Wiesław Myśliwski


Andrzej Łuczeńczyk,
„Źródło”

recenzja wewnętrzna dla wydawnictwa Iskry,

niepublikowany maszynopis

(ca. 1985)


 

O czym jest ta mini-powieść? Doprawdy nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć. A nawet mam wątpliwości, czy tak postawione tej prozie pytanie jest na miejscu. Pytania bowiem tego rodzaju wobec literatury narzuciła sama literatura, ściślej, określona konwencja literatury, literatury z akcją, literatury z tezą, literatury posługującej się kalendarzowym czasem, a więc literatury sprawozdawczej. Tymczasem w tekście Łuczeńczyka niczego się nie sprawozdaje, a może nawet niczego się nie opowiada, w znaczeniu, w jakim opowiada się tzw. rzeczywistość. Tu rzeczywistością jest ta sfera ludzkiej tajemnicy, ludzkiej egzystencji, a może esencji, która nie poddaje się naszemu bezpośredniemu poznaniu, która poddaje się zaledwie naszemu przeczuciu, a tym samym nie poddaje się żadnemu nazwaniu, lecz jedynie niedopowiedzeniu.

Lęk przez nazwaniem jednoznacznym czegokolwiek jest widoczny w tekście wyraźnie, widoczny zarówno w partiach narracyjnych, jak i dialogowych, determinuje również konstrukcję ogólną powieści, determinuje przede wszystkim czas, a można by nawet z pewnym ryzykiem powiedzieć, że czas został tu unieważniony, w każdym razie na tyle, na ile jest to możliwe w prozie. Wynikający z owego lęku rygor konstrukcyjno-narracyjny staje się niekiedy aż natrętny, niekiedy nienaturalny, a niekiedy wręcz prowokuje do posądzania autora o uprawianie świadomej rebusoinady. Toteż tej powieści nie da się czytać w pospolitym tego słowa zrozumieniu, tę powieść należy odgadywać, należy ją rozwiązywać jak zadanie poznawcze, aby dojść do takich lub innych, lecz w każdym przypadku względnych konstatacji. Jest to zadanie niekiedy pasjonujące, i wówczas doznajemy prawdziwej radości, ale niekiedy i nużące, ponieważ żadnego wyniku, jaki nam wychodzi w trakcie rozwiązywania, nie możemy być dostatecznie pewni. Ale może właśnie o to autorowi chodzi w tej powieści, może w tym się najpełniej objawia jej filozoficzny sens – miara poznawcza naszych możliwości? Wszystko jest w tej powieści symbolem, znakiem, co najwyżej sugestią. O wszystkim, o czym się tu mówi, mówi się w sposób pośredni. Zmusza nas to tym bardziej do „pracy w sobie”, skazuje tym bardziej na własny wysiłek, wobec którego tekst ten proponuje nam najczęściej wspólną bezradność.

Ma ta powieść jakiś smak szatański. I dla mnie osobiście jest to najistotniejszy w niej trop interpretacyjny. Szatan przemieniony w człowieka, czy może człowiek poddający się z własnej woli próbie na rozpoznanie w sobie przyrodzonej miary szataństwa, uległości wobec szataństwa, tęsknoty za szataństwem? Bo może nie jesteśmy w pełni ludźmi, lecz jedynie szatanoludźmi? Finał powieści byłby dla takiego jej rozumienia wyraźną wskazówką. Chociaż można ten finał potraktować równie jako dowcip, jako przewrotny ukłon autora pod adresem klasycznego wizerunku szatana-eleganta, szatana-salonowca, wobec którego nasze prawdziwe szataństwo jest nie do ogarnięcia. Ale w równym stopniu może się w tym finale wyrażać drwina wobec całościowego planu powieści jako aktu bezradności poznawczej, który z pokorą rozpoznaje rezultat swojego daremnego trudu w starej figurze ludzkiej kultury. Nie wiem. Ale wiem, że to świetna książka.

 

Rękopis opowiadania „Przez puste ulice”,
zdjęcie z archiwum Pauliny Łuczeńczyk