Kącik Wiesi (2)


Na telewizję


 

 

Na początku w tej części wsi był tylko jeden telewizor. Nie jest do końca jasne, jakim sposobem ów przedmiot zbytku trafił do jednej z rodzin, pewne jest tylko, że odmienił życie wszystkich. Mały ekran telewizora, w którym śnieżyły biało-czarne obrazy, potrafił zahipnotyzować oglądających na długie godziny. Dotyczyło to nie tylko domowników, ale i tłumnie napierających sąsiadów. Wypada nadmienić, że wówczas nikt nie zapowiadał się z wizytą, po prostu się przychodziło, się siadało i się oglądało. Telewizor stał w pokoju, do którego trzeba było przejść przez niewielką kuchnię, a to w tych dwóch izbach toczyło się całe życie rodziny. W dni powszednie program zaczynał się dopiero po południu, ale w niedzielę nadawano wcześniej, toteż zaraz po sumie gromadziły się dzieciaki na „Bonanzę”. Cały front chaty zastawiony był zdezelowanymi rowerami. W tym pozornym chaosie obowiązywała pewna hierarchia: młodsi sadowili się na podłodze, starsi na ławce lub na jednym z dwóch krzeseł. Najzagorzalsi fani telewizji potrafili dotrwać do ostatniej wieczornej transmisji, nie chcąc poluzować raz zarezerwowanego miejsca, przy czym nie miało większego znaczenia czy przemawiał akurat „Koń, który mówi”, czy towarzysz Wiesław. W tym czasie dzieci przebierały się za Zorro, a trochę starszych bawił „Flip i Flap”. Ale naśmiać można było się i z niektórych komentarzy. Kiedyś pewna krewka stareńka na widok warszawskiej syrenki krzyknęła: Wej, wej, jako baba z knypem! Inna sąsiadka, stała bywalczyni czwartkowych spektakli „Kobry”, zawsze pierwsza wiedziała, kto zabił. Ponieważ był tylko jeden program, nie trzeba było uzgadniać, co kto lubi. Od czasu do czasu regulowano jedynie ostrość obrazu lub głośność, posługując się pilotem połączonym kabelkiem z telewizorem. Przywilej obsługiwania pilota zarezerwowany był dla najmłodszego syna w rodzinie, który korzystał z niego zgodnie ze swoim widzimisię. Do tego chłopak ten,  będąc w swoim domu, mógł w dowolnym momencie jeść chleb ze smalcem posypanym cukrem. Dobrze mu się działo. Ale bądźmy sprawiedliwi, ta rodzina i tak miała dużo cierpliwości wobec okupujących ich dom nieproszonych gości. Szczególnie Pani Leosia, która lubiła dzieci i nieraz rozkroiła im cały upieczony przez siebie placek. Pan Stanisław dorabiał tu i ówdzie, jak większość małorolnych, a gdy wracał wieczorem zmęczony, zanurzał się w pielesze, nie bacząc na widzów. Kiedyś jednak miarka się przebrała. Poprzedniego dnia pan Stasiu wrócił do domu później niż zwykle, licząc na to, że w niedzielę będzie mógł to odespać. Jeszcze w południe zmagał się z bólem głowy, gdy zaczęło się… skrzypienie drzwiami, tupanie butami, szuranie krzesłami, a z telewizora zaczęły dobiegać męczące dźwięki fortepianu. Tak się złożyło, że pan Stanisław nie był miłośnikiem Chopina, i w ogóle muzyki poważnej, toteż przy kolejnym głośniejszym akordzie zerwał się z pościeli, i stanowczym gestem, popartym mocnym słowem, zażądał ciszy. W tych okolicznościach młodzi pospiesznie opuścili pokój, a gospodarz, pozostający na ten czas w samych kalesonach, ochłonął dopiero na progu domu. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że to był koniec telewizyjnych spotkań. Małe urazy parowały szybciej niż czerwcowe kałuże. Znowu wszyscy czekali na sobotę, bo w sobotę „leciał” western.