Wspomnienia o Łuczeńczyku

Marek Sołtysik


Gra z niewiadomymi,
a ściślej:
co przyczepiono Łuczeńczykowi
i mnie

 

Andrzej Łuczeńczyk wprawił siebie i mnie w osłupienie, toteż nocą po tamtym październikowym wieczorze, który na zawsze odebrał mi wiarę w dobre dążności ludzi z pozoru szlachetnych, nie mógłbym zmrużyć oka bez pospolitych środków znieczulających, które jednak w tamtym przypadku spowodowały fatalne konsekwencje, mogąc doprowadzić do śmierci. Skończyło się na strachu i dwudniowym kacu.

Co nas łączyło? Opowiadania wydane w styczniu 1977 w tomie „Z korca maku”, wyborze najcelniejszych opowiadań nadesłanych na konkurs Czytelnika i warszawskiej Kultury. Łuczeńczyk miał „Jasne pokoje”, ja „Kadabar”, almanach obejmował także utwory m.in. Edwarda Stachury, Janusza Andermana, Jerzego Pilcha, Bohdana Zadury, Janusza Głowackiego. To był dobry tom pod redakcją Marii Mireckiej. Jeszcze lepsza była Nagroda im. Stanisława Piętaka. Otrzymałem ją za „Małe wiersze wieczorne” w 1983, Łuczeńczyk siedem lat później odebrał nagrodę specjalną.

Łączyła nas także wzajemna sympatia czytelnicza. Gdy dałem do druku „Grę w szachy” Łuczeńczyka i jego utwór ukazał się na całej wielkiej kolumnie i dodatkowo na szpalcie na rozkładówce Życia Literackiego 17 lipca 1983, niebawem utalentowany autor wyznał w liście, że jako pisarze podobnie budujemy swe światy.

Mijały lata. Był rok 1989, nabrałem beztroskiej pewności, że skończyły się inwigilacje podczas spędów literackich i skorzystałem z zaproszenia na ostatnie, jak się okaże, Dzierżoniowskie Dni Literatury. Teraz, na potrzeby tych wspomnień, zamierzałem skorzystać z intrygujących zapewne materiałów z książki „Dzierżoniów – wiek miniony”, wydanej przez wrocławski ośrodek IPN. Wiele bym się zapewne dowiedział z zawartych tam pokonferencyjnych referatów, głównie z tekstu Marii Zarzyckiej-Chołody – „Dzierżoniowskie Dni Literatury 1969–1989” i Joanny Dardzińskiej – „Dzierżoniowskie Dni Literatury w materiałach operacyjnych Służby Bezpieczeństwa”.

Choć od wydania tej książki upłynęło zaledwie szesnaście lat, nie ma jej, jak mnie zapewniono u źródeł, w żadnej z księgarń IPN w Polsce. W antykwariatach w sieci i na Allegro – także brak. Nie dowiem się więc jeszcze teraz, kto kapował, nic mi nie pomoże w odbudowie nastroju i realiów tej ostatniej imprezy. Niby nie o to chodziło, a jednak o to też. O plotkę, powiedzmy. O plotkę – rozsiewaną nie bez celu. A jeśli z celem – to jakim?

Chwileczkę. Zajechałem jesienią 1989 roku do Dzierżoniowa, rozpakowałem się tam, gdzie organizatorzy kazali, raczej na peryferiach, i ruszyłem do miasta, które bardzo mnie interesowało. Nie doszedłem. Blisko miejsca zakwaterowania obserwował mnie wysoki szczupły mężczyzna w ciemnym garniturze. Niosąc ze sklepu liczne butelki z piwem, przyglądał mi się bardzo uważnie. Upewnił się, że nie jest w błędzie, pytając, czy ja to ja, po czym przedstawił mi się, ponieważ nie poznawałem. Ucieszyłem się bardzo. Kojarzył mi się nieco – ze sposobu bycia i z garnituru – z Janem Rybowiczem.  Podczas gdy Jana dla obopólnego bezpieczeństwa częstowałem tylko dobrą herbatą, gdy się zjawiał w Krakowie, tam, w Dzierżoniowie, z poznanym osobiście, a czytanym i drukowanym kiedyś przeze mnie  Andrzejem Łuczeńczykiem nie można było nie napić się piwa, a później wódki. Byliśmy wszak na neutralnym gruncie.

A ponadto… Tajemnicza dziwność dręczy obserwatora, zwłaszcza gdy nie ma widoków na jej wyjaśnienie. Może kiedyś jeszcze wrócę do spraw związanych z polityką, ze stanem wojennym, następstwami i organizacjami twórczymi. Zanim przeszliśmy na ty, Andrzeja  zainteresowało moje emploi, wysokie buty, do kolan, skórzana kurtka, powycierana, pamiątka rodzinna, bardzo długie włosy. Wyjaśniłem mu, że taki powstańczy strój bardzo się przydaje, że jest pomocny w trudach życia.

– Jak to? – nie mógł się nadziwić Andrzej Łuczeńczyk. – Ty przecież w Krakowie odziedziczyłeś po ojcu neorenesansowy pałac nad Wisłą!

Nie kpił. A ja przecież w rzeczywistości od dwóch lat, kiedy opuściłem rodzinę, żyłem na strychu (a ściślej na tzw. półstryszku) – kanciapie po motorniczym, któremu życie potoczyło się lepiej – z okienkiem w suficie, oczywiście bez wygód, wodę nosiłem wiadrami z kranu w ogrodzie. Powiedziałem to Łuczeńczykowi. Jego szczera dusza nie mogła chyba tego pomieścić, zwłaszcza gdy go przekonałem, że mój ojciec żyje.

– Jak to – patrzył na mnie dobrymi oczami – to ty nie masz tego pałacu? Przecież o tym, że Marek Sołtysik dostał pałac w spadku, zapewniał mnie bardzo poważny, znany i ceniony człowiek!

Stuletni domek na Dębnikach, w którym podnajmowałem kąt strychu, był oczywiście  położony po prawej stronie Wisły, musiałem więc codziennie w wędrówkach do redakcji i z powrotem przemierzać most, a potem iść dalej bulwarem nad Wisłą, gdzie stały romantycznie spatynowane wille, dzięki wystrojowi fasad przypominające pałace. Smaczek, a raczej wredny posmaczek przybiera na sile wobec informacji, że na stryszku mieszkałem i pracowałem incognito, to była bowiem sprawa osobista.

Odpowiedź z wydawnictwa, archiwum Pauliny Łuczeńczyk

Anna Łyczewska


Gwiezdny książę.
Wspomnienie
o Andrzeju Łuczeńczyku

 

Komuś, kto go nie poznał, mógł się wydawać mrukliwym dziwakiem, nawet gburem.

Spotkaliśmy się w połowie lat siedemdzisiątych XX wieku w lubelskim Korespondencyjnym Klubie Młodych Pisarzy. Nie zwracał na siebie niczyjej uwagi, zresztą tak jak i ja. Później, w Kole Młodych przy Lubelskim Oddziale ZLP, nawiązało się między nami nieme porozumienie. Siadywaliśmy przy tym samym stoliku na uboczu, wymienialiśmy spojrzenia i milczeliśmy. Trafił milczek na milczka… Jednak w węższym gronie potrafił zabłysnąć. W tym, jak mówił o literaturze, był ogień i swoiste znawstwo. Niezwykle oczytany pozwalał sobie na śmiałe sądy o twórczości tych znanych i mniej znanych. Ja też doczekałam się jego recenzji tekstów do swojego debiutanckiego tomiku. Powiedział: „Dobre wiersze, ale nie wszystkie mi się podobają”. I tyle. Po latach też mi się nie wszystkie podobają…

Andrzej, choć ode mnie starszy, nie onieśmielał. To on sam czuł się nieco onieśmielony w gronie wykształconych mieszczuchów, choć przecież nikt wówczas nie zwracał uwagi na pochodzenie, profesję czy poglądy. Koło Młodych skupiało wokół literatury same indywidualności, wspomnę choćby Aleksandra Rozenfelda, Wacka Oszajcę, Dominika Opolskiego, Wojtka Próchniewicza, Tadeusza Karabowicza, Marka Danielkiewicza, Mariana Janusza Kawałko, Krzysia Paczuskiego, Urszulę Jaros, Urszulę Gierszon, Edę Ostrowską i wielu innych. Nad całością czuwali Waldemar Michalski i Bogusław Wróblewski. To były czasy…

Andrzej pochodził z podlubelskiej wsi, maturę zdawał dopiero w 1977 roku w liceum dla pracujących. Nie miał łatwego życia, ale nie lubił o nim opowiadać. Na pewno nie był skory do zwierzeń. Pod koniec lat siedemdziesiątych zniknął z Lublina, by powrócić doń w połowie lat osiemdzisiątych. Był już po debiucie książkowym. W Czytelniku ukazał się jego tom opowiadań „Przez puste ulice”. W 1985 roku razem przyjęto nas do ZLP – jego jako członka, mnie jako kandydata. Wtedy też ukazała się jego mikropowieść „Gwiezdny książę”, najpierw w Twórczości, później w wydawnictwie Iskry. Zauroczyła mnie, od tamtego czasu czytałam ją wielkrotnie. Fascynacja śmiercią i mrokiem nie była i nie jest mi obca. Odpowiadały mi i odpowiadają surowość i ironiczność tej prozy.

Życie potoczyło się tak, że już więcej się nie spotkaliśmy. Andrzej zmarł w 1991 roku, a o jego śmierci dowiedziałam się rok później. Pomyślałam – Szkoda chłopa… Lubiliśmy się i bardzo go ceniłam. Może dlatego odbieram jego twórczość inaczej – widzę za nią wrażliwego, mądrego człowieka, z którym… świetnie mi się milczało. Żegnam go i przywołuję cytatem z „Gwiezdnego księcia” podczas corocznych literackich zaduszek.

 

Rękopis scenariusza filmowego „Wstąpienie”, archiwum Pauliny Łuczeńczyk