Rafał Derda
Brodzenie po pas
Rafał Rutkowski
„siej czas”
wydawnictwo j, Wrocław 2024
Jak masz poetę/poetkę z Poznania, to w wierszach będzie politycznie. Jeżeli twórca jest z Krakowa, to będziemy zmagać się z silnym podmiotem lirycznym, mówiącym często „ja” i jedynie w swoim imieniu. Jeżeli zaś sięgniemy po liryczne teksty z Lublina, będzie ogień, ciemna przyroda, oniryczność i śmierć. Czy posługuję się stereotypami? Oczywiście. Czy skrzywdziłbym tym stereotypem „siej czas” Rafała Rutkowskiego? Absolutnie nie, ponieważ ważnymi motywami jego poezji są ogień, ciemna przyroda, oniryczność i śmierć.
Pali się czas który zostawiam
na oknach komputerach butach
i sam się palę w rzekach wieczny ogień
człowiek który nie wie dokąd iść
idę w głąb siebie i w ciebie
mieszkać w głuchej pustce
jak w utopionej motoroli
odbiera zmarły i pyta o siebie
czy na pewno go nie ma może jeszcze żyje
odpowiadam we śnie tylko tam jesteście
czekajcie choć jeszcze do was nie idę
muszę napisać krokami
o tych co wbiegli w głąb
(„Splin”, s. 9)
Ogień pali się w rzekach, podczas gdy do podmiotu lirycznego dzwoni zmarły, a całość tekstu jest głęboka zanurzona w atmosferze snu. Wydaje się, że lubelscy poeci mają taki styl obrazowania we krwi. Jest to styl, który na mój osobisty użytek nazywam „niewymuszonym patosem”. Patos ten może być wybitnie chtoniczny, jak to jest u Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, może mieć też nieco bardziej celestialną formę, jak w wierszach Andrzeja Niewiadomskiego. Rafał Rutkowski jest w moim mniemaniu czułym uczniem obydwu i w „siej czasie” pokusił się on na syntezę przestrzeni poetyckich obydwu, próbując przy tym zaoferować też elementy swojej własnej frazy[1].
„siej czas” to jednocześnie brodzenie po pas w ciepłej letniej rzece i listopadowy pogrzeb. To wszystko to, co nazywamy poetyckim, poetyckim do bólu. Poetycka do szczętu jest tutaj metaforyka, poetyckie są motywy, poetycki jest podmiot. W niektórych utworach omawianej książki Rutkowski, mimo że dostarcza nam rzemiosło wysokiej próby, jest nużący, ponieważ jest przewidywalny. Pokazuje świat, w którym już byliśmy nie raz (zwłaszcza część mojego pokolenia, które prawie na klęczkach zaczytywało się „Dyciem”, Honetem czy też Majzlem), więc czujemy się w nim znajomo, ale za bardzo znajomo. To trochę jakbyś szedł do kogoś w odwiedziny, a tam w salonie te same meble, które tydzień temu składałeś ze szwagrem u siebie. Tryb, o którym mówię, objawia się w wierszach takich, jak ten poniżej:
W gęstej trawie wyczuł klamkę od drzwi
nacisnął i otworzył drogę w dół
pełną wygadanych głów i rzeczy raczej
z przyszłości niż z dawnych czasów
nigdy nie myślał że można iść do jutra
schodząc klatką schodową
zawsze myślał że albo do przodu
albo gdzieś wysoko bliżej słońca
nie wiedział że światło dochodzi tak głęboko
że kilkanaście pięter niżej to także kosmos
jednak jak na życie tutaj jest za lekko
otoczeniu brakuje twardości
ruchem ręki mógł rozproszyć rzeczywistość
więc domyślał się że tu nie ma światła
to ciemność która skusiła go szybkim
poznaniem jak będzie kiedyś wyglądał
a będzie wyglądał jak wspomnienie
więc wiem że więcej nie popełni błędu
i uda się raczej w stronę wschodzącego
słońca
(„Dół”, s. 23)
Żebyśmy się dobrze zrozumieli – to jest dobry wiersz. Kiedyś nazywało się takie utwory „drukowalnymi”. Problem, jaki mam z tą poezją jednakże, a chciałbym zaznaczyć, że być może jest to jedynie mój osobisty problem, to brak wyrazistego, własnego sznytu. Jak już wcześniej wspomniałem, Rutkowski stara się być idiosynkratyczny, natomiast wciąż mam wrażenie, że jest on jednak zbyt głęboko „zapożyczony”, żeby w pełni zbudować swój własny oddech. Na szczęście, nikt nigdy nie jest do końca, tak więc i w „siej czasie” mamy utwory ciekawsze, ponieważ jakby całkowicie należące do autora.
Pierwszy kolor jaki pamiętam to czerwony
kolor matki i ojca to ciemna zieleń
brąz kiedy wyszedłem z domu
w dni słoneczne świtało prawie pomarańczowe
w dni pochmurne szare
jesteśmy lepsi od tych którzy nas zrobili
i od tych którymi będziemy
(„Ocena”, s. 16)
Te dwie ostatnie linijki, to nie jest za dużo, ale jest to wyraźne świadectwo tego, że Rutkowski ma ochotę mówić „po swojemu”. Kibicuję rozwojowi talentu tego poety, ponieważ widać w jego pisaniu mocne postanowienie dążenia do maestrii. Ta maestria już jest, widać ją w „siej czasie”, teraz należy jedynie mocniej przetrawić ją przez siebie, przegryźć się przez nią. Mam nadzieję, że następna książka Rafała Rutkowskiego będzie już dziełem skończonym i ważnym.
[1] Pamiętam pewien ranek, spędzony wspólnie z Rafałem Rutkowskim oraz Wojciechem Dunin-Kozickim, kiedy to obudziliśmy się w Aleksandrowie Kujawskim po wyczerpujących, acz zupełnie niewinnych bachanaliach. Wojciech stwierdził wtedy, że dla odprężenia musimy pojechać do Ciechocinka, a że miał przy sobie pokaźną ilość gotówki, postanowił zamówić taksówkę. Taksówa przyjechała, a oprócz taksówkarza w pojeździe siedziała kobieta. Taksówkarz wyjaśnił że to jego żona, a po tym jak zawiozą nas na tężnie, to idą na grzyby. W Ciechocinku było magicznie, jak to w Ciechocinku, ale w pewnym momencie dopadło nas zmęczenie, a zaraz po tym głód. Znaleźliśmy jakiś lokalny spożywczak, a jako że byliśmy naprawdę wygłodniali, to nawet się nie zastanawialiśmy, tylko kupiliśmy produkty w których było najwięcej protein i węglowodanów, czyli bułki i wędzoną makrelę. Usiedliśmy kulturalnie na ławce przed sklepem i pogrążyliśmy się w konsumpcji. Dunin-Kozicki stwierdził, że pora nam wracać i że zadzwoni po taksówkę. „Powiedz mu, że jak on był na grzybach, to my byliśmy na rybach” oznajmiłem wskazując na resztki makreli. To właśnie zdanie było moim największym osiągnięciem, jeżeli chodzi o dowcipne komentarze do rzeczywistości.
Rafał Derda