Zdjęcie z archiwum Pauliny Łuczeńczyk
(1.)
Żyjemy w momencie historycznym, który bardziej się rozciąga, niż wydarza. Mam co do tego pewność, że status „wydarzenia” całkiem zelżał, jakieś tam rzeczy ciągle się wydarzają i nawet nas dotyczą, ale też nas albo nic nie obchodzą, albo obchodzą przesadnie, w coś tam się angażujemy, po czym to coś wyparowuje i robi się z tego flak.
Nic nie mam przeciw dzisiejszym czasom, są to czasy jak każde inne, da się w nich żyć lub być zabitym, zamęczonym, zostawionym na śmierć. To nie ulega zmianie, są to jednakże czasy post-posthistoryczne, zdarzeń jest dużo i niwelują się, ulegają przemiałowi, czego działanie na mózg jest, powiedzmy, tyleż przyjemne, co i zabójcze.
Człowiek niby angażuje się w jakąś akcję, z wielkim zapałem i energią, ale potem zawsze okazuje się, że nie miało to sensu, bo wszak przywódcy byli skorumpowani i sami mieli sporo na sumieniu, można się równie dobrze zaangażować przeciw nim, niektórzy tak robią, ale po co?, większość i tak pozostaje w stanie dezinformacji pomimo panującej ogólnie informacji.
Weźmy chociażby przykład pierwszy z brzegu, inaugurację tegorocznej Warszawskiej Jesieni, dotychczas był to zawsze koncert symfoniczny na wielkiej sali Filharmonii, wczoraj zaś przeniósł się w kuluary, do foyer, ileś wydarzeń działo się równocześnie i nikt nie miał szansy wszystkich ich ogarnąć. Możemy rozpatrywać to w kategoriach „polepszenia” (niewątpliwie zyskuje na tym „rozrywkowość”), lecz przecież jest to powrót do czasów, gdy sama muzyka nie miała większej wagi, jak w czasach Rossiniego, liczył się pobyt w budynku Opery, odbywające się tam flirty i inne zdarzenia towarzyskie.
Dzisiaj tę rolę przejęła Filharmonia i zwłaszcza Warszawska Jesień. Lepiej to, czy gorzej?, sam nie wiem, mój zmysł uganiania się za nowością uległ jakiemuś uwiądowi, odkąd zrozumiałem, jaka ta nowość jest już otwarcie staromodna. Wszyscy zmieniamy się w czasie, lecz czas zmienia się inaczej, niezgodność jest nieunikniona. Mój umysł nie uzgadnia się ze status quo, gdyż jest z natury progresywny, a progresywność to w tej chwili już tylko żal po czymś, co już było.
[Jeszcze wyjaśnię: podczas inauguracji WJ była oczywiście prezentowana muzyka progresywna, sprawiająca wrażenie „bycia czymś, czego nie było”, lecz sposób prezentacji przesłonił ewidentnie jej własny ewentualny przekaz, atrakcją stała się sama możliwość spacerowania, przechadzania się po różnych salach, zakamarkach, z których dobywały się jakieś dźwięki; uważam to za zupełny uwiąd idei nowoczesności.]
(2.)
W Polu zamierzamy zajmować się co jakiś czas pisarzami, których sami uważamy za wielkich, niezależnie od tego, jak obeszła się z nimi tzw. „historia”. Na pierwszy ogień poszedł Andrzej Łuczeńczyk (zmarły młodo w 1991-ym roku), przede wszystkim dlatego, że dzięki jego córce Paulinie mamy dostęp do archiwum, z którego wydobywamy różne atrakcje; poza tym zaś dlatego, że ogłoszona w 2018-ym roku przez PIW edycja „Dzieł zebranych” Łuczeńczyka wywołała pewne zainteresowanie tym pisarzem wśród młodszych czytelników, którzy wcześniej o nim nie słyszeli, chcemy więc tę uwagę jakoś podtrzymać, a nawet wzmóc.
O Łuczeńczyku nigdy nie było „głośno”, chociaż pod koniec życia publikował książki (czy raczej „książeczki”) w miarę regularnie, był to wszak okres „smuty” między stanem wojennym a transformacją ustrojową, literatura tego okresu szybko została odesłana w niepamięć przez krytyków oczekujących nowych zjawisk, które zresztą skwapliwie nadeszły w latach 90-ych. Stosunkowo najlepiej w pamięci odbiorców zapisał się „Gwiezdny książę” (1986), dzięki któremu autora często określa się jako „księcia pisarzy”, z pewną przesadą i emfazą, bo przecież księciem żadnym nie był. Moim zdaniem jest to pozycja w jego dorobku drugorzędna, pisana z wielką ambicją, lecz jakościowo ustępująca większości innych utworów.
Podobnie zresztą z „Wyzwaniem”, które (przed edycją „Dzieł”) ukazało się tylko w Twórczości w 1990-ym roku, jest to ostatni „duży” utwór Łuczeńczyka i tu również ambicje biorą górę nad wykonaniem, choć z nieco innych powodów. O ile „Gwiezdny książę” dzieje się w baśniowym średniowieczu, o tyle akcja „Wyzwania” umieszczona została w „niedalekiej przyszłości”, czy wręcz „możliwej teraźniejszości”, gdy konflikty globalne będą załatwiane nie na zasadzie starć zbrojnych, lecz drogą ataków terrorystycznych (co się najpierw sprawdziło, a później znów poszło w niepamięć). Terroryzm był wówczas – a właściwie: nieco wcześniej – tematem „modnym”, dość wspomnieć takie arcydzieła jak „Podróż Arysty przez Lotaryngię” Mieczysława Piotrowskiego (pierwodruk 1976, lecz wersja książkowa 1984) i „Mroczny przedmiot pożądania” Luisa Buñuela (1977), czy „Agitkę” Anny Bojarskiej (napisaną w 1982, wydaną w 1987-ym roku). Łuczeńczyk podjął ten temat, lecz znów na zasadzie alegorii, włączając w to flashbacki z czasów biblijnych, gdy Bóg i Szatan spotkali się (zresztą nie po raz pierwszy), by u(nie)zgadniać swoje stanowiska. W świecie „Wyzwania” obaj są już tylko pionkami poddanymi przemocy ze strony czysto ludzkiej, nie istnieje możliwość, by przeprowadzili jakikolwiek swój własny projekt, nastawieni są wyłącznie na przetrwanie.
Dlaczego więc reprodukujemy tu akurat „Wyzwanie”? Z powodów czysto technicznych. Pierwsza edycja tego utworu miała miejsce co prawda jeszcze za życia autora (druga, w „Dziełach”, jest jej niemal dosłowną powtórką), jednak wydało mi się, że akurat to dzieło wymaga gruntownej redakcji. O ile bowiem zarówno „Gwiezdny książę”, jak i „Źródło” są, formalnie rzecz biorąc, nowelami, o tyle „Wyzwanie” jest już rzeczywiście mini-powieścią, zawiera liczne plany czasowe i przestrzenne, w obu dotychczasowych wydaniach nie zostało to jednak uwzględnione, tekst drukowany był bez przerw, co niewątpliwie utrudniało jego percepcję. Być może takie było autorskie zamierzenie, trudno w to wnikać, jednak biorąc pod uwagę postać, w jakiej ukazały się poprzednie dwa dłuższe utwory Łuczeńczyka w formie książkowej, postanowiłem i „Wyzwaniu” nadać podobny kształt, powiedzmy: czysto eksperymentalnie (bo bez porozumienia z autorem), wprowadzam zatem interlinie, korygując dość liczne literówki i dostosowując całość do obowiązujących współcześnie reguł edytorskich.
Zdjęcie z archiwum Pauliny Łuczeńczyk
(3.)
Łuczeńczyk był miniaturzystą, pisanie utworów o większej objętości przychodziło mu z trudem (o czym świadczy choćby rękopis „Gwiezdnego księcia”), lecz nie jest to żaden zarzut, znamy wielu pisarzy, którzy spełniali się właśnie w małych formach, podczas gdy te duże wychodziły im tak sobie. Choćby Anna Kowalska. Albo Flannery O’Connor. (Przyszły mi do głowy akurat dwie kobiety, lecz były to miniaturzystki co się zowie.) Duże formy Łuczeńczyka to w dodatku utwory „fantastyczne”, tymczasem jego środowiskiem naturalnym było „tu i teraz”, nie mówię zresztą, że rzeczywistość bezpośrednio mu dostępna, bo jako pisarz wiejski chętnie umieszczał akcję swoich utworów w realiach wielkomiejskich, lecz jednak było to coś, co mógł choćby kątem oka zaobserwować. Zaryzykuję tu tezę, że nie był to pisarz wyobraźni, lecz obserwacji. Albo inaczej: że jego wyobraźnia funkcjonowała dobrze tylko na gruncie obserwacji, a pozostawiona samopas stawała się jakby bezradna. Jest to w dodatku wyobraźnia obsesyjnie skupiona na „nieprzyjemnych” aspektach egzystencji, ale nie jak u (wczesnego) Bitnera na tych, na które człowiek jest skazany jako istota z gruntu cielesna, lecz na tych, które zeń wynikają na gruncie umysłowych atawizmów określanych zbiorczo jako „zło”.
Nawet najwyżej postawieni filozofowie nie wiedzą, skąd w człowieku to „zło”, jest to zatem pytanie wciąż aktualne i nader interesujące, choć mam wrażenie, że odpowiedź nie jest zbyt skomplikowana: stanowi ono genetycznie w nas wpisaną pozostałość po zwierzęcych przodkach, mamy zatem odruch polowania, znęcania się, niechęci do osobników obcych wkraczających na nasze terytorium. Wszystko to jest najzupełniej naturalne i nie powinno nikogo dziwić. Da się to częściowo zniwelować na drodze wychowania bądź karania, jednak u ludzi, którzy sami zło w sobie tłumią, dochodzi do jego sublimacji i przybiera ono wtedy formy dziwne, zazwyczaj przerażające, a co za tym idzie – również budzące fascynację. To właśnie zło, dość pokraczne, bo ujawniające się u osobników „zaburzonych” (względnie bardzo młodych) szczególnie interesowało Łuczeńczyka, ono też doprowadziło go do największych pisarskich spełnień, objętościowo malutkich, bo jego opis nie wymaga wielkich epopei. Nie dochodzi tu do żadnych gloryfikacji ani potępień, zaletą tych utworów jest ich drobiazgowość i beznamiętność, po prostu opis sytuacji, kiedy zło się wydarza, bierze kogoś w posiadanie i nim kieruje. Poza tym zajmowały go też inne atawizmy, jak choćby solidarność międzyosobnicza, chęć przyłączenia się do grupy, zmysł przyjemności. Łuczeńczyk nie miał jednak złudzeń co do natury ludzkiej, nie idealizował jej i nie miał na podorędziu gotowych „recept na szczęście”. Był świadomym swego warsztatu i własnych ograniczeń realistą, korzystającym zresztą chętnie z popularnych konwencji: kryminału, horroru, powieści młodzieżowej. Pod koniec życia zaczął wszak dywagować na temat „zła historycznego”, globalnego, a jest to temat grząski, stąd te jego alegorie, wysyłanie bohaterów w przeszłość lub w przyszłość, skąd wracają bezsilni, z pustymi rękami.
Byłże więc Andrzej Łuczeńczyk pisarzem nowoczesnym, czy nie był? Nie był o tyle, że stosował się do tradycyjnych narracyjnych reguł (też nie zawsze, jeśli wziąć pod uwagę „Błyski” albo „Córeczkę”, które można już podciągnąć pod kategorię „literackich eksperymentów”); był, jeśli zważyć jego stylistyczną niepodrabialność, specyficzny kunszt posługiwania się dialogiem (w którym rozmywają się tożsamości rozmówców), jak i ogólnie mówiąc wyjątkowość na tle powstającej podówczas literatury.
(4.)
Ten ostatni argument może się wydać ogólnikowy i gołosłowny, lecz jednak go podtrzymam i rozwinę. Łuczeńczyk był palaczem. Mieszkał na wsi i pracował jako palacz w Ośrodku Zdrowia. Swoje utwory często pisał w kotłowni (w domu je przepisywał na maszynie), kotłownia była jego miejscem pracy, zarówno tej zarobkowej, jak i artystycznej. Słowo „palacz” przywodzi oczywiście na myśl pierwszą powieść Franza Kafki, która pierwotnie tak się właśnie nazywała, by później przybrać inne tytuły, a to „Ameryka”, a to „Zaginiony”. Na początku wszak jest tam palacz (okrętowy), którego Karl Rossmann usiłuje wyciągnąć z kretesu, z którego wyciąga wszak sam siebie, by potem popaść w kolejne tarapaty. Mówi się czasem, że opowiadania Łuczeńczyka są „kafkowskie”, lecz jednak poza tym słowem (słowem „palacz”) Łuczeńczyk z Kafką nie ma nic wspólnego, Kafka jest piewcą biurokracji, czyli panowania systemu nad pojedynczym stworzeniem (nie zawsze jest to człowiek), Łuczeńczyka interesuje wyłącznie pojedynczy osobnik (ludzki) skoligacony ze swoim takim czy innym atawizmem. Druga podstawowa różnica zauważalna jest na poziomie zdania, Kafka tworzył zdania obrzydliwie złożone i powykręcane, Łuczeńczyk zdania obrzydliwie proste, jakby cięte siekierą i wrzucane łopatą do pieca. Tu jednak nasuwa mi się podejrzenie, że łączy ich ów… trop amerykański. Kto bowiem pisał takie zdania jak Łuczeńczyk? Oczywiście Hemingway, ów piewca wspaniałości człowieczeństwa, który ostatecznie popełnił samobójstwo. Łuczeńczyk jest jedynym naszym udanym pisarzem „hemingwayowskim” (no, może jeszcze Hłasko, ten jednak robił to bardziej powierzchownie), tyle że stanowi zarazem jego „ciemne zwierciadło”, nie ma co do ludzkości złudzeń, choć też jest zafascynowany człowiekiem. Ameryka przypadła do gustu potem nam, poetom lat 90-ych, cmoktaliśmy ją jak krowę-Matkę, dzisiaj już chodzi chuda, nikomu na nic się nie przyda, niech żyje Afryka, niech żyje Azja, Australia i Mikronezja!
(5.)
Trochę już jestem zmęczony, zadzwonił Józiu, że dzwonił do niego „Roman Lis”, do mnie też dzwonił (w nocy), oczywiście nie Roman, tylko jego syn Franek, który ojcu zmarłemu podwędził telefon. Jest w tym coś złego? Sam nie wiem, bo jednak nie śmieszy mnie to (a powinno?). Roman umarł, więc zamiast jego nowych tekstów zamieszczamy rozmowę Andrzeja Śnioszka z nim. Warszawska Jesień zakończyła się wypuszczeniem „grających baloników” pod sufit, pewnie ten performance przejdzie do historii, lecz (że tak powiem) jaka historia, takie w niej wydarzenia. Cage by się zaśmiał, Messiaen przeżegnał. Nasza historia jest mdła i cieszmy się tym, póki jeszcze nie musimy chodzić o balkoniku.