CHŁOPKI

Joanna Kuciel-Frydryszak,
„Chłopki. Opowieść o naszych babkach”, Marginesy 2023


 

 

Od pierwszych stron „Chłopek, opowieści o naszych babkach” Joanny Kuciel-Frydryszak miałam wrażenie, że otwieram drzwi którejś z chałup moich przodków. W niskiej zadymionej izbie dostrzegam kobietę, która jedną ręką przeciera stół, a drugą opędza muchy nad parującą michą z szarymi kluskami. Matkę obstępuje gromadka dzieci z łyżkami; jedzą na stojąco, bo jedyne siedzące miejsce przy stole zarezerwowane jest dla ojca rodziny.

Bohaterki książki Joanny Kuciel-Frydryszak pochodzą z biednych chłopskich rodzin, z różnych regionów przedwojennej Polski, i choć niektóre z nich próbują poprawić swój los, szukając pracy w mieście lub nawet za granicą, większość kobiet nigdy nie opuści swojej wsi, a całe ich życie naznaczone będzie ciężką pracą. Autorka „Chłopek” ukazuje codzienność dziewczynek i kobiet na wsi na podstawie chłopskich pamiętników, ankiet, obserwacji wiejskich nauczycieli i lekarzy, a także powojennych wspomnień matek i babć. Trudno uwierzyć w to, jak bardzo zmieniło się życie na wsi i pozycja kobiet w przeciągu zaledwie jednego, dwóch pokoleń.

Spotykam się z opiniami, że „Chłopki” to książka wstrząsająca. Mnie taką się nie wydaje, gdyż o życiu na wsi wiele słyszałam od mojej mamy i babci. Zdziwiło mnie jedynie, że tak dużo było małych gospodarstw i że aż 40% wiejskich kobiet, z powodu biedy i przeludnienia, uznawano za zbędne. Przy okazji dodam, że moja rodzina pochodzi z Wielkopolski, a więc regionu, zdawałoby się, zasobniejszego od Galicji czy ziem byłego zaboru rosyjskiego. Kilka lat temu postanowiłam uporządkować i spisać zasłyszane rodzinne historie, uzupełniając je danymi z ksiąg parafialnych. Pewnie dlatego tym łatwiej, czytając „Chłopki”, przywołuję w pamięci moje babcie i prababcie, które na różne sposoby doświadczał los, a jednak przetrwały, dając szansę zaistnieć kolejnym pokoleniom.

Blisko 130 lat temu, mojej prababci Wiktorii, będącej na robotach w Niemczech, przyśniła się duża biała gęś trzepocząca skrzydłami. Zaraz pomyślała, że coś złego przytrafiło się jej dziecku – małej Agusi pozostawionej pod opieką babci. Przeczucia matki się potwierdziły, dziecko zachorowało i wkrótce zmarło. Prababcia była niepiśmienna, gdyż jako dziewczynka została oddana na służbę do bogatych gospodarzy, i nigdy nie chodziła do szkół, ale swój sen opowiedziała swojej córce Juliannie, a ta swojej córce – mojej mamie – Halinie, a moja mama mnie. Postanowiłam sprawdzić czy cała historia wydarzyła się naprawdę. Prababcia mieszkała w Wilanowie (okolice Kościana), parafia Łęki Wielkie. I tam w księgach parafialnych zachowała się wzmianka, że Agnieszka Wawrocka, córka Wiktorii Wawrockiej z d. Sołtysiak i Franciszka Wawrockiego, przyszła na świat 6 stycznia 1894 r., zaś zmarła 6 marca 1895 r. Niestety, nie było to jedyne dziecko, które zmarło Wawrockim – z siedemnaściorga potomstwa wieku dorosłego dożyła siódemka, wśród nich moja babcia Julianna (rocznik 1903). Prababcia Wiktoria musiała być wyjątkowo silną kobietą, skoro przeżyła tyle ciąż i porodów, w dodatku nigdy nie była u lekarza, a dożyła blisko stu lat. W tamtych czasach, większość wiejskich kobiet, nadmiernie obciążonych macierzyństwem, pracą na roli oraz z powodu niedożywienia umierała przedwcześnie. Mąż Wiktorii, Franciszek, był murarzem zatrudniającym się na majątkach w okolicach Grodziska Wielkopolskiego. Rodzina przeprowadziła się do małej wioski – Chrustowa, skąd Franciszek miał bliżej do pracy i skąd Wiktoria mogła mu przynosić w dwojakach ciepły posiłek; najczęściej były to duszone ziemniaki okraszone wędzonką i maślanka. W porze obiadowej, pradziadkowie wychodzili sobie naprzeciw, spotykając się w połowie drogi. Wawroccy nie mieli ziemi, tylko dom, podwórze i ogródek, ale trzymali jedną krowę „majątkową”. Także z majątku dostawali ordynaria np. słomę, groch. Mimo że Wiktoria nie musiała wychodzić w pole, to i tak przy tak licznej rodzinie miała pełne ręce roboty: pranie na tarce, maglowanie, ucieranie ziarna w żarnach na mąkę (zajmowało to pół dnia), pieczenie chleba. Franciszek był dobrodusznym człowiekiem, ale nie stroniącym od kieliszka, i czasami wracając z roboty, „zahaczał” o karczmę. Wiktoria, gdy mąż długo nie wracał, chcąc uniknąć jego naprzykrzania się o parę groszy, chowała się w kopcu albo na stryszku, czekając tam, aż Franciszek się uspokoi i uśnie. Dopiero następnego dnia powiedziała mu parę słów do słuchu.

Tak więc moja prababka miała dużo życiowej mądrości, a wszystkie trudy życia, przyjmowała jako dopust boży, i gorąco wierzyła, że jej zmarłe dzieci są szczęśliwe w niebie. W wolnych chwilach modliła się i śpiewała pieśni religijne i różne przyśpiewki. W rodzinnej pamięci przetrwała jedna z nich:

 

Łoj ino ino miła Heleno,
Com ci obiecał to mi zginęło,
Obiecałem ci kulawe prosię,
Poszło do stawu utopiło się.

 

Moi pradziadkowie, w miarę swoich możliwości, zadbali o przyszłość dzieci. Synowie zdobyli zawody, Wojtek został stolarzem, a Janek szewcem. Janek był głuchoniemy, dlatego musiał nauczyć się języka migowego, co sporo kosztowało, ale Wiktorii bardzo zależało żeby jej syn nie był parobkiem. Córki uczyły się szycia, jednej z ważniejszych umiejętności przyszłej żony i matki. Niestety, nie miały majątku, czyli ziemi, co miało wpływ na decyzje małżeńskie. Do kwestii swatów i spraw majątkowych nawiążę później. Franciszek starał się jak mógł, organizował w swoim domu potańcówki, zapraszając na nie kawalerów z okolicy. Koniec końców, każda z pięciu córek znalazła męża, i to aż trzy „miastowych” z zawodem. Posiadłość w Chrustowie odziedziczyła Julianna, poślubiwszy w styczniu 1928 r. Antoniego Pazgrata, chłopa z dziada pradziada, pochodzącego z Zemska. Młodzi nabyli z parceli ziemię – 13 mórg, którą przez lata spłacali. Wyżyć z takiego małego gospodarstwa, bez dodatkowych źródeł dochodu, nie było łatwo. Dlatego życie mojej babci Julki wyglądało już inaczej, niż prababci Wiktorii: była to przede wszystkim praca od świtu do nocy w gospodarstwie i na polu, a gdy na świat przychodziły kolejne dzieci, nie było komu się nimi zajmować.

Wracając do „Chłopek”, już w pierwszym rozdziale dzięki ankieterowi dowiadujemy się, jak w latach 30-ych XX w. wyglądało wyposażenie chaty w jednej z podkarpackich wiosek. Podobne warunki życia były w domu moich dziadków: Julianny i Antoniego Pazgratów oraz ich szóstki dzieci: Łucji (1928), Marii (1930), Haliny (1931), Mariana (1933), Henryka (1936) i Waleriana (1938). Z tą różnicą, że chata nie była jednoizbowa, kurna, ale miała komin i trzy pomieszczenia. Pradziadek Franciszek wybudował ten dom dla młodych, a sam razem z Wiktorią nadal mieszkali w swojej małej chatce.

Kilka lat temu, gdy moja mama Halina miała jeszcze dobrą pamięć, opowiedziała mi ze szczegółami jak urządzony był jej rodzinny dom. W domu były trzy izby: maleńka kuchnia, pokój i alkierz. W pokoju stały: szafonierka, dwa łóżka i jedno łóżeczko – meble wykonane przez brata babci Julianny, stolarza Wojtka. Ponadto szafa do rzeczy i zegar ścienny przywiezione z Zemska. Także maszyna do szycia, na której w czasie świąt, z braku miejsca, stawiano choinkę. W kuchni zmieściły się: stół, prosta szafa przypominająca pudełko i trzy ławki wykonane przez pradziadka Antoniego z Zemska, który hobbystycznie zajmował się stolarstwem. Na jednej ławce stało wiadro z wodą, druga służyła chłopcom, Heniowi i Waldkowi, do stania, żeby mogli sięgnąć do stołu, a trzecia była ni to ławką, ni stolikiem. Do alkierza dostawiono łóżko. W kuchni było jedno krzesło, na którym siadał dziadek Antoni, i które ciągle się rozpadało. Słynąca z dowcipu Marynia ułożyła taką rymowankę: Ojciec jest gospodarz starej daty – pudełko i stołek rechlaty. W pokoju była podłoga, co w tamtych czasach wcale nie było normą, zaś w kuchni w połowie była cegła, a w połowie piasek. Tak więc w domu musiały wystarczyć trzy łóżka na osiem osób w rodzinie. W jednym łóżku spał dziadek Antoni z Marianem i Haliną (mama w nogach), w drugim łóżku babcia Julianna z Heniem, najmłodszy Waldek spał w łóżeczku. Lucia i Marynia spały w alkierzu. W izbie tej trzymano dodatkowo śrut (śrutę) dla zwierząt i czasem kwokę z kurczętami. Na środku pokoju, pod podłogą była piwniczka. Równie skromna była zastawa kuchenna; posiłki spożywano ze wspólnej miski śniedziejącymi łyżkami. Babcia Julka, głównie zajęta pracą na polu, do domu wpadała tylko na chwilę, żeby przygotować prosty obiad – najczęściej były to gotowane ziemniaki. Dzieci po powrocie ze szkoły szybko zjadały zimną strawę, od czego dostawały skrętu jelit. W przedwojennej Polsce, w latach kryzysu gospodarczego, gdy ceny produktów wiejskich spadały, a ceny podstawowych produktów, jak zapałki czy cukier rosły, gospodynie oszczędzały na wszystkim. Zanosiły masło i jajka na targ, żeby kupić trochę nafty, kawałek mydła czy tytoniu dla męża. Ten ostatni produkt zapewniał kobietom w domu spokój nawet gdy same niedojadały. W „Chłopkach” znajdziemy wiele takich wspomnień. Również moja babcia musiała szczędzić każdy kawałek mydła. We wspomnieniach mamy zachował się taki obrazek: ojciec wybrał się do miasta rowerem po pół świńskiego łba, bo miał ochotę zjeść trochę wieprzowiny. Przy okazji kupił sobie jedno piwo, prosząc córkę, żeby nic nie mówiła mamie. Niestety, dziecko od razu zdradziło tajemnicę i potem babcia Julka długo wypominała Antoniemu, że nie ma nawet na mydło żeby oprać dzieci, a on wydaje ostatnie grosze na piwo. Mama całe życie żałowała tego donosu, bo dziadek pijakiem akurat nie był. Dziadkowie hodowali świnie, jednak „bili” rzadko i mięso jedli tylko na specjalne okazje. Boczek zostawiano do okraszania potraw. Kur w zagrodzie było kilka, ale jajka babcia zanosiła na targ. Czasem w niedzielę rano babcia przyrządzała jajka zasmażane z mąką, ale całe jajko można było zjeść tylko na Wielkanoc. Chleba zawsze był niedostatek. Pradziadek Franciszek wymurował duży piec chlebowy i babcia raz na kilka dni piekła kilka bochenków. Była to mozolna praca, a chleb wcale nie był taki smaczny jak powszechnie się wyobraża, po kilku dniach robił się twardy, gliniasty, skórka często odchodziła. Do tej pory myślałam, że babci wypiek chleba się po prostu nie udawał, jednak w „Chłopkach” znalazłam podobne opisy. Chleb smarowano smalcem, gdyż masło trzeba było sprzedać w mieście. Dla małych dzieci kupowano pół funta (250 g) kaszki i tyleż cukru. Na śniadanie babcia gotowała polewkę. Na obiad, jak wspomniałam wcześniej, ziemniaki w różnej postaci, najczęściej duszone z sałatą w occie. Kompot gotowano z rabarbaru albo dyni  (korbola). Z ryb – śledzie. Na Wigilię – kluski z makiem. Placki pieczono trzy razy do roku: na Boże Narodzenie, na Wielkanoc i na Zielone Świątki (od razu 8 blach). Mama wspomina, że wielkim przysmakiem dla dzieci były bułki pszenne, które czasami dziadek Franciszek przywoził im z miasta. Przy okazji chcę napisać, że o ile mężczyźni w mojej rodzinie przemieszczali się na rowerach i pozwalali sobie na odrobinę rozrywki (tabaka, tytoń, kieliszeczek z chłopami po kościele), to kobiety wszędzie, czyli i do kościoła, i na targ chodziły pieszo.

Wiejskie kobiety harowały po kilkanaście godzin dziennie, ogarniając prace gospodarskie, dzieci, dom, zwierzęta i jeszcze pole. Wstawały najwcześniej za wszystkich domowników (już o czwartej rano do udoju), a kładły się najpóźniej. Wieczorem, przy lampie naftowej, cerowały ubrania dzieci. Kobiety potrafiły zastąpić mężczyzn w najcięższych polowych pracach, np. rozrzucanie widłami gnoju, kupkowanie siana, bronowanie, ale ci ostatni nie pomagali im w pracach uznawanych za babskie, choćby noszenie wody w wiadrach, zmywanie naczyń, opieka nad dziećmi. Dlatego gdy przepracowane kobiety umierały, często w połogu, mąż po kilku miesiącach żenił się ponownie, bo nie radził sobie z dziećmi i domem. Z kolejną żoną płodził kolejne dzieci. Przeszukując XIX-wieczne księgi parafialne, wśród moich chłopskich przodków po mieczu i po kądzieli znalazłam kilka przypadków ponownych ożenków z przyczyn praktycznych. Podobnie było, jak dowiadujemy się zChłopek”, w okresie międzywojennym.

Wróćmy do Julianny i Antoniego. Moja babcia Julka w początkach małżeństwa niemal co roku rodziła dziecko, co trudno jej było godzić z pracą na polu, dlatego najstarsza córka Łucja była oddana do babci Apolonii ( matki Antoniego). Dwuletnia Lucia na babcię mówiła mama, bo przez rok nie widziała swojej matki. Drugą córką, Marysią, opiekowała się uboga sąsiadka za kromkę chleba i kubek mleka. Trzecim dzieckiem była moja mama Halina (rocznik 1931), w jej pamięci utkwiło wspomnienie z czasów, gdy jeszcze nie potrafiła sama chodzić i gołym tyłkiem szurała po podwórku… gdzie gęsi, kury, być może gnojówka z obory. Ale gdy tylko dziewczynki trochę podrosły, przejmowały obowiązki dorosłych. Mając 7, 8 lat, pasły krowy i opiekowały się młodszym rodzeństwem. Brak nadzoru nad dziećmi wynikał z konieczności. Babcia Julka musiała razem z mężem pracować w polu, aby rodzina mogła przetrwać, a praca na roli była bardzo ciężka. Nawet w zaawansowanej ciąży babcia uwijała się przy żniwach. Najpierw dziadkowie uprawiali ziemię krowami albo chodzili na odrobek – za konie – do bogatszych gospodarzy. Za trzy dni odrobku u sąsiada Drygasa, ten w jeden dzień, w dwa konie, uprawiał ich ziemię. Babcia z dziadkiem na swoim polu często pracowali przy księżycu. Potem za pożyczkę kupili swojego konia. Pasieniem krów – pasionką, obarczone były dzieci. To był los niemal wszystkich wiejskich dzieci, w wakacje o świcie, a w roku szkolnym zaraz po szkole, dostawały w rękę łańcuch i musiały sobie radzić z dużym zwierzęciem, szarpać się, żeby nie weszło w szkodę. Ziemi w Chrustowie było za mało i była zbyt żyzna żeby ją przeznaczać na pastwiska. Dlatego trzeba było pędzić krowy daleko, jakieś 4 km, dwa razy dziennie, na „majątkowe” rowy. Tam za zgodą hrabiny można było wypasać. Czasem, gdy dzieci były spragnione, piły wodę z kałuż. Pewnego razu hrabina zwróciła uwagę Franciszkowi, że wnuki jej się nie kłaniają. Pradziadek po powrocie z murarki strofował dziewczynki: Czemu nie mówicie, ady mówcie te dzień dobry”. Mama zapamiętała, jak hrabina z córką – stara i młoda na tylnym siedzeniu – jechały powózką zaprzężoną w kare konie. Kiedyś w porze popołudniowej, gdy mama próbowała upilnować krowę, a wiatr porywał kartki szkolnej czytanki, z majątku dobiegał głos włodarza: Gałgany gałgańskie wychodźcie na pańskie, jeden i drugi, bo już jest pół drugiej. Warto zwrócić uwagę na jeszcze inne niebezpieczeństwa związane z pasionką. Dziewczynki przebywające z dala od osad ludzkich wykorzystywane były seksualnie przez starszych kolegów albo przypadkowych dorosłych. W „Chłopkach” jest opisany przypadek brutalnie zgwałconej dziewczynki, którą mimo wszystko, po kilku dniach, matka znowu posłała z krową na pastwisko. Moja mama zapamiętała, że gdy kiedyś zaniosła trochę chleba starszej o dwa lata siostrze pasącej krowy na rowach, w miejscu gdzie rosły wysokie zboża, ta poprosiła, żeby poczekała, aż odjedzie pewien pan, który dziwnie im się przyglądał i obnażał.

Zdarzało się, że w niektórych chłopskich rodzinach dzieci były zwalniane z obowiązku szkolnego z powodu biedy i braku pieniędzy na przybory szkolne czy buty. W „Chłopkach” czytamy o przejmującej historii dziewczynki, która bardzo pragnęła się uczyć, ale nie miała butów, i jej matka zrobiła z płachty tobołek, aby starszy brat tej dziewczynki mógł ją w tym „plecaku” zanosić do szkoły. Buty na wsi w tamtych czasach były luksusem, jedna para musiała wystarczyć na parę lat, jedno dziecko nosiło po drugim, i na wiele sposobów te znoszone buty były łatane. Od wiosny do jesieni dzieci biegały boso, zimą często musiały wystarczyć drewniaki (pantoki). Nie inaczej było w rodzinie Pazgratów. Mama zapamiętała, że gdy jedna z jej koleżanki zmarła na suchoty, dziadek na pogrzeb zabrał tylko ją; siostra Marysia musiała zostać w domu, bo miały tylko jedną parę butów. Dopiero wujek Jasiu, który był szewcem, poratował rodzinę, wykonując dla dzieci dwie pary butów. Do szkoły dziewczynki były posyłane, niestety wybuch wojny przerwał ich edukację, i potem w czasie wojny starsze siostry mamy – Łucja i Marysia – musiały iść na służbę „do Niemca”.

W wiejskich rodzinach dzieci były bite. Razy pasem bądź dyscypliną, zwykle zadawał ojciec. Matki nie broniły dzieci, gdyż same bały się oberwać od mężów. W rodzinie Pazgratów Antoni rządził niepodzielnie, wprowadzał zakazy, które dzieci musiały bez szemrania akceptować. Czasami wystarczyło ojca spojrzenie, by uzyskać posłuch dzieci. Antoni bił dzieci, bo też w dzieciństwie był bity przez ojca (także Antoniego). Julianna to respektowała i niekiedy dołożyła od siebie, choć nieco łagodniej, bo tylko mokrą ścierą. Zdarzały się też wyjątki – bicia dzieci nie pochwalała Wiktoria, matka Julki.

Joanna Kuciel-Frydryszak przytacza w książce ciekawą ankietę nauczyciela z Pokucia, który chce się dowiedzieć o jakiej przyszłości marzą wiejskie dziewczynki. Większość uczennic chciałaby zostać nauczycielkami, mieć pieniądze i ładne stroje. Wiele z nich marzy o polu, aby tym samym dobrze wyjść za mąż. Najbardziej porusza odpowiedź jednej z dziewczynek, która chciałaby być krową i dawać mleko, bo wtedy dobrze by jej było w domu. Smutny to czas, gdy z powodu biedy bardziej dba się o krowy żywicielki, niż o dzieci, których rodzi się dużo, ale i dużo umiera.

Dzieci Antoniego i Julianny miały jedno marzenie: żeby w wolnych chwilach pobawić się z innymi dziećmi na polnej drodze. Niestety ojciec surowo im zabraniał wychodzić poza własne podwórko. Trudno dociec czym ta „obsesja” dziadka była podyktowana, bo z pewnością nie chodziło o bezpieczeństwo dzieci; po tej drodze nie jeździły pojazdy zmechanizowane, no może dwa na rok. Dopiero, gdy raz na jakiś czas Antoni wybrał się rowerem do miasta, dzieci mogły uchylić furtkę. Jednak zawsze ktoś stał na czatach pilnując, czy aby ojciec nie wraca. Czasami zdarzało się, że dzieci zaaferowane zabawą zapominały o ostrożności i wtedy dopiero na słowa Mały macie podwórek!? chowały się gdzie popadnie. Marynia raz wpadła do alkierza i schowała się pod łóżkiem, choć wiadomo było, że nie uchroni jej to przed cięgami ojca.

W tamtych czasach matki nie okazywały dzieciom czułości. Zapracowane chłopki nie tuliły, nie głaskały, i nie chwaliły swoich dzieci. Ten chłód w okazywaniu uczuć przechodził na kolejne pokolenia. Nie znaczy to, że rodzice nie kochali swoich dzieci, ale życie było twarde, a i sami tak byli wychowywani. Kiedy moja mama miała osiem lat, z powodu biedy, przez pół roku mieszkała w Zemsku u swoich dziadków. Zajmowała się nią babcia Apolonia, która była dla wnuczki bardzo dobra; mama miała tam lepsze jedzenie, ubiór, i blisko do szkoły, ale bardzo tęskniła za rodziną. Kiedy raz przyjechał do nich w odwiedziny Antoni, mała Halinka, chcąc wrócić do domu, biegła kilometr za rowerem ojca.

Przed wojną dziewczyna musiała mieć posag. Liczyły się morgi i dom, ważne było  też, żeby kobieta była robotna. Jak już pisałam wcześniej, pradziadkowie Wawroccy nie mieli ziemi, toteż ich córki nie mogły liczyć na posażnych mężów. Biedny żenił się z biednym, a bogaty z bogatym. Najgorszy los spotkał najstarszą córkę Wiktorii i Franciszka – Józefę, o czym przesądził niefortunny ożenek. A było to tak. W domu pradziadków zjawiła się swatka, proponując na męża Józi podobno ładnego i pracowitego Walentego Walczaka, który tymczasem odbywał służbę wojskową. Wiktoria z Franciszkiem podumali – „a niech przyjedzie, zobaczy się”. Przyjechał pierwszy raz, na przepustkę, i to od razu z oświadczynami, szantażując zaskoczoną „narzeczoną”, że jak się nie zgodzi, to go zastrzelą, bo dostał wolne na ślub. Cóż było robić, za namową łatwowiernej matki Wiktorii, Józia wyszła za Walczaka. Niestety, Walenty okazał się złym mężem. Żonę poniewierał, zdradzał, zaraził chorobą weneryczną. Kiedy Józia była w ciąży, mąż tak ją pobił, że poroniła i potem już nie mogła mieć dzieci. Prawdopodobnie z powodu tych przeżyć zmarła przedwcześnie. Moja mama zawsze dobrze mówiła o swojej cioci Józi. Chwaliła jej zdolności i zaradność. Józia pięknie haftowała, robiła skarpety (na specjalnej maszynie) i prowadziła sklep. Dzisiaj próżno byłoby szukać jej nazwiska na cmentarnych nagrobkach, bezdzietna, zniknęła z rodzinnej pamięci, jak zresztą wiele kobiet o rodowodzie wiejskim. Jedna z sióstr Józefy, Julianna (moja babcia) wyszła za Antoniego Pazgrata z Zemska. Rodzina Pazgratów utrzymywała się z pracy na roli. Na wsi był taki porządek, że ten, który przejmował gospodarstwo po rodzicach musiał spłacić pozostałe rodzeństwo. Dziadek Antoni, syn Antoniego i Apolonii, miał trzech braci: Franciszka, Teofila, Stanisława i siostrę Adelajdę. Franciszek zginął w powstaniu pod Zbąszyniem w styczniu 1919 r. Na gospodarce w Zemsku pozostała Adela, biorąc ślub pod naciskiem ojca (podobał jej się inny kawaler, niestety bez majątku i zawodu) z Wacławem Kublem, cieślą. Wacław musiał się „wkupić”, spłacając rodzeństwo Adeli – każdy z braci dostał po 1000 zł. Antek, biorąc za żonę Juliannę, przejął „Chrustowo” jednak wpierw musiał spłacić Franię, najmłodszą siostrę Julki, która najdłużej mieszkała z rodzicami. Wawroccy przepisali posiadłość Pazgratom w zamian za dożywocie – „wydbanek”. Córka z zięciem mieli zadbać o rodziców na starość – m. in. co roku dostarczyć wóz ziemniaków. Chrustowo jest niewielkie. Było tam kilkunastu gospodarzy, w większości – jak dziadek – małorolnych. Zamożniejsi mieli po kilkadziesiąt mórg. Najbiedniejsi, jak pewna staruszka Kaczmarkowa, nie mieli ani co jeść, ani w co się odziać. Wprawdzie ustalono, że codziennie inna rodzina ma przynosić jej obiad, ale nie każdy się z tego wywiązywał. Do wsi zachodzili żebracy. Niżej w hierarchii od drobnych rolników stali „majątkowi”, czyli ludzie nie mający własnej ziemi, pracujący na folwarkach. Kiedy brat dziadka Antoniego, Stasiu, wybrał za żonę ładną dziewczynę z majątku Bielawy, jego ojciec tego nie akceptował, i w ramach protestu nie przyszedł na ślub syna.

W pamięci mamy utrwalił się obraz ludzi pracujących na majątkach: kobiety w kraciastych chustach pochylone kopią ziemniaki, albo latem zawiązują snopy i śpiewają. Mężczyźni w słomkowych kapeluszach koszą rzędem zboże. Nad porządkiem czuwa włodarz. Mama zawsze mówiła: Jak w „Chłopach!”.

A potem nastał trudny czas wojny i blisko sześć lat okupacji – bieda, strach przed wysiedleniem, odcięcie od świata – niemniej jednak, życie w małej wiosce na uboczu pozwoliło rodzinie przetrwać. Duża w tym wszystkim była zasługa babci Julianny, która pokazała spryt i odwagę, nie raz ratując rodzinę i sąsiadów z opresji. Pomocną okazała się znajomość języka niemieckiego, którą babcia zdobyła w czasach szkolnych, jeszcze „za Wilusia”. Kiedy trzeba było udać się w jakiejś sprawie do urzędników niemieckich, np. załatwić dodatkowy przydział na obuwie dla dzieci, dziadek Antoni zawsze wysyłał babcię: Ty lepiej idź, ty się lepiej rozmówisz. Większość rodzin w Chrustowie wysiedlono do Niemiec albo w częstochowskie do GG. Na ich miejsce sprowadzano Niemców. W pobliskim Młyniewie był obóz dla przesiedleńców (potem jeniecki), i tam na krótko osadzono jedną z rodzin z Chrustowa. Babcia Julianna, gdy się o tym dowiedziała, pospiesznie obeszła wieś i pozbierała dla wysiedleńców żywność i trochę pieniędzy, po czym z narażeniem życia podeszła pod druty obozu i przekazała tej rodzinie zebraną pomoc.

Na zakończenie krótko o tym jak potoczyły się dalsze losy babci Julianny i prababci Wiktorii. Po wojnie rodzina wyjechała na kilka lat na Ziemie Odzyskane, do Międzyrzecza. Tam dziadek Antoni upatrzył sobie duży poniemiecki dom z zabudowaniami gospodarczymi i z pomocą rodziny przystąpił do użyźniania sporych połaci ziemi. Warunki życia trochę się poprawiły, w domu była elektryczność i kanalizacja, a stadko hodowanego bydła powiększyło się z trzech do dziewięciu. W oczach nowej władzy rodzina zyskała nawet miano „kułaków”, co nie wróżyło dobrze na przyszłość. Prababcia Wiktoria (Franciszek zmarł w styczniu 1945 r.) w nowym domu miała swój pokój, już słabiej widziała, ale jeszcze pomagała rodzinie rąbiąc na opał poniemieckie meble, a drogę do domu wskazywała jej oswojona biała gęś. Potem po Wiktorię przyjechała jej najmłodsza córka Frania – Będziesz tu leżała [po śmierci] między Niemcami – i zabrała do siebie do Grodziska Wielkopolskiego. Tam też Wiktoria dożyła swoich dni.

Jakiś czas po osiedleniu się rodziny w Międzyrzeczu, babci Juliannie przyśnił się jej ojciec Franciszek, który mówił: Wy tu się tak nie starajcie, bo tu długo nie będziecie. Tak też się stało – w ich domu miała być siedziba PGR-u, a inne gospodarstwa proponowane w zamian dziadkowi Antoniemu nie odpowiadały, toteż zarządził powrót w rodzinne strony. Plany odbudowy zagrody w Chrustowie pokrzyżowała nagła śmierć Antoniego. Julianna przez kilka następnych lat gospodarowała z synem i nawet postawiła nowy dom, ale gdy wszystkie dzieci pozakładały swoje rodziny, zdecydowała się na drugi ślub – z wdowcem Bernardem Kaźmierowskim. To małżeństwo, choć sakramentalne, było swego rodzaju transakcją – w zamian za opiekę nad starszym schorowanym mężem, babcia zostaje dysponentem jego emerytury. Wtedy nie było świadczeń rolniczych i wcześniej babcia nie miała swoich pieniędzy. Tak się złożyło, że Julianna przeżyła i drugiego męża, a na starość zaopiekowała się nią moja mama. Babcia do końca życia żyła ziemią i gdy np. nad przesuszonym sianem zbierały się chmury, popędzała domowników żeby chwytali za grabie. Bardzo lubiła też wspominać, szczególnie swoją młodość i pierwszą miłość. Julianna, gdy miała osiemnaście lat, poznała Feliksa. Młodzi przypadli sobie do serca, ale plany małżeńskie pokrzyżowała niedoszła teściowa. Feliks, jako rzeźnik, musi znaleźć pannę z majątkiem – to zdanie, wypowiedziane przez matkę Feliksa, wiele razy potem powtarzane przez babcię Julkę, zaważyło na jej przyszłym życiu. Babcia natychmiast uniosła się honorem i rozstała z narzeczonym, bo choć nie była posażna, znała swoją wartość: Byłam ładna, zaradna, miałam powodzenie. Potem poznała Antka Pazgrata z Zemska. Babcia kończyła wspominki optymistycznie; Z Antkiem też miałam dobrze: przystojny, nieoklęty, nie pijak, dobry był człowiek. Wprawdzie trochę powolny… ale kto by za babcią nadążył.

Joanna Kuciel-Frydryszak na wstępie książki „Chłopki, opowieść o naszych babkach” umieszcza piękny wiersz Anny Świrszczyńskiej „Chłopka”. Swoje refleksje po przeczytaniu tej książki chciałabym zakończyć wierszem „Żniwo”, który dedykuję swojej babci Juliannie.

 

za dnia odrobek u gospodarza
na swoim przy księżycu

odgłos wyklepywanej kosy
powraca z ujadaniem psów

złotawe kłosy
ścielą się pod nogi

prawie nie prostuje pleców

z pierwszym skurczem
gubi powrósło

zły czas
na rozwiązanie