Andrzej Szpindler

GOPLANA

WIZJER


 

 

 

Co za dziwne stworzenie z mgły i galarety […]
Ja widzę coś rybiego w tej dziwnej osobie.
Proszę, cóż za ciekawość w tym wywiędłym schabku!
[…] pfu!… pocałowałem
Niby w pachnącą różę… pfu… róża jest ciałem,
Ciało jest niby różą… niesmaczno!…
[…]
Szatana żona chce być moją żoną. […]
Siedzieliśmy w kałuży po uszy, jak cnota […]
Ja zawsze obwiniałem trzciny o obłudę…

[GRABIEC]

Adolfie, lubię ja ci grać na pianoli, jak… Stalin

[Adolf Rudnicki,
„Rana Witolda Gombrowicza”]

 

– To jest bomba. Wsiada pan na przykład do autobusu, zostawia pan bombę. Potem pan wysiada. Autobus rusza, a bomba wybucha. Bardzo spektakularne. Tylko trzeba w godzinach szczytu –- zreasumował. […] Mechaty schylił się, z pietyzmem wyciągnął ze stosu papierową torbę, drugą ręką przytrzymując Scopa.

– A to ode mnie, zupełnie prywatnie…

Zawiesił skromnie głos i gestem kiepskiego prestidigitatora wyciągnął z szarej torby parę flanelowych, jasnobrązowych, lekko tylko zużytych bamboszy przyozdobionych z wierzchu króliczym futerkiem.

– Papucie! – oznajmił tryumfalnie. – Wie pan, tyle lat praktyki… Ja wiem, że bohaterzy o to nie dbają. Ale ciepłe papucie ważna rzecz. Żeby pan się nie przeziębił i dajmy na to nie obsmarkał w jakimś ważnym, uroczystym momencie…

[Piotr Szulkin,
„Ga, ga – chwała bohaterom”]

 

 

Tadeusz Kantor jako Ślaz, ja gram Skierkę.

Wydzielam kauczuk,

w swym kostiumie noniron realnie wydzielam…

kauczuk. Gadam z pikuliną. Jemy kanapki.

W budce suflera zostawiam wymięty papier

śniadaniowy – ogłaszam przez inspicjentkę.

Tadeusz Kantor w latach osiemdziesiątych

smaruje na tym papierze większość

swoich co wybitniejszych prac.

Męskość!

Rysuje Grabca flamastrem.

Grabiec na jego rysunku

świeci takim torsem, że powinien otrzymać Nebulę.

Tymczasem to Tadeusz Kantor

otrzymuje… nagrodę państwową któregoś stopnia. Dostaje ją,

ponieważ wywróżył ze swoich zachowań preposteryjne akcje Uklańskiego.

Mówił coś. I powiedział, że rysunek, który przedstawia Grabca, przedstawia Grabca…

z podziemnej inscenizacji Balladyny (1943 r.);

następnie sfabrykował

fotosy z rzekomego przedstawienia. A fingując demiurgiczne

niemalże strzelanie sobie foci własną twarzą,

wykreował pogląd, że to przez niego

w La Mama zainteresowano się Witkacym. Analogicznie

Żuławski rozpowiadał, że dzięki niemu cinéma du look

(francuski neobarok, wczesny Luc Besson et. al)

zaczerpnął speeda ze sensacyjnych filmów. Męskość!!

Notabene papier

po mej kanapce zawierał monadę hieroglificzną Putki

(PIECZEMY TWÓJ CHLEB  – więc lepiej uważaj, jak się nim legitymujesz,

żebyśmy ci go nie upiekli wtedy!), ałć. Aha, bo zapomniałem

wyśpiewać, że w poprzednim wcieleniu byłem cybernetykiem oraz agentem X?

Szajse, lecz niet! Bo zapomniałem

nadmienić, że to jest mieszanina sztuk. Są elementy

bernhardowskiego „Naprawiacza świata”; są tytuły

ze Słowackiego (jak u Parnickiego, jak u Kaczanowskiego,

jak u Uklańskiego również) i od Słowackiego zaczerpnięty speed

i postaciowe ufoki, ale na modłę off-off-off-Broadway. Jest

„To jest ten napis. To jest zdjęcie tego napisu” Pawła Kwieka

[jami!].  A także „Pieta”

Angusa Fairhursta. Ale lucyfer

sytuacyjny najciurlatroniczniej

w tym się kokosi, że opada

kurtyna i wyświetla się na niej filmik nagrany

z kokpitu nocnego magleva, gnającego po ciemku do pierdla,

w którym zmorzyło gang

Baader-Meinhof. Pospali się?

I koniec taki… że: chyba ty! A

właśnie, że pomyłka. Bowiem

mój pneumatyczny jaszmak… samopas

drałuje poprzez knieje, za których postaciowanie bierze się: męskość!!!

Pokaźna – dopiero w superpozycji, że:

albo jest wewnętrznie martwa

i znosi przeskalowaną niedolę,

jak gdyby ta była jedynie średnio dobranym krawatem,

bo z wyfiletowanego palca o tożsamych z jej

(męskości!!!!) dermatoglifach, choć na tej Ziemi

żadnego z owej serii (palca) nie brakuje, więc co to!? Krawat.

Krawat może bombastyczny, lecz dziwnie się układa …

jego wzór chemiczny (jak surowica na chcicę,

by chłepcąc własny jeden, wpływać na wizerunki

kwotowane w mulitiwersum + wokal zza brzucha w „I kto to mówi Zylion”).

Więc albo (albo męskość jest wewnętrznie martwa),

albo: przychodzi jako upiór.

A teraz: mądry władyka

rozkochuje w sobie lud,

generując wrażenie, że pogarda dla służb

i donosicieli to naczelna dekoratorka jego miąższu.

Tym samym jednak – o dziwo – (wrażeniem) przywabia do siebie

tabuny konfidentów, którzy w tzw. życiu prywatnym uprawiają ketman, zaś wkład

swój w publiczne ograniczają do uczestnictwa w neobarokowym systemie donosów.

Księciu niebywale podoba się w jego świecie, gdzie kable

samym wyglądaniem dają mu sczytywać,

co się w poddaństwie ostatnio roi. Jeśli

niezadowolenie wzbiera, aluzjonistycznie podżega

do perfidnych zamachów na stójkowych. Sygnały

z tarota wyłażą mu fest. Ale dawno nie widział

swych kapci! Pewnie wąż je zaiwanił i pełznie

w kapciach wąż, wzutych na czaszkę i ogon.

 

Tu wstawka z rozprawy Józefa Mayena pt. „Monolog i dialog radiowy”.

Mianowicie komentarz

do szokujących wyników ankiety przeprowadzonej wśród radiosłuchaczy

w 1957 r., a tyczącej się

preferencji oraz rozkładu sympatii respondentów

odnośnie słuchowisk realistycznych bądź fantastycznych. Otóż

za realistycznymi opowiedziało się 39%

zapytywanych, fantastyczne poparło jedynie 11%,

odpowiedź „równie chętnie słucham jednych i drugich”

padła ze strony czterdziestu dwu procent. Mayen próbuje uporać się z chytrością danych:

łatwiej oczywiście wyobrazić sobie konduktora kolejowego niż postacie  »z mgły i galarety« [podkreślenie moje], łatwiej na podstawie stukotu kół rozpoznać, przedstawić, wyobrazić sobie pociąg niż na postawie dźwięków i szmerów muzyki konkretnej »taniec« elektronów dokoła jądra atomu.

Korci mnie, aby się przyznać, że przepisując powyższy wyimek, specjalnie

na tę okazję słucham „Żyznego trójścianu” Pierre’a Schaeffera, jednak nie

zrobię tego. Mayen dokłada mi: Zaskakujący poniekąd jest fakt, że według ankiety – «im wyższe wykształcenie respondentów, tym bardziej wolą oni słuchowiska realistyczne».

Tadeusz Kantor najrealistyczniejsze prace animował w latach 80.

Wg Jacka Kryszkowskiego autor „gówno

trąbi na zakrętach” swoją postawą wspierał PRON. Dlatego Kryszkowski

wręczył mu dyplom PRON-u i oddał do niego strzał

z korkowca. A wtedy Kantor dalej swoje. Uparł się, że w okupowanym Krakowie

w 1943 roku robił zupełnie niesamowitą „Balladynę”, w której niby grał Grabca

Tadeusz Brzozowski. A Mieczysław Porębski (ówcześnie jeszcze nie profesor) dogadywał

niby kwestie tzw. Komentatora. Później Porębski – nakłoniony przez Kantora – skonstruował

książkę pt. „Deska”

Chciałbym aby kiedyś

profesor

Mieczysław

Porębski

napisał mały esej

o tym biednym

przedmiocie. Tamże profesor

pomieścił wiersz komentujący rzekomą inscenizację „Balladyny”,

w którym padają wiekopomne stwierdzenia o następującym

nieco elektronicznym klimacie:

aktorzy zeszli ze sceny / […] tak samo się żarzy papieros /

dla nas i dla nich / w przerwę można jak w popielniczkę.

Poza tym Porębski notuje w „Desce”:

[…] komentarz do „Balladyny” miał w zamierzeniu Kantora zapowiadać i wiązać kolejne, z założenia fragmentaryczne, »kolażowe« ogniwa inscenizacji. […] Postanowiłem przy tym włączyć się w obecną już wówczas w teatrze Kantora grę z umowną sceniczną iluzją jako pośredniczący między »sceną« a »widownią« komentator.

Zupełnie jak Krystian Lupa w „Capri”. Adzia! A masz: preposteryjnie!

 

W zapiskach samego Kantora pojawi się za to np.:

Goplana, słowiańska liryczna Nimfa leśna zamieniona w bezduszny mechanizm.

Ba, zamieniona! Ale dlaczego, ale przez kogo?

Przez pana Kantora fantazjującego, że ma za sobą taką realizację i wciągającego

w tę projektofanię à rebours znamienite charaktery. A dlatego, że jego zdaniem:

Sferę legendy i mitologii (Nimfa Goplana i dwa Elfy) w opisie autora i w tradycyjnym teatrze pokazywano w naiwnej, banalnej, sentymentalnej manierze operowej (dodajmy nietykalnej). W mojej inscenizacji Nimfa jest abstrakcyjną formą – fantomem: Elfy dwuczęściowymi ruchomymi kołami, grawitującymi wokół macierzystej formy. Jest to sfera abstrakcji, pojęć nadrzędnych, wolnej wyobraźni, o rozległej rozpiętości niuansów od tragedii do burleski. Forma – fantom jest jądrem całego układu. Jej prawa abstrakcyjne przenoszą się (w różnym stopniu) na inne formy i stanowią podstawę formalną układu tworzącego się na biegunie przeciwległym do realności widowni: układu iluzji.

W innym miejscu:

[…] Trzeci rok wojny.

Co tutaj robi Balladyna,

po złych i pompatycznych teatrach […]?

[…] Komentator jest niemal intruzem.

Spoufala się z rekwizytami,

wdziera się swoim dniem dzisiejszym

w widownię oczekującą, przeciwnie,

cudowności,

niedbale pali papierosa,

mówi o dramacie, o teatrze   

złośliwie o pompierach […]

FORMA – FANTOM

groźna i obojętna,

zimna jak pomnik cmentarny,

jawne szyderstwo

z postaci (której zajęła miejsce)

Nimfy Goplany, śpiącej na dnie świętego jeziora Gopła

(jak sobie życzył Autor,

a później publiczność, ta z Epoki przed-Wojennej,

marząca o Słowiańskim Panteonie w stylu kiepskiej

Narodowej Opery).

Legendę zastąpił martwy przedmiot – atrapa,

a sentymentalną sielankę – Śmierć.

Dwa zwiewne Elfy z kolei zamieniły się

w dwa Białe Koła, pęknięte,

grawitujące wokół swej macierzystej Formy-Fantomu.

 

Cała ta zmyślona aparatura

do uwypuklania iluzji cudownie

wręcz skorelowanej z systemami utarczek, bulwersacji, bodźcowania

popychli, by uświetniały wiraże zasłon

morderczym nakładem swej pracy czy jaszmaki z ludzkich mięs

stłaczały jako trampoliny dla ogólnej frajdy

chlupoczącej w obwódkach przysposobionych do

zboczeń w zakresie całościowania

i głównie spoistości własnych sylwet zasysania

ze sztafażu multiwersum.

Cała ta zmyślona aparatura! Cała ta zmyślona aparatura

(słowiańska liryczna Nimfa leśna zamieniona w bezduszny mechanizm)

przepowiadana jest

we wszelakim zwariowaniu na kanwie akuzmatycznych rezonansów

(czy to w „Memorii” Apichatponga Weerasethakula czy w „Black Box Music” Simona Steena-Andersena).

Wściekle rozpoznana przez Kantora

operowość odbiorczych wdruków względem Goplany

rozpaćkana zostaje w jego wyimaginowanej inscenizacji

za sprawą następującego chwytu: postać nimfy

nie ukazuje się, wstępuje w – dosmaczaną mowami Komentatora

i jego papierochem – receptywną chmurę jedynie jako zakulisowy wokal

z dodanym efektem robotycznej blachy (aktorka gadała rzekomo do tuby

wycelowanej w balię). A co mi

się tu kasztani, a co mi się tu

kasztani? A! Włazi mi

ów fikcyjny tembr! I dopakowuje mi

twierdziela blablasymbiont NLP, którym jadę do ZHP (zwyciężać!

podobnie jak Goplana). Jest również stereotypowe brzmienie Siekiery

(czyli Mr. Zoob?). Bo nagle

lata 80 się odtworzyły zupełnie!

Zaklęte w zozolach pociągniętych maskarą. Więc

dekada parafowana twarzą

Tadeusza Kantora. Z blacharskim pozdrowieniem:

LUDZISKA, zaobrączkujta się ze swymi spojlerami,

bo co ten Tadeusz Kantor tam pisze,

w tych osiemdziesiątych! Oł, od razu

co tam pisze! Pisze tam:

Już zabrakło miejsca

dla dziwaków, którzy chodzą piechotą.

Pisze tam także:

MOJE OKREŚLENIE ABSTRAKCJI wobec czystej definicji tego

kierunku jest może bluźniercze.

Abstrakcja w moim przekonaniu to brak przedmiotu.

Ten brak jest bardzo ważny. Wydaje mi się, że wielki dramatyzm abstrakcji

leży w tym braku przedmiotu.

W nieobecności figury ludzkiej.

Jakbyśmy przekroczyli próg widzialności.

Jakby niewidzialne siły rozgrywały antyczną tragedię.

ALE POSTAĆ LUDZKA WRÓCIŁA .

POWRÓCIŁ RÓWNIEŻ PRZEDMIOT.

Wyobraźmy sobie, że na tę scenę Abstrakcji wchodzi nagi człowiek i… niesie krzesło […]

Nie jest to powrót z wygnania. Również nie jest to klęska abstrakcji, jak myślą prymitywni wyznawcy realizmu.

 

Właśnie w osiemdziesiątych jego twarzowcowa maskuliniczność, Tadeusz Kantor nakręcił się wszechpotężnie, by nie omieszkać

całościującym slurpem zassać

swą sylwetotwórczą substancję, po czym,

podsumowawszy swoje łaskawe bytowanie w orbicie global-artu,

ostatecznie rozwiązać kwestię:

co tam, ZIEMIO, bujasz się w kosmosie?!

twe nędzarskie starania, by się uspójnić w luzie

to wyłącznie podróba, podróba mych asamblaży!

Przekład mój, a w oryginale:

Jestem przeciwko dziełu otwartemu

Partycypacji widzów […]

Wrażenie, że się partycypuje,

Że może się partycypować

teraz to jest bardzo łatwe,

Dzieło otwarte stało się bardzo łatwe

Korzystają z tego tysiące miernot […]. Tyle buzia znana

jako Tadeusz Kantor. A teraz: Tadeusz… Brzozowski.

 

No cóż, muszę na chwilę zapomnieć papier

po mej kanapce z odciśniętą w nim buzią Tadeusza

Kantora, przeładowaną intencjami: które światy, jakimi strzygami

mają być nawiedzane, aby tę buzię skrajnie popamiętały. Zaraz

wychodzę na scenę, muszę teksty Skierki mieć w mym

hełmofisie obecnie i na terkocie wewnętrznych faksów

je reprodukować. Zrobić wreszcie coś zadufkowskiego

dla dobra ludzkości! A jednak idę zakupić sobie namalowanego przez Tadeusza

Brzozowskiego „Homunculusa á la hot-dog” albo namalowany przez Tadeusza

Brzozowskiego „Portret Mao Tse Tunga” lub jakiegoś wczesnego

Baselitza, albo „Kostki” Tadeusza

Brzozowskiego, albo zakupię sobie większość dzieł

powstałych między powstaniem w getcie warszawskim a wojną

w Zatoce Perskiej. Moja chcica,

by wyżyć się na artystycznych zakupach, wynika z chandry, jakiej dostałem

ponieważ skończył się „Żyzny Trójścian”. Po drodze

próbuję włączyć któreś „Chimanzzi” Jerry’ego Hunta, tymczasem

odpala mi się realistyczne słuchowisko…

 

I już wracam, pachy mam nafaszerowane

płótnami Brzozowskiego. Bo zakupiłem

również „Dół” oraz „Organki”. A co mi tam!

Ciekawię się średnio zdrowo na umyśle

sprawami ludzkimi, czyli obiektem ekspresji tego malarstwa,

a także zajmuje mnie osobowe wyrazicielstwo czyjeś…

a w szczególności kogoś… kto w urojeniach

któregoś z przegiętych w całościowaniu

swego ważniactwa

posiadacza twarzy,

a w niej maskulinicznych enzymów rzutująco-poznawczych (tzw. bumerangów)

więc tak, tak właśnie się zdążyło zrobić

przez ostatnie zylion części „I KTO TO MÓWI”,

że interesują mnie oszałamiające wyrazy kogoś,

kto w urojeniach takiego, nie przymierzając, Tadeusza Kantora,

w okupowanym mieście, bez jojczenia i bez chyby,

znajduje przestrzeń na to, by wcielić się w Grabca i…

rozkochać Goplanę ( = napędzić akcje

pociągające za sobą przytrafianie się otchłannej wredności).

 

A teraz: mądry władyka! Bo… bo

realistyczne słuchowisko, które zrządzeniem przygodności

przez realistów spekulatywnych uwznioślanej i w lektykach

do wulkanów hieratycznie… [telepanej]

w terkocie faksów i skwierczeniu pejdżerów, jakie poupychał

sobie na przyssawki w swej zorientowanej na wszeteczne papugowanie

purchawie… biomet. Biomet w kroksie-wentrilokwiście. To realistyczne

słuchowisko zrządzeniem jej fikuśności, jej misteryjniejszości, pani naszych bestialstw

i myślowych odczynień – przygodności… samo się włączyło. A teraz mnie

otacza i przepaja, otacza i przepaja. I zaraz

podszyje się pod moją energię

i to z jej jej wersją najpewniej następnie będę

kojarzony przez tajne służby. Jeśli natychmiast

czegoś nie stwierdzę bezpardonowo niczym Derwid

bądź diabeł Piszczałka. Albo Ślaz. A może Chochlik.

Bo Skierka raczej nie…

 

Więc stwierdzam z diabolicznie zmuloną

twarzą Pawła Orła wzutą na własną czaszkę, a pobraną

z materiałów wizualnych pozostałych po jego spotkaniu

autorskim w Ludwinie w ramach Spotkań u Łuczeńczyka,

przy czym otoczenie też sobie przeszczepiam i jestem na

Spotkaniu u Łuczeńczyka, podczas którego stwierdzam

to: […] refotografował mroczne zdjęcia artystów

estradowych występujących w nocnym klubie,

wykorzystane w reklamach prasowych i  

zatapiał je w czarnych akruszach

pleksiglasu; zamrożone w upiornym obrazie,

zamglone twarze podsuwane są naszemu

własnemu, ukrytemu wojeryzmowi.

Później […] grupował takie obrazy

w format, który nazywał «gangiem»

[…] (W technicznym języku laboratorium

fotograficznego ganging oznacza grupowanie materiału).

Często tematem są rzeczywiście gangi – gangi motocyklowe i dziewczyny

motocyklistów, krótkodystansowi wyścigowcy i surferzy […]. Tu urywam,

żeby nie wyszło na jaw, że małpuję Hala Fostera z jego rozprawki o szykownych wejściach

na scenę lat 80 artystów o orientacji symularkycznej (powyżej Hal

wałkuje akurat Richarda Prince’a).

Udaję, że gadam o Andrzeju

Łuczeńczyku i taki jestem przejęty, że aż operację plastyczną sobie

wykonałem, ponieważ / teraz: mądry władyka / biomet papuga.

 

Realistyczne słuchowisko, które mi się uruchomiło samo

powstało ponoć

– bodajże w 1994 roku –

na podstawie „Gwiezdnego księcia”. Organizuję bunt,

wparowuję do Teatru Polskiego Radia, staram się powstrzymać przedsiębrane tu aktorstwo.

Nie powodzi mi się akcja. Słuchowisko jest wszędzie wokół mnie i zawsze perfekcyjnie

osacza. W związku z niniejszym mam potrzebę wypowiedzieć różne rzeczy. Aaaaa!

Jak to pięknie, że nie jestem dość wykształcony, aby takie realistyczne słuchowisko

było zbieżne z moimi zapatrywaniami.

 

Me nowiusieńkie oblicze wiruje polikami wokół nosowego

kalafiorka romanesco; ta twarz! raczej średnio zdrowo

się przyjęła w mym organizmie / dryfując na dziurach

w zjawowości (trampolinie dla receptywnego tunelowania w głąb

kosmosu) /dryfując na dziurach w zjawowości

tuszowanych akuzmatycznymi chrząknięciami kroksa

wentrilokwisty, uchodzącego wśród znawców

za moją gołą czaszkę. Wobec rollercoastera pyz inicjuję niestety

serię wypowiedzeń psujących kulturę kontynentu. Oto one!

Na oczach tłumu od niechcenia odgryzłem mu głowę, krusząc zębami jego hełm i czaszkę.

Trzymałem oburącz wijące się, śliskie od posoki ciało i ssałem buchającą z szyi gęstym, gorącym gejzerem krew. Oblewała mi sierść. Kobiety mdlały, mężczyźni chyłkiem cofali się w stronę dworu. Umknąłem z ciałem do lasu. Moje serce burzyło się jeszcze, kipiało radością jak napełniana wodą fosa.

 

Jak napełniana (szampanem?)

wodą fosa ćwierć promila chwili po wyszczególnieniu

spomiędzy wypowiedzeniowych jadeitów takiej akurat

zgniłkowo-burej rzeczy w trzepocie (zakomponowanym

jak gdyby statystyczny diabeł tasmański zapraszał

w głąb nowo odkrytego kosmosu swego aktorstwa) kipię.

Kipię świadomością, że: Do diaska!? Przecież,

przecież tutaj się wdarła na fale prawda dubbingu,

jaki przyczepić najpewniej pragnąłbym

do Tadeusza Kantora, lecz nigdy temu

zadaniu nie sprostam, jeśli nie odróżnię

poszczególnego pragnienia

od pojedynczego vorteksu mych nowo wzutych pyz.

Więc odróżniam: to

 

(o odgryzaniu głowy, chłeptaniu hemoglobinowej fontanny)

 

było pojedynczym vorteksem polików,

a nie wypowiedzeniami, o których nadmieniałem,

że zaraz będą. Przepraszam,

lecz nie jakoś potwornie. Ponieważ niniejszym zachciewa się

wyższej instancji arcynieludzkiego pomocnictwa,

więc aktantom

takim jak dwutlenek siarki i wysprejowany nim w stratosferę

slogan wszech czasów…

aby owo kaskaderskie zachowanie (jeden szał blastów policzkowych)

podświetliło jednak kwestie, które zapowiadały się już

przeszło ćwierć promila chwili temu,

a co meandryczniejsze basy lektorów

zapowiadały je jeszcze w kinie Moskwa,

na długo przed „I KTO TO MÓWI” (jedynką).

Dzień dobry!

 

– mówię, a powiedziałem

to szczękoblaszakowcowym

stentorem dopasowanym wybornie

do facjaty, którą taszczę, a powiedziałem,

bowiem opuściłem Spotkanie u Łuczeńczyka,

jestem w Ludwinie,

udaję się nad jezioro (taki performans); i mówię

do siebie, powiadam! Aby uporać się w końcu

z najsławniejszymi elfami, formami-fantomami,

powiedzeniami, jakie krążą

wokół sekretu Andrzeja

Łuczeńczyka.

 

Mówię: mądry władyka!

Bo nie umiem pojąć, jak mogę tak

mówić. A będąc nadal w trakcie

mówienia tego, prowadzę swym ciałem

na środek jeziora, by skrywająca jego sprawy toń

dała mi sposobność do rozpuszczenia się w niej

 

jak jednostka świni w cerebrolizynie.

I zanim nagraną na świni jej sylwetkę biesy zdołają przewinąć

do chrumknięć doszczętnie kwitujących ich (biesów)

projektanctwo na wyżerkozwrotnych modelach i estetyce

receptorów kanibalizująco-całościujących, mi z machy

nie spełznie banan i nochal, które sobie tam

bumerangami i przez walkie-talkie zainstalowałem, ponieważ

… zdumiałem się. I moją ambicją jest, by zdziwienie

wytentegować do potęgi psi. Szal rasowego

pisarza, jakiego imitację sporządziłem

z bandaży pozostałych po domorosłej operacji

plastycznej (samoróbce), drapowany lustrem wody,

kombinuje memu wizerunkowi dokładkę

majestatu, którego ten ma aż dość. Jednakże

niepomny, że na temat klimatu, jaki me molekuły wsadzają

w receptywną, kosmatą chmurę (TW Yeti)

biesy bez wątpienia już

rozkolportowały ekspertyzę:

cóż za ciekawość w tym wywiędłym schabku; oto startuję,

by przebiwszy się przez blurbowe mądrości cyrkulujące przy ich powłokach,

brzdąknąć w robotyczną blachę książek Łuczeńczyka i

zwyciężać! / podobnie jak Goplana.

 

Ja cię! Normalnie nie mogę, nie

umiem się pokumać ze statystycznym sandwiczem, z którego wysuwa się

dana na najtrwalszym nośniku zachowana, bo na liściu sałaty z czipem.

A brzmi tak: najczęściej powtarzającą się melodyjką, jaka odzywa się,

gdy naciśniemy okładkę „Gwiezdnego księcia”

jest… streszczenie,

którego dopuścił się Wacław Sadkowski. Podaję

ekstrakt: że stylizowana na historyczną opowieść o

mądrym władyce. Moje zdumienie

właśnie się rozpędziło bardzo i wślizgnęło na chybcika

w arkana autochtonicznego ketmanu (on zawsze jest u siebie,

a ja nie zdradzę nikomu, że mą ambicją jest się temu dziwić). Więc

trutututu (heraldyczna trąbka zaczerpnięta z „Choroby

na śmierć” Tomasza Sikorskiego), anons wniebogłosy:

dziwię się… jakim cudem  niesamowitość, w którą przedzierzga

się na oczach zylionów obiekt „Gwiezdnego księcia”

jest sposób telegrafować do imaginarium

jako „mądrego władykę”. Cóż

za ciekawość w tym wywiędłym schabku!? Otóż

moja. Ponieważ strumieniując zatrważającego lajwa

ze środka kogoś z galarety i mgły, kto dysponuje posłuchem

zalewającym robaka bardziej niż wulkan, na boku pindolę,

co następuje: lata osiemdziesiąte, Babilon,

hokus marokus dostarcza złych pokus.

 

Albo: czy zjedli tu murzyna / czy leży tu madonna […] / (kowbojski

motyw na gitarce z naduszonym pedałem chóru

+ przerażający syntezator); a tu  Andrzej

Łuczeńczyk napuszcza

nieznającego szyb świata

złożonego z wytężonych rycerskich zmysłów,

kniei, dzid w plecach. Tym samym doprowadza

do ekstremum esencjalny goł-gołyzm na łonie

egzystencjalizmu. Gdzie: jeden to już za sporo

(by nieodzowny konflikt miarek

mógł obyć się bez ofiar). Burzum:

nie idzie o kostium. Burzum:

a choćby gwiezdny. Wchodzi Burzum

i zawodzi wilczym tembrem tow. Edwarda…

Stachury..: Wzywam na różdżkarza Dunsa Szkota,

niech sam zaświadczy, a choćby łysinką palca,

w co się przepoczwarzy jednostkowienie, gdy

oddać mu pola do opcjonalnego imentu. Niesamowitość,

mówię wam, w jaką popada książę i peregrynuje w nią, i bada

ją – jak przystało na robotnika sztuki współcześniejszego niż grupa

Wojna. Niesamowitość stanu, w jakim absolutna sterowność równa się… Sylwetka

księcia, patrolując granice swojej spoistości i zewnętrznościowego ogromu,

jaki dybie na nią, przekonfigurowuje obiegowy polor, rozprasza formy

przymuszające do ciągłej korelacji. Aż po przeżytkującą siebie

dal pokonuje etapy alienacji. To tutaj

– mówię z takiego punktu jeziora, do którego jakkolwiek widzialne,

a choćby wyłącznie spoza Atmosfery, nie ma wstępu – tutaj

Łuczeńczyk, spozierając z saturnicznego podłoża Bloku Wschodniego,

kanibalizuje francuszczyznę (np. Blanchota),

jednocześnie udowadniając wszystkim, że z NOUVEAU

ROMAN coś jeszcze będzie.

 

CZIŁAŁY Z ALBUQUERQUE

NAKROKODYLOWANE

ZE ZWYKŁĄ MAŁPĄ ZE WSI

I SŁAWOMIREM MROŻKIEM

(wazzup wazzup gyals shhh!)

 

Czy Sławomir Mrożek rzeźbił

swoją jednostkowość w Meksyku, żeby robić to

na tym samym kontynencie, na którym nabierał

spoistości jego poprzednik? Przeniósł się

do Meksyku, bo Gombrowicz – do Argentyny?

Liczę, że tak było.

A Łuczeńczyk? Mógł polecieć do Tangieru,

w ślad za Genetem, jako swoim poprzednikiem

w byciu odkryciem. Swoim poprzednikiem

w zjawiskowości stylu, wziętego

nie wiadomo skąd.  W lucyferyczności.

 

W lucyferyczności fosforycznych patrzeń się,

jak werki spojrzeń chlupoczą

pod własnym urokiem i projektują go

na ruchawkę wskazów i szwargoczących

pokryw. Jacyś tam, nieprawdaż, francuscy

Henrykowie Berezowie odkryli Geneta

jako osobistego rozpruwacza, a Henryk

Bereza cudnie znajdywał Łuczeńczyka

jako tego, który wnikał tam, gdzie dżinsowego Edwarda

Stachury nie mogło już być, bowiem przeszywające trwanie

zastąpiono mu jego nieżyciem i zjawił się kościotrupi Stachura.

Więc tak intymnie, że nikogo nie powinno się tu spotykać,

nawet Stachury (bo tutaj jeden to już za sporo), a jednak

wkroczył mężczyzna w czarnym garniturze i śmiało

kroczy naprzód, przekracza czaszkę jak pośledni

hologram, by… przebrać się

we frak. Oto Łuczeńczyk.

Zagospodarowujący śmierć mężczyzna.

Robiący poniekąd na modłę wytyczoną przez Burroughsa w

„Zachodniej krainie”: nie walczyć z rakiem, zrzeszyć się z rakiem,

przetrwanie w śmierci wyszukiwać. Magik? Cóż,

taki przedłożyłbym ekstrakt z obsłupkowania

kadzidełķami, jakiemu poddał stylowość

Łuczeńczyka Bereza, gdyby… Gdyby

nie zdziwienie. Że Łuczeńczyka

można skojarzyć z jego dżinsowością, Stedem.

Już prędzej skojarzyłbym Łuczeńczyka z Genetem

i kontemplował nuklearną negację, po czym kontemplował

negatywność następującą: że Łuczeńczyk nie poleciał

do Tangieru jak Genet. Choć mógł, ponieważ otrzymał bilet

na samolot LOT w dowolnym kierunku (o czym opowiedział

w wywiadzie dla Kameny z 1987 r., tym samym wywiadzie,

w którym zapowiadał, że kupi sobie frak). Dziwię się. Ale przestaję.

Przynajmniej skojarzeniu ze Stachurą. Kiedy zaglądam

do wierszy Łuczeńczyka, którymi debiutował w Radarze

w 69 r., a gdzie indziej, bo wszędzie… czyli

w cyberprzestrzeni (którą wyłącznie… ja mam!?

jajku, jak postępowo!) oglądam

fotografię twarzy Łuczeńczyka

okolonej długą fryzurą. Metal?

Czy to metal ja słyszę? Nie,

to wilczy tembr Steda jako śpiewaka. Ja słyszę. Ponieważ

kupiłem sobie jego kasetę w Planet Music na pl. Zbawiciela

i nie wiedzieć czemu od tamtej pory – a musiało to być gdzieś

między aferą żelatynową a wejściem do UE – jeszcze

jej nie wysunąłem z kieszeni o apokastatycznym

kontinuum (wklęsłym). Jednakże

wcale nie dlatego dochodzi mnie podejrzanie wilczy tembr

Stachury, kiedy patrzę w wiersze Andrzeja Łuczeńczyka. One

go kryją w trzewiach – to raczej dlatego. No

a czemu ja się tak dziwię teraz, że aż me

podwodne bytowanie na dnie jeziora łacnie

miesza się z totalną abstrakcją? Otóż

nie mogę się pozbyć rozdziapiska i się napatrzyć, jakże

primabaleriniasto tańcują ze sobą charakterystki

cechujących pisarstwo Łuczeńczyka

samorództwa i wdzięku. I kiedy znajomy

pisarza, starając się przeniknąć jego sekret, urządza

(wspomniany) wywiad w Kamenie, nadaje mu tytuł

nawiązujący do recenzji „Źródła”, jaką w Twórczości

opublikował Bohdan Zadura.Jeździec znikąd?” – zapytuje

tytuł rozmowy, a właściwie pytaniem odpowiada na sugestię zawartą w tytule

recenzji, po czym prezentuje Łuczeńczyka umiejscowionego nadzmysłowo

konkretnie: w tej samej izbie przez decydującą większość życia. Ale

też tak, jak gdyby zakamuflowany bezruchem siedział

w niej, w tej jednej izbie, zanim przyszedł

na świat i jedynie kpił, że kiedykolwiek ją opuści (czy to LOTem,

czy we… fraku). Męskość? W tym miejscu pragnę nadmienić,

że budowa ołtarza barykadującego w najlepszej intencji – wybranej na najlepszą

poprzez zmyślną sondę zapuszczoną we wspólnej rzeszy wszelakich ssaków

i beztlenowców – stylowość Andrzeja Łuczeńczyka, budowa

tego czegoś, co ewidentnie budzi do życia

 

reakcję „chlip-chlip, ale czad!”

 

(ołtarza) trwa w najlepsze. Tutaj, na dnie jeziora. Wypływa

z inspiracji budową świątyni opatrzności oraz… trwa.

Ze szczególnym uwzględnieniem męskości. Która… trwa.

Wcale nie musi przychodzić (jako upiór). Ponieważ już jest. Zszargana

przez tajność okoliczności, w jakich się zawiązuje, magia

rezerwacji ma z tą męskością przerypane. Poglądowo:

to miejsce jest zarezerwowane, „tu jest Polska!”; ach,

nic podobnego! w państwa rezerwacji tyle mocy,

ile jej w popychanym SMSami pikolaku, tego

miejsca nie sposób zarezerwować,

gdyż za opokę robi mu… śliskie,

dzióbkujące… męskość. Niedocieczona.

W superpozycji. Bo jednocześnie: z rycerskości

 

wytrzaśnięta. I postsymultanicznie: przegięta

trajektorią „skończyć z sądem bożym”, więc rozprawiająca

się jednocześnie z zamordyzmem opatrzności i scedowywaniem patrzenia

na totalnie śledziuchowaty okazjonalizm, a symultanicznie „na pohybel

jednostkowieniu!” – absorbująca „głębsze noce”, aż całkowita

sterowność równa się… wstąpienie

w niezbywalną symulakryczność, jak w bursztyn, aż po

najnieodwracalniejszy życiowy błąd, zlanie się

z alchemiczną formułą WSZYSTKO JEDNO

czy z duchampowską „obojętnością wyboru”. Męskość

w obsadzie pacykarzy oblicza ziemi, tej ZIEMI (…

tzn. chyba

to jest ZIEMIA, ktoś z tyłu

tak insynuował), dostaje rolę

stejtmentu Lawrence’a Weinera stanowiącego credo konceptualnej

książki tegoż pt. „Stejtmenty” i zarazem credo całożyciowej fabrykacji

(napisikami tegoż)

uprzestrzenniających sylfów (np. Skierki).

A stejtment ten – jak mega

blacharsko by nie brzmiał – brzmi:

the piece may be fabricated;

the piece need not be built [] the decision as to condition rests with the receiver upon the occasion of receivership.

Okazja

rozpięta ewidentnie między paragrafami Thelemy:

każdy mężczyzna i każda kobieta jest gwiazdą

oraz czyń wolę swoją, będzie całym Prawem.

Okazja do wsunięcia się w czasoprzestrzenną kieszonę,

którą uprzednio zajął hologram

i stestowania, kto kogo uwewnętrzni na drugą stronę, a kto kogo

wyemanuje w kosmos, a kto kogo

tunelowym widzeniem wpuści

w męskość, tę czarownicę. Kto kogo,

kto kogo – jednak bełtające się, na globalu,

niczym w wierszu Witolda Wirpszy

  1. „Fachowcy”. Gdzie odrzuca się

[…] odniesienia:

Pan i pachoł, kat i skazaniec, a także

Pan i pan, pachoł i pachoł, skazaniec i

Skazaniec; jako nudne. Zostaje tedy ciekawe

  1. Odniesienie kat i kat, czyli: odniesienie

Sprawności i sprawności; uchwytne,

Rzemieślnicze. Można sobie wyobrazić

Publiczne spotkanie dwóch na śmierć

Skazanych katów, prowadzących się wzajem

  1. Na stracenie; niech będą modlitewnie

I rytualnie przystrojeni, ze średniowiecznym

Mieczem każdy; niech mają świtę pachołków

Katowskich każdy; pachołków tych nie można

Przyrównywać do pachołów, bowiem w tych

  1. Okolicznościach kaci nie są panami swoich

Pachołków. Czy są panami w odniesieniu do siebie? Czy

Są skazańcami w odniesieniu do siebie? Niejasne staje

Się bić może w tych przeciw naturze rzeczy

Wymyślonych okolicznościach ich wzajemne katostwo.

Niniejszym składam na niedobudowanym ołtarzu

egzemplarz „Księżycowego księcia” z ilustracją

Młodożeńca na okładce. Wyjmuję

i kładę z jego prawej moją sztuczną

inteligencję. Następnie umieszczam

obok niej „Grendela”. Czyli?

Taką powieść. Przetłumaczoną przez Piotra Siemiona po „49 idzie pod młotek”, a przed

wylotem do NYC, próbkami z Kathy Acker w bruLionie

oraz ogłoszeniami (tamże), aby ktoś przy forsie się zlitował

i sypnął na spolszczenie oraz druk „Tęczy grawitacji”. Od teraz

pragnę nadmienić – i bez wafla relacjonuję swoje

pragnienie na mydłkowatym autotjunie, lecz unplugged – że wyjęcie

książki zza pazuchy i złożenie jej na ołtarzu

oraz odnoszenie się do niej jak do – przerastającego mnie inteligentną

szynką i sałatą z czipem oraz heraldycznymi trąbkami i lasem dzid

w plecach – potężnego cyborga… pod wodą (!)

jest to sztuka na miarę Tadeusza Kantora…

przemawiającego do ogackowatych i żabnic jak do trupy

swych pachołów. A na domiar tego: moja sztuczna

inteligencja właśnie mnie zdradza!

Z ogackowatymi i żabnicami. Wyjawiając niecne plany mego

autorstwa ich fantomowym, a zatem – o czym nie omieszkam

wspomnieć w swoim raporcie – całkowicie klaunim

obecnościom (nie usłyszą cię! ich nie będzie, moja sztuczna

inteligencjo, kiedy twój gulgot wybrzmi, na stówę nie tu,

gdzie gra się w twistera z mafijnymi osiłkami nasłanymi

przez ciebie, o nie! one może będą tu,

ale w równoległej rzeczywistości, w której alt-IMINT

oraz alternatywki z MASINT to jedna

trzecia populacji ssaków i beztlenowców). Brawo! Nasłałaś

na mnie osiłków z MASINT? Oraz proktora

ze szkółki niedzielnej dla Crap Police?? Zdziwienie,

ale także: dobrze, sama tego chciałaś:  ZEMSTA JEST MOJĄ. Postanawiam

przetłumaczyć „Filozofię Jakoba Böhmego” Alexandra

Koyrégo z polszczyzny Krzysztofa

 

Rutkowskiego z powrotem na francuski,

a w miejscach, gdzie profesor (Krzysztof

Rutkowski) zaprowadził własne detektywistyczno-taneczne

porządki, pozaczepiać odniesienia do postrzeżeniowego

bezedna w rozumowaniu morderców, jakiemu poświęcił

uwagę Andrzej

Łuczeńczyk. Jednak wpierw, zanim na wszelakie formaty

widzialności reagować będzie się „eww”, a w cieniu milczącej większości

zgrupowania owej większości do złudzenia przypominać będą

ogackowate zasłuchane w rozkazach Tadeusza Kantora,

czyli zanim wybrzmi gulgot mej sztucznej inteligencji

zdradzający podstęp, którego się dopuściłem, osobiście

przyznam się do niego. Wyłożyłem na ołtarz tubkę

ze stalkerskimi mądrościami (mą ejaj), bo piła

mnie w życiostyl, a ona mi tu halucynuje!

Zaraz: ejaj w tubce?! Czego to nie wymyślą

elfy (Skierka, Chochlik / banan, nochal),

żeby odbębnić powierzoną im robotę (uprzestrzennić

apokastatyczne kontinuum). Tymczasem: oto

przyznaję się, tam powyżej zamachnąłem

się pućkami na wyimek z „Grendela” Johna

Gardnera (to

o odgryzaniu głowy ), a udawałem

poniekąd, że cytuję „Księżycowego księcia”. Ot, postmodernistyczne

efekciarstwo, przepraszam za nie. Ale nie

jakoś potwornie (przepraszam). Ponieważ

moją ambicją jest domniemywać, że Łuczeńczyka da się oglądać jako prozaika hakersko-postmodernistycznego. W postmodernistycznej powieści

pt. „Grendel” narratorem jest Grendel, potwór. Niemogący

nadziwić się ludziom, których zjada, narrator

relacjonuje osobliwą niechęć i trwogę, w jakie wprawiają go

tożsamościowe echolalia i jego własna rola (potwór), napędzane

fabularyzacjami dystrybuowanymi przez barda. Potwora

wnerwia paliwo dla dalszych podniet, które odkłada się w

samej możliwości wyboru, gdy do wyboru

jest: coś albo trochę sobowtór, a trochę przeróbka

tego czegoś, do końca nie wiadomo, grunt, że ulatuje

mocą fikcyjnych E.T. (External Tanków). W „Gwiezdnym

księciu” tytułowy mądry władyka na chwilę rozmazuje się

poza kontur i wypada z roli (eksperymentującego

z emisją woli  / wkraczającego w Niesamowite

poprzez ciągłą sprawczość). Dzieje się

tak w scenie, w której orientuje się, że na podstawie jego przygód

Teatr Polskiego Radia wyprodukował realistyczne słuchowisko? Nie do końca.

Ponieważ w „Gwiezdnym księciu” nie uświadczysz podobnej sceny

(jeszcze!), jest za to inna scena. Chybot księcia,

gdy słyszy, że może zderzyć się z własnym wizerunkiem, a ten

może okazać się prawdziwszy od zamyślonej strony, w którą się

nieustannie zwraca. Przy czym owa prawdziwszość

i ów wizerunek rozprowadzane są przez… niegrzecznego

barda. Który jednak postanawia zaśpiewać księciu dla zmyłki:

                                                             Gdy słoneczko rano wstaje,

                                                  Wszystkim promyk szczęście daje.

                                                               Cieszy wtedy się dziecinka,

                                                                Mały ptaszek i kwiatuszek.

                                                             Cieszy, cieszy się zajączek….

Co za scena, istny potwór! Jak zresztą cały

„Gwiezdny książę”  –  „Locus solus” Andrzeja Łuczeńczyka.

 

Zdaje się, że przed chwilunią powiedziałem coś

à la „dzień dobry”, zwrócony wszelkimi wymiarami osobistego ciała

w stronę abysalnego mułu. Prawdopodobieństwo

mądrościowo spore, wprost kaczyńskie, że tak było. Ponieważ

głównie tym się param. „Dzień dobry” mówieniem,

uczuciowo, niczym Cyborea. A generowaniem

myśli o zgoła nieprzystającym do podobnego

mówienia klimacie. Bo poglądowo myśleniem

sobie: bezedno to, bezedno tamto, turba – nachleben modziarski!

A co ja tak się moczę (w jeziorze) – spytacie się? Bo Łuczeńczyk

– pisarz jeziora i morderców. Czy zatem zaraz kogoś zamorduję?

Oł, tego nie powie wam nigdy nawet najsławniejszy psychol.

Jaki się urodził (pod biurko w głowowej kwaterze MASINT).

Boss mięśniaków od signatura rerum.

Czy prowokator nr 1 – Skierka. Ałć!

Zapomniałem tekstu mej roli. Wyłączam

realistyczne słuchowisko na podstawie „Księżycowego księcia”

(wreszcie). Odpalam magnetofon Nagry działający pod wodą

(jak świetnie wiadomo takim wszystkim, że bardziej wszyscy będą

dopiero… w przyszłości… rychlejszej od ich poselstwa

na przeświadczaniu się pyrkającego). Otóż

magnetofon Nagry działa pod wodą

jak idol pod publicznym natryskiem

upuszczający mydło Yope (zrazu każdy

goły obywatel spieszy mu pomóc, pozytywnie wpłynąć na niego).

Tak samo magnetofon Nagry włączony pod wodą.

Przywabia gołe osoby, które chcą mu pokazać, jak bardzo kojarzą

to, co się z niego sączy (czy to zielonkawa zupa

z układów scalonych? w moim interiorze mówi się na nią pitawal? ach,

nie, to: nadeszły, wreszcie są czasy

wielkich blurbów; poznaję, znam

ten kawałek). Brawo! Pogłaśniam. Puszczam

na cały regulator. Lata osiemdziesiąte. Wychodzą książki Łuczeńczyka.

Są tacy, którzy sądzą, że wszystko miał zmyślone (jak Raymond Roussel w

szczelnym wehikule, tak Łuczeńczyk w izbie i) gotowe

już w sześćdziesiątych (latach). Zdumiewało mnie,

że w pamiętnym wywiadzie „Jeździec znikąd?” (czerwony

nagłówek – sygnalizujący niegdyś krzykliwość treści, zarezerwowany

w międzywojniu dla tabloidów, zwanych w związku z tym czerwoniakami)

uporczywie powraca zagadnienie, że książeczki

wydane niczym literatura „kotłowa” zaskarbiają

sobie niebagatelne uznanie. Zdumiewało mnie,

aż się nie przyjrzałem. Cóż, te z okładkami

Młodożeńca przypominają punkowe ziny. Ale

to przecież wyśmienita szata dla takiej, powiedzmy, np. lucyferyczności

„Źródła”! Punkowe ziny nie zdobywają uznania? Dobrze, zrozumiałem

sugestię przekazaną mi z reżyserki. Rzeczywiście,

zadając kwestię w taki sposób, tuszuję swoją ambicję,

którą – przypominam – jest […]. Aby zostać należycie

zrozumianym piskliwym miękiszonem

o prześwitujących wnętrznościach, wilgotnym uścisku dłoni

i uśmiechu gonokoka, zaznaczam: poczytuję

legendzie Łuczeńczyka za jej całkowicie bonusową zasługę,

że błąka się po globie w subkulturowej szacie zabijaki,

muszelnika, punka, serwując nam autora

wytrzymującego porównanie z Kafką, a zarazem przeciskającego

swoją minimalistyczną, surową prozę przez klisze

dreszczowca, śluzę wzbogaconą o uroczego, hipotetycznego demona

dopuszczającego wyłącznie gorące, sensacyjne bodźcowe nowinki,

reżim estetyczny zgodny z przyzwyczajeniami konsumentów

odgłosów wieczornego filmu, dochodzących z pokoju obok,

smażąc je, smażąc te odgłosy i czytelnicze przyzwyczajenia

nawet nie tyle w diablich eliksirach, w diablim kotle,

co diablimi piszczałkami

(bo kto by się spodziewał, że licho,

jak się już objawi, wyciągnie piszczałkę i rozprawi się nią z fantomową blazą

wbudowaną w mienie gustu, wożące się wibracyjnymi taksówkami,

blablasymbiontami i ewaluacyjną sferą życia, konweniującą klaksonem

z pośladkami od superego). Leci mi

teraz z magnetofonu ranking blurbowych mądrości. Nie do końca

łapię się na – bardzo powtarzane, chwytliwe turbo – rozpoznanie

Tadeusza Komendanta, że sekret Łuczeńczyka tkwi w …

niedomówieniach. Że Łuczeńczyk stosuje „półzdania”,

a tym samym robi miejsce na głębię, która wdziera się

od strony odbiorcy. Że podobnie jak Kafka

w rabinicznym rozczapierzaniu się swoich

alegorii, Łuczeńczyk swoimi „półzdaniami”

przewiduje coś, czego my jeszcze nie potrafimy

wiedzieć (korzystając z okazji

zawieszonej między paragrafami Thelemy,

pozdrawiam ketmany wszystkich krajów).

 

Suflujący koncept „półzdań” nie do końca

do mnie przemawia, ponieważ węszę

w nim (ketman tysiąca wysp?), ponieważ węszę

w nim rymowanie się jego pyz z pyzami od Bohdana

Zadury i jego

formuły, że literatura składa się ze zdań.

Za czym: czytanie to poczwarka

wypisywania sobie

tych wyjątkowo fundujących wrażenie,

że ich piękność to właśnie literatura. Dlatego Zadura

otwiera swoją reckę ze „Źródła” zdaniami wypisanymi z „Wilka” i „Jasnych pokojów”? Chyba tak.

(Bo w „Źródle” są „półzdania”? nie ma zdań!? Rety, Andrzej,

jak jasno!) Bardziej

niż oddawanie nieproszonego zegarka syntagmie,

u obu panów rozdziawia mnie

podświetlanie nierozumienia lub rozumienia,

które nie ma końca (Zadura zamyka swój tekst zdaniami

przetłumaczonymi z “And Ut Pictura Poesis Is Her Name”

Ashberego).

 

Sumienie nakazuje mi,

nie ugniatając się do mego poziomu i posyłania

na mnie przeinaczeniogennie

bodźcujących wyrzutów (gdyż te

są już na usługach zasysacza

sprzężeń nadobnisiowato-atencjonalnych), nakazuje

mi po dobroci, choć ciupasem, bym wyśpiewał

przed magnetofonem Nagry, w jakich ilościach

bladych poczwarek

moje personalne nierozumienie

partycypowało. Partycypowało

w paruset poczwarkach i zaowalowywało im blade

pućki. Wyśpiewałem! I już daję

sposobność do odfajkowywania, mianowicie

zabieram się do komponowania litanii, jakie to

cywilizowane pućki. Jedna pućka

była taka, że głowa mała i się

zmniejsza nadal, póki nie zostanie oficjalnie tsantsa.

Ponieważ ta pućka była taka, że:

ja czytam i nie rozumiem,

czy płatny morderca,

protagonista „Źródła”, zlikwidował tylko dwie

postacie, zrobił sobie operację plastyczną,

ale jego tajni współpracownicy nie

rejestrowali przeobrażenia? Czy ktoś tutaj nie

jest cyborgiem? W tej prozie. Cyborgiem,

który nie odprawia czarów wokół

dozowania ognistych wód? Jakim cudem do tego stopnia

łączyłem Andrzeja Łuczeńczyka z wodami

jeziora, że jeszcze przed chwilą, wieszając świeżo

zakupione malowidła Tadeusza Brzozowskiego wokół podwodnego

ołtarza, biadałem rozsmakowany w wyskrobanej z własnego zanadrza

robaczej pasji, iż autor „Źródła” z pewnością

utopił się? Czy przez grubaśne, wręcz bagienne

kontury, jakimi legitymuje się męskość

w utworach Łuczeńczyka, przeziera, na dzióbkująco, zarazem

efekt blachy, jak i operowość

Goplany współcześniejszej niż grupa Wojna? Nie rozumiem.

Którędy Goplana znalazła do mnie dostęp, że wspomniałem o niej paręset

godzin temu, za poprzedniego „półzdania”? I jakimi gusłami

Goplana operuje dziś, że niepostrzeżenie zaimplantowała

mi swój judasz, po czym przepuściła przez niego mojego

wysłużonego w przemycie Robura. Tak

że bladego, a nawet zielonkawego pojęcia nie mam, po której jestem

stronie i jakiego tzimtzum podwózkę

wyrażam, wczytując przestrzeń przez klakson. I czy

podobnie odczuwał narrator „Błysków” (Łuczeńczyka)?

Czy ktoś mógłby go zapytać, czy od urodzenia

jest płatnym mordercą? I czy męskość

u Łuczeńczyka pocztą ciapową przekazuje

męskość z „Bimetalu” (Waldemara Bawołka)?

Czy płatnym mordercą jest narrator

„Ciemnej wody”? Ilu kolegów może się topić

w jednej chwili? w identycznej odległości

od psychopatycznie ustosunkowanego do nich… cyborga? / maskulicznego

wielbiciela przedmiotów, które posiada, oraz napięcia erotycznego

generowanego przez osaczanie? (Lecz wyłącznie w pojedynkę; uporczywa

obecność kolegów wszystko knoci.) Czy tylko ja

odbieram sygnały? Czy narrator „Nocnego tramwaju” naprawdę

nie morduje co wieczór kilku napataczających się osób,

których sylwetki uwypuklają się ze sztafażu multiwersum,

jakby tylko one, niezależnie od wariantu następstw, w każdej

z równoległych rzeczywistości występowały

w identycznej korpuskularno-falowej wiązce.

Czy morduje, a na nich to nie robi wrażenia?

Czy tylko ja to odbieram: jak gdyby topielczy

dryf / zawsze,

gdy realistyczna orientacja łuczeńczykowego

utworu krzepnie przed nochalem i bananem

trzymającymi się mej machy dziarsko, przychodzi

moment nieodwracalnej w skutkach decyzji, np. ktoś

z premedytacją popełnia morderstwo, ja wtedy przestaję

czuć, że mam własny nochal i banan, własną machę,

jak gdyby Puk dmuchnął mi je, wstępuję w niezawisłą

symulakryczność i sam ją dystrybuuję, robię jej

za atmosferę pracy (gdy cyborg z „Ciemnej wody”

opuszcza wodę, w której przed chwilą… nie

myśląc na ten temat nic, obserwował śmierć

dwu kolegów… przebiegającą tak samo,

w identycznej odległości od niego… praktycznie

różniącą się tylko imieniem, tę samą śmierć dwu

kolegów… na brzegu informuje ludzi i pyta, co się

w takich wypadkach robi… widzi, że chcą go

rozszarpać, ale jakaś siła odsuwa ich…skąd

my to znamy!); wstępujemy do zony i Realne triumfuje. Albo

tylko ja wstępuję! I czy na serio porównam zaraz Łuczeńczyka z Duchampem.

Psycholstwo jako wzornictwo przemysłowe. Spluwy i broń soniczna

(zamieniająca miejscami człowieczka ruchowego i paradoks homunkulusa)

jako ready-mades. Pompierskie

branie w posiadanie rozumków

zasadzonych w rzeczach. Czyżby tytuł „Źródło”

mówił (!)

o postmodernistycznym WSZYSTKO JEDNO robionym temu,

że powielanie trwa, a oryginał? To autopojetyczna chcica.

 

Tymczasem na scenę owej abstrakcji,

o której (patrzę na zegarek

skradziony syntagmie) od wieków…

niemalże nieprzerwanych… jest mowa…

(sprawdzam sonarami, czy scena nie należy jednak do realizmu

animistycznego… grunt, że pod wodą)… wchodzi goły

elf z krzesłem sporządzonym z mojego magnetofonu.

Siadamy, a spod nas: ceremonia. Dobywa się topowy

blurb całościujący Łuczeńczyka. Więc:

 

(nie ma chyba pisarza, który skarpetom poświęcałby tyle miejsca)

– Adam Wiedemann, [w:] „Morderca w kapciach”

 

Spośród tropów Łuczeńczyka

zgangowanych przez Adama Wiedemanna z pewnością najwspanialszą

karierę mają przed sobą kapcie. Osobiście, gdybym mógł wybrać,

poprosiłbym o taką karierę dla tropu: magik. Jednak zbytnio

jestem zaaferowany skojarzeniem ekumenicznego

wymieniania się czaszkami z symulakrami w momentach

najwyższego stężenia realiów w prozie Łuczeńczyka

z „obojętnością wyboru”. Czymś uwalniającym,

prosto od dziadzi Marcela (Duchampa).

A teraz! Wywijam piramidalnie wartko,

omawianym polikiem

aż wytwarzam hologram Tadeusza Kantora,

który mówi:

W latach 60 niektórzy wierzyli jeszcze, że żyją

w modernizmie. Jakie to dobroduszne!

W takim razie… Szczytowe osiągnięcie

modernizmu to odbiorca. Twarzą odbiorcy

jest kurtyna, która oddziela obraz od jego

właściwej emisji, od zasięgu jego przekształceń.

Dzięki zwisaniu twarzy odbiorców na linii emisji obrazu,

utrzymuje się przeświadczenie «ja» obrazu

o jego mocy, tymczasem omnipotencja

należy do ferowania, żywionego ilością potencjalnych przetworzeń jaźni,

których nikt nie musi zrozumieć; za kurtyną odbywa się

nieustanna zmiana scenografii. Odbiorca reżyseruje

sympatycznymi wiązadłami tego, co widzi. Nie potrzebuje

atrakcji, które są obliczone pod niego. Zwodzi amikoszonerię światów,

które smarują mu, żeby się mógł

rozerwać, jak lubi. Lubienie to mit. Jest tylko szał,

sterowanie tym, co się widzi, manipulowanie własną

fatamorganą, płodzącą adoracje, które halucynują

duchampowską »obojętność wyboru«.

W szczególności, kiedy widzi się jakichś ludzi

i słyszy też trochę rozmowy, a oni się nie krępują, ale tym bardziej – nie popisują.

Mówię Wam to ja, Tadeusz Kantor!

Duchamp wygrał

wszystkie wojny aż po XXIII wiek. Wielki przemytnik!

Jeżeli konceptualizm w końcu spełni

swoją obietnicę, to będzie Duchampa

należność. Jego propozycja

niemówienia «obraz» na obraz, tylko

mówienia na niego «delay», zdefiniuje nasz czas za około 3 lata.

Czy nadal żyjemy w modernizmie? Tylko w

latach 80 i 90 nie żyliśmy w nim.

 

Rozmawiam na te tematy

z ekspertami. Np. z elfem.

 

Obecnie najlepiej schodzą utrzymane w klimacie subkultur

literackie obrazki z życia wykolejeńców, artystów

estradowych występujących w nocnym klubie,

pleksiglasu; naszemu własnemu, ukrytemu

wojeryzmowi podsuwane są

rzeczywiście gangi – gangi motocyklowe i dziewczyny

motocyklistów, krótkodystansowi wyścigowcy i surferzy.

Łuczeńczyk to przewidział. Więc?

Oklaski!

 

Wieszając w przedpokoju marynarkę i chowając do torby krawat, wyzbył się myśli o lekkich, wygodnych i dopasowanych ciapach, i wcale nie z ich braku w torbie. Niepojęte byłoby, gdyby się tam znajdowały, nie zabierał ich przecież nawet na wyjazdy, w hotelowych pokojach chodził wtedy w skarpetkach. Tutaj, dziś i jutro, pozostaną mokasyny, też lekkie, wygodne i dopasowane, pojutrze dopiero, wczesnym rankiem, po powrocie, w otulającym, rozrzedzonym świtem półmroku przedpokoju… w ciapach już przejście dalej.

Cyt. za „Źródło”.

A to dopiero pierwszy pyzol!

Do drugiej pućki trzeba psychologicznie. Niech ktoś zaraz wbiegnie do komnaty z nowiną, że cała ta męskość zostaje klęską pana.