CIAŁO I OJCIEC

Krzysztof Schodowski,
milion depesz stąd,
WBPiCAK, Poznań, 2020


 

Trzydzieści wierszy, a w nich szesnaście razy pada słowo „ciało”, nie licząc słów należących do tego samego kręgu znaczeniowego, takich jak „mięso”, „biodra”, „ścięgno”. Dwadzieścia razy powtórzono w tomiku „ojciec” plus bezpośrednie nawiązania do osoby oraz jednoznaczniki i synonimy, na przykład „father”, „tata”, „mężczyzna”. Dwa powyższe motywy są jednymi z najważniejszych, jeżeli nie najważniejszymi punktami zero, od których Schodowski tworzy swoje osie znaczeń. Czy założenie poczynione przez autora wydanego przez poznański WBPiCAK debiutu było założeniem słusznym? Zdecydowanie. Pomimo tego, że tematycznie poruszamy się w dość wąskim spektrum, podczas lektury tomu „milion depesz stąd” nie mamy wrażenia obcowania z formalistyczną obsesją, ani też nudną powtarzalnością. Z czym wobec tego obcujemy? Z mocnym debiutem.

Wiersze zawarte w „milionie depesz stąd” wychodzą od elegijności poezji w stylu Romana Honeta  i Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, przetwarzając ją na lirykę bardziej przylegającą do rzeczywistości przełomu drugiej i trzeciej dekady dwudziestego pierwszego wieku. Oczywiście, literackich tropów do wyśledzenia jest w omawianej książce o wiele więcej. Znajdujemy je już w motcie książki, gdzie przywołany jest Tymoteusz Karpowicz. Mamy też tutaj cytaty z rówieśników Schodowskiego lub poetów od niego młodszych. Nazwiska przywołane na początku wydają się być najbardziej poręcznym i najbardziej nośnym drogowskazem wskazującym do czego dąży liryka mieszkającego w Warszawie poety.

Poezja Schodowskiego jest skierowana w stronę ciemności. Pogrążone jest w niej wszystko, czego słowa się dotkną – relacje rodzinne, homoseksualna miłość, poddane przemocy ciało. Światło nie ma tutaj naturalnego źródła, jego źródłem może być jedynie płonący samochód („intro”, s. 7), światła barów („[oto wytrawny obraz]”, s. 23), stroboskopy („szwargot”, s. 36).  W tej ciemności odgrywa się dramat zależności ciała od mniej lub bardziej metaforycznego ojca. Wprowadzenie figury ojca w znaną już naszej poezji lirykę bólu wydaje się być zabiegiem prostym, jednakże sposób, w jaki czyni to Krzysztof Schodowski, zdecydowanie zasługuje na zauważenie. Podmiot wierszy „miliona depesz stąd” niezmiennie osaczony jest przez cień ojca, będącego dawca ciała i zarazem tego ciała oprawcą. Autor, w sposób niezwykle dojrzały jak na debiutanta, potrafi rozegrać tę dychotomię. Traktuje on napięcie stworzone przez nią jako narzędzie do wytworzenia przestrzeni poetyckiej, gdzie może znaleźć pozwalający na wolność wypowiedzi oddech. By nie być gołosłownym, pozwolę sobie przytoczyć jeden z fragmentów tomiku:

 

gdy saturn pożerał rozebrane dzieci zawieszono nas

gwałtownymi impastami na drewnianej belce z gestu pojednania

 

nie zdążyliśmy wystygnąć a już węgiel od środka

żyliśmy w zwiastunach ciszy

 

(„chorowałem na ciało i ten dom się we mnie rozrastał”, s. 12)

 

W powyższych wersach możemy dostrzec cały modus operandi ustalający konstrukcję tomiku. Ojciec, tutaj pod postacią Saturna, dawca życia i jego pożeracz kontra podmiot wiersza, świadome ciało poddane opresji patriarchatu, wiecznie na granicy zaprzeczenia własnej egzystencji  (nie zdążyliśmy wystygnąć a już węgiel od środka), w ciągłym przeczuciu zbliżającej się tragedii (żyliśmy w zwiastunach ciszy). Wiersz staje się tutaj postawieniem wobec tej dramatycznej sytuacji, postawieniem się, które zakończy się porażką, ale jednocześnie jest działaniem koniecznym.

Działanie to, tkanie swojej pieśni, nie było możliwe bez wspomnianego wyżej napięcia. Napięcie to jest czerwoną nitką spajająca wszystkie wiersze książki. Mógł wyjść z tego bohomaz, lewicowa pogadanka, którą odkłada się na spód sterty tomików do zapomnienia. Z „milionem depesz stąd” jest jednak inaczej. Wiersze zawarte w omawianym debiucie mają w sobie młodzieńczy pęd do przełamywania zastałych idiomów poetyckich, a jednocześnie są to już utwory dojrzałe. Nie widzimy w wierszach zawartych w książce juwenaliów, ale brak w nich rutyny. Wydaje się, że tutaj właśnie kryje się recepta Schodowskiego na tzw. mocny debiut. Znajdujemy się w zapoznanych już rejonach poetyckiej eksploracji, a jednocześnie prowadzeni jesteśmy tam, gdzie jeszcze wielu kartografów nie było.

Tomik Schodowskiego zawiera w sobie wiele interesujących utworów, więc jakiekolwiek wyróżnienie jednego z nich będzie zabiegiem obarczonym dużą doża subiektywizmu. Jest jednak utwór w książce, który w wyraźny sposób pokazuje jej mocne strony:

 

pielęgnuję spoinę

wiele razy wykorzeniano ojca przewlekle

pracującego w dziewięciometrowym pokoju

*

mówiono: i znów idzie do łóżka by dusić gardła piskląt pompować pustkę w splot

stary a głupi rozdwojony na różne częstotliwości leżał nieruchomo i szeptał

moje dzieci są teraz bardziej spocone niż przed spaleniem ciągle muszą gromadzić pokarm czesać włosy starcom podmywać obumarłe genitalia a gdy czytasz te słowa

będą patrzeć jak odchodzę gasić oburącz cień który staje się w nich silniejszy od symbolu co rozszczepia w języku jadalne i niejadalne pielęgnuje spoinę

 

Schodowski bierze na warsztat znane już literackie tropy metaforyzowania codzienności (praca w dziewięciometrowym pokoju, czesanie włosów) oraz wprowadzania w nią elementów ciemnej elegijności i wydobywa z tych tropów zupełnie niespodziewane rejestry. Czyni on to za pomocą subtelnych przesunięć języka w stronę nieoczywistego („pompować pustkę w splot”, „rozdwojony na różne częstotliwości”). W końcowej części wiersza podmiot zwraca się w stronę czytelnika. Stajemy się wtedy wstydliwym, ale niezbędnym wspólnikiem tej poezji, obserwatorem, który na szczęście dostaje więcej niż tylko naganę za przyłapanie na gorącym uczynku. Najistotniejsze dzieje się w ostatnich dwóch wersach utworu. Podmiot przywołuje tutaj metafizyczne braggadocio ojca, który jednocześnie niszczy i ratuje to, co w języku jadalne (codzienność) i niejadalne (poezja przetwarzająca pokarm wspomnianej wcześniej codzienności na pokarm transcendentalny). Dwa ostatnie słowa, „pielęgnuje spoinę” wskazuje na powinność poezji, to jest na opiekowanie się tym fragmentem odszyfrowywania rzeczywistości, gdzie codzienne i oczywiste staje się czymś na nowo odkrytym poprzez mediację w języku. Schodowski wydaje się być świadomy tej funkcji i niejednoznaczne zakończenie utworu może być jednocześnie otwarciem na przyjęcie tej funkcji lub też sceptyczne do niej podchodzenie. W każdym z przypadków świadczy to o poetyckiej dojrzałości autora.

Krzysztof Schodowski oraz podmiot jego wierszy to osoby nieheteronormatywne, o szczególnym położeniu w dzisiejszej Polsce. W „milionie depesz stąd” znalazły się utwory nawiązujące do obecnej sytuacji politycznej. Schodowski wychodzi jednak ponad prosty anty-autorytarny  dydaktyzm i stara się podejść to sprawy głębiej. Widoczne jest to w kończącym tomik tryptyku bez tytułu. Pierwszy z wierszy składających się na ów tryptyk to seria rzucających wyzwanie inwokacji demaskujących podskórną przemoc patriarchalnego porządku. Oto fragment tego utworu:

 

*

przenarodowa maso perłowa która pracujesz na pierwotnych

instynktach żyzna ziemio w swojej nieważkości zacznij oddychać

 

przenarodowa maso perłowa ustrojona w kije bejsbolowe i t-shirty

z napisem orgia hetero za pincet podaruj w wątpia mały kryształek

gnozy niech rozświetli zagmatwany wyłom

 

przenarodowa maso perłowa gasząca pięściami żony matki i córki

w imię prawdziwego rozlewu wartości po ciałach stałych przestań

boksować bo inaczej prześlepi cię murek

(„*”, s. 38)

 

Po raz kolejny wracamy do dawców życia i opresji. Znowu próbujemy poezją rozerwać gordyjski węzeł patriarchatu, znowu poszerzamy pole walki na metafory („przenarodowa masa perłowa”, „mały kryształek gnozy”). Znowu nie jest prosto, ale za to jest zajmująco.

 


 

Ostatnie dni lata we wsi, do której zaprosili nas znajomi znajomych

Szymon Kowalski,
„Konopeum”,
Convivo 2023

              Puszcza

 

              Czy do puszczy mogą wejść organy?

              Bąbel w błocie. Prezbiteria układają się w

              trybuny. Szyb staje na przodzie strumienia wody.

              Wejście za sosną odwlekła droga.

              Naciągamy włóczkę, sadzimy na pierwszym piętrze.

              Kradnijcie, kradnijcie tylko rękami!

              Czy brama została otwarta?

 

No, bez kitu. O co cho? Kogo organy wchodzą do puszczy? Z której parafii, z jakiego wnętrza? Bąbel już jaśniejszy. Albo kaszojad, albo wodne nabrzmienie. Może być i to, i to. Prezbiteria układają się w trybuny i nam też już się w bańce układa. Las jako świątynia, można by grubo zażartować, że kradnijcie, kradnijcie, tylko rękami! to zwrot skierowany w stronę duchownych lasu.

I elegancko. Na „Konopeum” Szymona Kowalskiego składa się czterdzieści siedem podróży. Czasem tytuły udają drogowskazy („Bulwar Władysława”, „Prisztina, Zenica”, „Kaganat”), czasem są kleksem na legendzie mapy. Jeżeli wolisz bardziej zrozumiałe, ale przez to nudniejsze bedekery, to już tobie głowy nie zawracam. Książka Kowalskiego potrafi być tak samo wyczerpująca jak przesiadka, najpierw w Kutnie, potem w Gnieźnie, następnie w Rawiczu, a po drodze jeszcze Oleśnica. Dla niektórych udręka, dla innych turnus z przygodami. Co stronę niespodzianka. Przyjemny spacer w słońcu między przesiadkami, zbyt kwaśna kawa w dworcowej restauracji. Gdzieniegdzie jednocześnie i to, i to. Jeden wers ciepełko i widoczek, kolejny łyk niedorobionego kawiszcza. Sprawdźcie poniżej:

 

 

Mory Eskulapa

 

Zażartość nadała swoje imię?

Nie dostaliście zaćmienia?

 

Pobierałaś nauki u chirurgów. Szkielety,

budowle, zwrot mięśnia.

Ach, to nie ty!

 

Życie w lesie na pionowych Kresach.

Objazdy po wioseczkach.

 

Kasandra! Kasandra odmówiła żale.

 

Były dwa szczyty.

Mój kołnierzyk się przekrzywił

 

 

Jest tutaj trochę tego podróżniczego słownictwa, nieprawdaż? Kresy, objazdy, szczyty, a nawet kołnierzyk ostatnich wersów przekrzywia się w domyśle (lub w czystej fantazji) przez powiew górskiego halnego. Po raz kolejny można powiedzieć – „Albo cuda, albo nuda”.  Wprowadzenie kobiety w drugiej zwrotce i jej ledwo co zarysowana, a jednocześnie dużo mówiąca historia zatrzymuje moją uwagę. Następujący potem jęk zawodu robi pracę zaskoczenia, ale też i odsyła myślą do tych zapierających na nanosekundę momentów, kiedy w obcym mieście zdaje nam się widzieć znajomą twarz. Kresy i wioseczki to trochę zapychacze, jedynie element drogi na kończące wiersz szczyty. Tam czuję dreszcz kontrastu pomiędzy otwartością widoku ze wspomnianych szczytów a ciasnotą uwierającego kołnierzyka. Dla mnie ekskursja była emocjonująca i zadowalająca, ale nie będę wam wkręcał, że też tak macie uważać. Przecież nie jesteście Góralem w Licheniu.

Chyba wolność. Chyba o wolność tutaj chodzi. Frazy „Konopeum” są rozbuchane, meandryczne, tyle samo razy dopełniają się i sobie zaprzeczają. Pozycja ta zanurzona jest w skupionej nieuważności, tak jak wtedy, kiedy patrzysz przez okno pociągu i jednocześnie, a oddzielnie dom, bocian, tory, rzepak. I co z tego że bocian? I co z tego że dom? To z tego, że ich obraz zaraz zostanie zastąpiony przez kolejny, ale to wewnętrzne miłe napięcie spodziewania się niespodziewanego zostaje. Jesteś obecny  i zawieszony, więc swobodny, w wolnym locie. Przy takim postawieniu sprawy to głupio nawet wybierać ulubiony utwór z książki. To trochę jakby mówić: „Przed Swarzędzem było moje ulubione bocianie gniazdo tej jazdy”. Jedźmy więc przygodnie, bo przygodnie to jednak z przygodą, a tutaj o przygodę chodzi, a nie o jakiś przestarzały agon.

 

 

Robotnicy na bulwarach (pierwsze święto)

 

Nas jest legion!

Nas jest legion!

Straganiarz sprzedaje pozytywkę dziewczynce z warkoczem

 

Edukacja, mumie na balu, a później tylko spoczywanie w babcinym łóżku

pod obrazem intronizacyjnym.

 

Na dużym palcu stopy nosi fenicki pierścionek.

 

Przejdźmy się na spacer!

 

 

Trochę tu brzęczy Bruno Jasieński, trochę rzeczywiście pachnie zaduchem babcinej sypialni, trochę ostatnimi dniami lata we wsi, do której zaprosili nas znajomi znajomych. A jak tam u was wycieczka? Jak tam bociany, domy, dym?