Mlecznej], zaś Wielka Pustka to jeden z obiektów najdalej od nas oddalonych [miliardy lat świetlnych]. Mowa tu jednak tylko o kierunku patrzenia [a nie: „znajdujący się tam”]: wszechświat jest [w miarę] przeźroczysty, trzeba więc sobie wyobrazić, że jeśli popatrzymy w tamtym kierunku, to dopiero miliardy–miliardy razy dalej [niż Erydan] jest owa w/w Wielka Pustka. Mam nadzieję, że wyraziłem to jasno? rl

 

[24] Mon tire-bouchon! (fr.) – Mój trybuszon [korkociąg]! rl

 

[25] Sens publicznych spowiedzi w naszej sekcie wyjaśniam gdzie indziej. Należy jednak wiedzieć, że w roli spowiednika może wystąpić dowolna osoba, każdorazowo w masce innej osoby, znanej publicznie, bądź nawet własnej, a prawo rejestracji imprezy ma tylko organizator. [W tym wypadku są to: 1. tekst spisany z nagrań magnetofonowych, 2. zdjęcia kilku masek, 3. dzwonek czarnodziurski z gliny, zaprojektowany i wypalony przez Janusza Elisa Kowalskiego]. Do upowszechnienia całości lub fragmentu spowiedzi potrzebna jest zgoda penitenta, jak też osób, które biorą czynny udział w imprezie [jako spowiednicy]. rl

 

[26] Dlatego [zanim nawiążemy z nim kontakt] przepraszam p. A. R. Minkkinena, że publikuję wypowiedzi tej nieznanej osoby, która na ów czas przybrała jego oblicze [a dotyczy to także p. Jerzego Olka, który występuje w innej części utworu {sekta poszukuje kontaktu z p. J. Olkiem!}; co zaś do innych uczestników uroczystości, to wszyscy wyrazili zgodę na użycie ich wypowiedzi, które wszakże też zostały wyrażone nie ich ustami [za co bardzo dziękuję]! rl

 

[27] Gdy pisałem początek tej historii (w pierwszym roku trzeciego tysiąclecia), ilość psich odchodów na ulicach Paryża była znacznie większa niż obecnie. Pod wieloma względami Paryż podupadł w ciągu minionych dwudziestu lat, ale jeśli chodzi o la merde, można mówić o wielkim postępie (liczne szalety publiczne, bezpłatne i utrzymane w czystości)!  – 17 VI 2020 [Pierwszy przypis do powieści „Słońce smoków” – zrobiony in statu nascendi]. rl

 

[28] [Nasz pryncypał do nas wszystkich zwraca się per wasza wysokość], ale gdy tak zażartował, poczułem się głupio, jakbym to ja sam był przyłapany in flagranti na doświadczaniu przyjemności naszego biblijnego przodka Onana [i nie tylko przecież jego]! rl

 

[29] W Polsce, jeśli się coś powie i od razu pożałuje tego, trzeba jak najprędzej postukać palcem w niemalowane drewno – wtedy sens wypowiedziany przestaje kusić los! Ten zwyczaj przestrzegany ze szczerością skutkuje zawsze jak najlepsze zaklęcie! – 9 IV 2021. [Przypis stworzony in statu nascendi dla powieści „Słońce smoków”. Czerwona góra to francuska nazwa miejscowości, w której wtedy mieszkałem: Montrouge]. rl

 

[30] Ten skrót kojarzy się z fryzurą kobiecą, ale używam go bardziej ze względu na pamięć naszych ówczesnych rozmów w kręgu sekty, gdzie używaliśmy go w sensie technicznym: „kobieta z kokiem” oznaczało, że jest ona świadoma, w którym momencie jest wewnętrznie gotowa do seksualnego kontaktu. – 10 X 2021. [J. w.]. rl

 

[31] Żółty Kieł był zdeklarowanym członkiem naszej sekty przez cały czas swego pobytu w Paryżu jako „emigrant ekonomiczny”. Mieszkał w naszej komunie, ale pracował na „swoich” budowach. Nie pamiętam, żeby skarżył się na los, oprócz tego jednego tylko razu [mówił gwarą, choć nie spod Przemyśla, skąd pochodził]: „Oni mje nazywajum Żółty Kieł!… Nó, ali, pani Rómani, czy mję się ópłaca kupować szczuteczkię dó jidnegu zębu?” – zapytał, a ja przyznałem mu rację. Gdy zjeżdżał do kraju, nakazałem mu nie przyznawać się w swojej wsi, że należy do „kociej wiary”, a on za tę radę mi podziękował. rl

 

[32] Baydała Oszczecirski, „Świadomość kosmiczna (1)”, Teczka (pismo społeczno-kulturalne), nr 14, Paryż 1998. [W skrócie naszego ośrodka – EROS – zawsze dla żartu przestawialiśmy kolejność liter, ale nigdy nikt się nie zorientował]. rl

 

[33] Jarosław Mikołajewski [Facebook, 4 XI 2022]. Autor posta jest radiowcem, poetą i tłumaczem z języka włoskiego. Niedawno ukazało się jego pierwsze tłumaczenie prozą na język polski „Boskiej Komedii” A. Dantego. rl

 

[34] Tadeusz Piekło (1936–2007), poeta, dziennikarz, krytyk. Cytowany fragment pochodzi z wiersza „ul. Katedralna” [z cyklu „Ulice przemyskie”]. Drugi cytat [czyli nowa nazwa kina] pochodzi z wiersza, którego tytułu nie udało mi się dotychczas ustalić. rl

 

[35] „Boską Komedię” [mającą też tytuł „Bo nigdy dość się nie umiera”]  pisałem w 2015 r., czyli już wtedy prorokowałem, że wieczności są liczne, co potwierdził niebawem fizyk R. Penrose, za co dostał Nagrodę Nobla [w 2020 r.]. rl

 

[36] Przerwałem pisanie „Bo nigdy dość się nie umiera” na wieść, że populistyczna partia wygrała wybory prezydenckie [2015], czekałem już tylko na najgorsze. Spodziewałem się, że w każdym mieście polskim stanie na rynku gilotyna [„bo co Francuz wymyśli, to Polak polubi” {a Polska jest około 200 lat za Francją}]. Tymczasem nic podobnego nie nastąpiło, zdemontowano tylko organy władzy pochodzenia demokratycznego i wzmocniono religię państwową, czyniąc z kleru najwyższą klasę społeczną. Ponieważ w pisaniu byłem już w przyszłości, nie umiałem wybrnąć z sytuacji, bo wcześniej opisałem pierwszą dekapitację z woli nowego prezydenta [i rzecz ogłosiłem w gazecie naszej sekty {która już się nie ukazuje}]. Nie skazałem na śmierć Donalda Tuska, który pełnił wówczas urząd szefa UE, bo był on poza zasięgiem tej władzy, lecz najbardziej interesującego z ich wrogów, Janusza P. Przykro mi bardzo, że się pomyliłem i posądziłem populistów o tak niecne zamiary, no i też głupio mi bardzo wobec w/w polityka, którego zawsze widziałem w roli prezydenta RP. rl

 

[37] Polakom nie trzeba tłumaczyć, ale to tak, jakby Francuzom powiedzieć: Rimbaud! Świętość narodowa! O tym, że Mickiewicz na Zachodzie przez znawców poezji nazywany jest Naśladowcą Szatana, przeciętny Polak nie wie [nazwał go tak hrabia de Lautreamont (Isidore Ducasse)]. Gdy Mickiewicz zmarł, Rimbaud miał rok, miesiąc i tydzień. rl

 

[38] Aleksander Fredro (1793–1876), ur. w Surochowie [sioło między Jarosławiem a Przemyślem], zmarł we Lwowie. Wspomniana XIII księga „Pana Tadeusza”, domniemanego autorstwa Fredry, jest znana wszystkim Polakom, a zwłaszcza młodzieży, łaknącej wiedzy na temat życia seksualnego, gdyż nawet sens słów „rozkosz”, „orgazm” itp. szkolnictwo polskie ukrywa przed dziećmi, twierdząc, że są to doznania z kręgu patologii. W naszej sekcie trwają nieustanne modły o rozum polskich władz! rl

 

[39] Z Eliota. rl