CÓRECZKA

Dzienniki opiekunki
(2)


 

1

Czytanie po raz pierwszy. Karpiówka

 

Wtorek, 8 listopada 2022 roku. Przyjechałam rano, a wieczorem nie chce mi się żyć. Nie jest aż tak źle, jak bywało, jak mogłoby być. Patrzy na mnie z uśmiechem, jakby mnie poznawała.

Dzisiaj jest pełnia. Wyrwałam się z domu na cmentarz na koniec wsi, tam, gdzie wychowała się mama i gdzie wysyłała mnie do babci z koszykiem smakołyków i kanką na mleko. My mieszkaliśmy na początku wsi, jakiś kilometr od babci. Nigdy nie pytałam, jak to było rosnąć koło cmentarza. Zresztą, nie mówiło się „cmentarz”, mówiło się „groby”. „Pójdę na groby” mówiłam, jak chciałam się przejść. Gdybym powiedziała, że chcę iść na spacer, tak po prostu się przejść, mogliby mnie nie puścić. Po co chodzić po próżnicy. Ale groby to co innego. Mama się nawet cieszyła, że pamiętam o historii wsi i jej rodziny. Urodziła się po wojnie, więc tylko słyszała o dziadkach Balawendrach, rodzicach swojej mamy, a mojej babci Królowej, o dwóch wujkach, braciach babci i osiemnastoletniej Jasi, jedynej córce ciotki Kaniowej. Spaleni żywcem w stodole. Ciotka po pacyfikacji podobno oszalała, chodziła po podwórzu i cały czas powtarzała: „Jasiu, posyp zboża kurom, Jasiu nasyp zboża kurom”.

Nie pytałam, jak to jest mieć imię po tragicznie zmarłej. Ale czy to po ciotczynej Jasi mama dostała imię Janina? Tak by wyglądało, choć w domu mówiło się, że została Jasią, Jaśką, Janką, bo starszy o trzy lata brat Janek bardzo chorował, dziadki bały się, że umrze i dały jego imię nowonarodzonej dziewczynce. Druga dziwna rzecz związana z mamą to data urodzin. Urodziła się 31 lipca 1946 roku, a zapisana jest i ma w papierach 31 sierpnia. Dlaczego? Mama odpowiadała, że urodziła się w żniwa, dziadek miał dużo roboty i zapisać do urzędu w Kraśniku pojechał, kiedy się obrobił. Pewnie było trzeba zapisać zaraz po urodzeniu, więc żeby nie dostać kary, podał inną datę. Nie był to przypadek odosobniony. Andrzej Łuczeńczyk urodził się 10 grudnia 1945 roku w Ludwinie, a zapisany jest 10 stycznia 1946 roku. W tym przypadku mogło chodzić o to, że dla dziecka grudniowego lepiej iść do szkoły rok później. Nie można wykluczyć też mrozów i śniegu, bo zapisać trzeba go było w Łęcznej, odległość podobna jak z Karpiówki do Kraśnika, a nawet tego, że rodzina czekała, czy nieślubne dziecko przeżyje, bo jak nie, to po co mieć je w papierach. Mama była dzieckiem jak najbardziej ślubnym, z porządnej rodziny, i najmłodszym spośród czwórki rodzeństwa. Ukochana córeczka dziadka Króla. Dziadek, babcia, bracia i siostra mamy pochowani są na cmentarzu w Stróży. Groby na Karpiówce to cmentarz pomordowanych w czasie pacyfikacji w sylwestra 1943 roku. Zabili ich Niemcy, mówiło się, choć na tablicy widnieli hitlerowcy, i słusznie, bo wśród „Niemców” byli Ślązacy, Czesi, Ukraińcy i Litwini.

Teraz nad grobami wisi wielki księżyc, wychodzący zza pól na wzgórzach, jakby nadchodził z Sulowa. Czy dlatego chce mi się wyć, kląć i zabijać? Tak jakby bez księżyca mi się nie chciało!

Sulów. Tam ktoś zrobił mi jedyne zdjęcie z mamą. Na zdjęciu radosna, młoda mama, krótkie, kręcone włosy, jak nic wałki lub trwała, bo naturalnie ma proste, a ja mam po niej, szczupła, ubrana w jasną, krótką sukienkę letnią, z niemowlęciem na ręku, dla odmiany ubranym grubo, w czapkę z koronkowym daszkiem, wełniany sweterek i wełniane śpioszki. To musiało być lato 1971 roku, mama miała 25 lat, a ja jakieś siedem, osiem miesięcy, w tle widać tylko kawałek chałupy, żadnej konkretnej rośliny, po której poznać by można miesiąc.

Mały demon, tak się śmiałyśmy z Ireną z miny dziecka, ni to ponurego z natury, ni to wkurzonego, ale na pewno brzydkiego i niemiłego. Dla matki pewnie byłam ślicznotką, choć wcale bym się nie zdziwiła, gdyby trzeźwo zauważyła, że ładnym dzieckiem to ja nie jestem i pocieszała się, że może przynajmniej będę mądra. Rzeczywiście, przeżyła trochę lat cieszenia się z moich szkolnych sukcesów, ale to miało nadejść za jakieś sześć lat. Gdybym wierzyła w opowieści o przeszłych wcieleniach i starych duszach w nowych ciałach mogłabym pomyśleć, że to dziecko, ta dusza wie, że zostało uchwycone w momencie, w którym dotarło do niego, że kiedyś role się odwrócą i to ono będzie wycierać matce kupę z pośladków, prać uwalane gównem majtki i nie mieć nadziei. Młoda mama miała nadzieję, nawet miała pewność, że jej córeczka, tak żwawo rosnąca i rumiana, siądzie niebawem na nocniku, a z czasem pójdzie samodzielnie do ustępu czy łazienki w stawianym domu na Karpiówce.

Lasciate ogni speranza, to powinno być napisane na drzwiach do tego domu. Porzućcie wszystką nadzieję. Mój przedsionek piekła. Wiem, że są piekła gorsze od zrzędliwego, narzekającego na wszystko i wszystkich ojca (dzisiaj z nowości uraczył mnie opowieścią, jak S., co miał mu ściąć gałąź, a nie ścina, choć się zobowiązał, ukradł mu dawno temu trzy butle gazowe z naczepy, musiało to być w latach 80-ych lub wczesnych 90-ych), od matki zamienionej w kraba i od mnie zdenerwowanej listem, który miał dotrzeć i nie dotarł, dławiącej się krzątaniną, w której macki wpadam w tym domu zamieniającym mnie w pracowitą służącą, dobrą gospodynię, wzorową córkę, co poświęca swoje sprawy, poświęca siebie dla dobra matki i ojca. Nie na darmo w dzieciństwie karmiła mnie historiami o złych i dobrych córkach, popychała do pomagania słabszym w nauce kolegom i koleżankom, chwaliła, uśmiechała się zadowolona, kiedy byłam lepsza od innych.

Nienawidzę ich, jak ja ich kurwa, nienawidzę, wylewa się ze mnie to wycie, które przez całe dni trzymałam w środku. I siebie nienawidzę za to, że tu jestem, że mi ich szkoda, że ciągnie mnie ich nieszczęście, zaszczane majtki, zlewy do wyczyszczenia, płytki do wypolerowania, dywany do odkurzenia. Tu trzeba cały czas robić, cały czas się krzątać, wycierać, przecierać, myć, zamiatać, kroić, mieszać, układać, podlewać, plewić, przerywać, gospodarzyć, prać, przepierać, przebierać pościel, wietrzyć koce i pierzyny, gotować i zmywać, karmić i podcierać. Cały czas być kimś innym i kimś, od kogo uciec się nie zdoła, choćbyś wędrował za siódmą górę i rzekę, za siódme morze i siódme niebo. To coś, czym nie chcę być, dopada mnie i popycha do jeszcze jednego machnięcia ścierką po kafelkach, do wypolerowania przygaszonych parą kafli nad kuchenką, do spryskania zlewu chemią i zmycia tłustawego nalotu po talerzach z rosołem.

Tylko wieczory mam dla siebie. Kładę ją do łóżka i uciekam na górę. Odkąd mama złamała kręgosłup, rodzice przenieśli się na dół, więc górę też mam tylko dla siebie. Obecność brata w pokoju obok mi nie przeszkadza, nawet lubię, jak jest. Teraz go nie ma. Zwykle przyjeżdżamy do domu na zmianę.

Wchodzę do łóżka i uciekam do Łuczeńczyka. Błogosławiony niech będzie dzień, w którym go poznałam, błogosławiony niech będzie Adam, który mi go polecił, błogosławiony Orzeł, który wydał tę cegłę zatytułowaną „Dzieła zebrane”.  Najpierw pochłonęłam „Gwiezdnego księcia”. Teraz „Córeczka”. Nie pamiętam, żeby tak o mnie mówiła. Córciu to i owszem. Córki też nie pamiętam. Zawsze byłam córcią. Przedzierać się przez zdania krótkie i króciutkie, gęsty tekst bez akapitów, dialogi, które są, a jednocześnie ich nie ma, zadziwiać światami równoległymi, w które Łuczeńczyk mnie wciąga w akompaniamencie dobiegających z dołu piskliwych głosów z tvp info. Usiłować rozumieć. Co to za historia? Kto to mówi? O czym mówi? Już powinnam zasypiać, trzeba wstać rano, ale od „Córeczki” nie mogę się oderwać, pochwycona w labirynt zagadek i pragnienia, by je rozwiązać, rozwikłać, rozjaśnić, przedrzeć się przez przestrzeń zbudowaną ze słów, kropek, przecinków, myślników, trzykropków; znaleźć drogę w labiryncie bez akapitów, schodów i ścian, przywodzącym na myśl labirynt z opowiadania Borgesa „Dwaj królowie i dwa labirynty” (jestem pewna, że Łuczeńczyk Borgesa znał, prenumerował przecież Literaturę na Świecie, a „Opowiadania” wyszły w 1978 w Wydawnictwie Literackim, choć nie jestem pewna, którym jest królem). Zgubić się w świecie mglistym i zarazem świetlistym, świecie odmieńców, dziwnych umysłów, takich też jak umysł mojej matki; w języku zwyczajnym i szalonym zarazem, takim jak ten, w którym mama czasami przemówi słowami przecież znanymi, składnią też znaną i składną. „Nie teraz” na przykład powie, lub „przecież to”, „no tak”, a z rzadka „łoj tam”.

Czytać i myśleć, że pisał to nie tak daleko, we wsi po drugiej stronie Lublina, w tym samym województwie; w czasie, kiedy chodziłam do liceum i też czytałam Literaturę na Świecie. Może nawet kiedyś minęliśmy się na ulicy w Lublinie. Myśleć, że pisał to chłop wyrzucający gnój z obory i palacz w ośrodku zdrowia (jutro pójdę do kotłowni i ją sobie pooglądam, bo przecież ojciec nie pozwala mi nawet dorzucić węgla do pieca, czy to z powodu przekonania, że jestem za młoda i zbyt nieodpowiedzialna, i jeszcze wywołam pożar lub co najmniej zepsuję instalację, czy z chęci utrzymania swojego podziemnego królestwa, garaż i kotłownia od zawsze należały do niego, czy z potrzeby przydatności i niezbędności, bo to on zarządza ciepłem i ciepłą wodą w domu). Myśleć, że poczekam ze śmiercią swoją i matki, poczekam z myśleniem, czy najlepiej zdobyć gdzieś tabletki nasenne, czy może napalić pod kuchnią i się zaczadzić, poczekam, aż przeczytam całego Łuczeńczyka.

To o czym jest „Córeczka”, zapytał mnie zawadiacko Adam, kiedy wróciłam do Warszawy. To historia mordercy swojej rodziny, na pewno żony, a może też i córki 12-letniej, która po latach odwiedza go w zakładzie psychiatrycznym pełnym lekarzy, pielęgniarek i salowych. Odwiedza go wciąż 12-letnia, więc albo więcej już nie dane jej było urosnąć, czyli jednak i ją zabił, albo wciąż, mimo kolejnych urodzin, jest tą 12-latką wpadającą z podwórka do domu ze ścianami wyciapanymi krwią, z sylwetkami narysowanymi na podłodze, pełnego milicji. On jest też uwięziony w tym dniu, w którym zabił w przypływie szaleństwa, bo jest w więziennym szpitalu psychiatrycznym, a nie w normalnym więzieniu, więc musiano stwierdzić niepoczytalność; uwięziony w szpitalu i we własnej głowie.

Jesteś jedyną osobą, która zrozumiała „Córeczkę”, powiedział Adam z podziwem, którego u niego jeszcze nie słyszałam, a który mnie odżywiał i pasł, że rosłam i rosłam, aż z tego skarlałego po tygodniu w domu rodzinnym stworzenia wróciłam do swojej postaci.

List Henryka Berezy do Andrzeja Łuczeńczyka (archiwum Pauliny Łuczeńczyk)

 

2

Czytanie po raz drugi. Burghead

 

Psychoanalityk powiedział na koniec sesji: pani jest córeczką tatusia. Przez pięć lat mało co mnie tak zdziwiło na psychoanalizie. Opowiadałam przecież o tym, jak ojciec mnie bił, jak życzyłam mu jako mała dziewczynka śmierci i się tego życzenia przestraszyłam, kiedy mi się przyśniło, że umarł, i od tego czasu, a będzie jakieś czterdzieści pięć lat, śmierci mu wcale nie życzę; chcę, żeby żył długo i dobrze; o tym, jak z nim walczyłam od dziecka, jak się go bałam, jak się go boję, a tu taki żart: córeczka tatusia. Machnęłam na to ręką, wiadomo, lacanista, prowokuje i plecie. Od czasu, kiedy wyszłam z gabinetu Pawlaka i o nim zapomniałam, tak jak zapomina się nagle o gwałtownych uczuciach do kogoś, jakby coś z człowieka opadło i jest tak, jakby nigdy nie istniało, więc kiedy wyszłam od Pawlaka, a było to jakieś dziesięć , dwanaście lat temu, zapomniałam o córeczce tatusia. Przypomniała mi się teraz, w Szkocji, przy Łuczeńczyku (wożę go ze sobą na wakacje, był już w Turcji, teraz Wielka Brytania).

A co, jeśli psychoanalityk miał rację? Córeczka. Ojciec nigdy tak o mnie nie mówił. Córka to, córka tamto, słyszę go rozmawiającego przez telefon. Ale już Renatka to, Renatka tamto. Renata zdarzała się w chwilach złości i zgrozy, dawno temu. Teraz zwraca się do mnie najczęściej bez imienia: trzeba zrobić to, trzeba zrobić tamto.

Czy to, że się nie lubimy, bo on mnie drażni, a ja drażnię jego, nawet jak mamy lepsze momenty, wypijemy i rozmawiamy spokojnie i życzliwie, zawsze przyczaja się krzyk i niechęć, czy ta ciężkość między nami pozbawia mnie bycia córeczką tatusia? Łuczeńczyk odpowiada: nie. Nie ma znaczenia, czy jesteś mordercą, czy zaszlachtowałeś żonę, matkę swojej córki, czy siedzisz zamknięty w więziennym psychiatryku, dwunastoletnia dziewczynka, krew z twojej krwi, skóra z twojej skóry, więc ta dziewczynka już po wsze czasy będzie z tobą, ojcem, tatą, starym, starym dziadem; będzie się uśmiechać uśmiechem małej szelmy, dziewczynki z własnoręcznie obciętą, krzywą grzywką, z zaciętą miną dwunastolatki w kucykach, spodenkach i pręgach po leszczynowym kiju na nogach. Za co mnie wtedy zlał tym, co było pod ręką, nie pamiętam. Może zamiast pilnować kurcząt poszłam się bawić w dołki, jak się mówiło o wąwozie naprzeciw domu? Albo nie przyleciałam od razu, jak mnie wołał? Albo za bardzo pyskowałam? Czy ojciec „Córeczki” też ją lał leszczynową witką, czy skórzanym pasem? Czy też opowiadał jej, że takie bicie to nie bicie, to nie to samo co dostać batem, bat boli o wiele gorzej, tak samo jak bicie dębowym kijem? Czy też kupował jej lalki jedna po drugiej i machał ręką, kiedy rozkładała je na części poszukując w środku duszy? To dziwne, że mojego ojca nie złościło to niszczenie zabawek. Kupował mi nowe.

A przecież to ojciec jest w więzieniu. Córeczka tam bywa. Przychodzi w odwiedziny. Jak ja bywam w domu, tym domu, który przyciąga mnie i odpycha, gdzie czuję się u siebie i we wnykach. Ojciec jest uwięziony razem z żoną, swoją miłością do niej, swoim obowiązkiem, życiem, które się mu kończy. Ojciec jest w więzieniu, przegrany, a może i wygrany, ale co z tego, że wygrywa w konkursie na najlepszego męża swojej niedołężnej żony, troskliwego, udręczonego, cierpliwego, chyba że traci cierpliwość i gwałtownie ją podnosi czy kładzie na łóżku, ale to zdarza się coraz rzadziej. Ojciec jest w tym domu, a córeczka żyje, tak jak chce.

Bycie córeczką tatusia kojarzy się z seksualnym podtekstem. W sensie  freudowskim. Mojemu ojcu wystarczała przemoc fizyczna i psychiczna, a ja byłam warczącym wilczkiem, mającym w pogardzie zalotne kózki.

Bycie córeczką tatusia to bycie wieczną dziewczynką. Puella eterna. Tą dziewczynką, która kocha szkocką wieś nad morzem, z jednej strony pusta złota plaża, ciągnie się na kilkanaście kilometrów i na tej plaży z rzadka biegają psy, przechodzą ludzie, przesiadują chmary mew i ostrygojadów, niezbyt ładne imię dla tych pięknych ptaków, więc ta dziewczynka lubi od czasu do czasu rzucić kamykiem w stronę ptaków, patrzeć roześmianymi oczami, jak wyfruwają w powietrze, trzepoczące obłoki, wsłuchiwać się w szumy morza, a potem wrócić do domu, gdzie nikt nic ode mnie nie chce, gdzie mogę robić to, co chcę, gdzie nikt się mnie nie czepia, gdzie jest cicho, chyba że jakiś kwartet gra Bacha czy Czajkowskiego, skrzeczą mewy i szumi wiatr.

Ten dom to stara rybacka przystań z 1868 roku, przerobiona po II wojnie światowej na dom letni, a potem dom dzienny. Na prawo, uliczką wzdłuż morza, idzie się do małego, rybackiego portu. Za portem, znów na prawo, wchodzi się na klify. Lubię na nich leżeć i wypatrywać delfinów, gannets, północnych ptaków nurkujących w poszukiwaniu ryb, od paru lat ich nie widziałam. Lubię iść do sąsiedniej wsi i po jednej stronie mieć morze, a po drugiej – porośnięte wrzosami, dzikimi malinami i kolcolistem wzgórza.

„Córeczkę” czyta mi się tutaj doskonale. 24 lipca 2023 roku.  Wiem, o czym to jest. Mogę czytać bez wysiłku przedzierania się przez gęstą mgłę zbudowaną ze zdań i słów, równym krokiem iść przez dwadzieścia stron zapisanych ciurkiem. Czy tak wygląda mgła mózgowa? Czy to jest doświadczeniem matki, zabijanej przez raka? Czy rakiem był ojciec, mój ojciec, jej ojciec, jej ojca ojciec, mężczyźni, chłopi za/bijający kobiety przez pokolenia? Córeczka. Moja matka też była córeczką tatusia. Nigdy nie powiedziała o nim ojciec. Zawsze tata. Wydawała się go lubić bardziej niż matkę, choć i jej nigdy nie nazwała inaczej niż mama. Do teściowej mówiła: mamusia, choć jej nie lubiła. W tej mamusi zawsze brzmiała niechęć, że mnie do głowy by nie przyszło tak nazwać moją matkę, mamę, starą.

Mogę czytać i wpatrywać się w morze, w siwe niebo, w tu i ówdzie przebijającą się zza chmur świetlistość; wsłuchiwać się w krzyki mew i morza kołysanie, wszak morze mam za oknem.

Wszystko jasne od pierwszego akapitu. A przecież wtedy, w Karpiówce, kiedy nienawidziłam ich oboje, wampiry, co wysysają moją krew, mamrotałam pod nosem już w łóżku, sama na górze, oni na dole, bezpieczna za zatrzaśniętymi drzwiami na dół, kiedy nienawidziłam domu, ścian, sufitów i podłóg, też wiedziały jak wysysać ze mnie życie, wtedy ratunek przyszedł od „Córeczki”. Przedzieranie się przez gęstą maź, jak w filmie widzianym w dzieciństwie, akurat w tym pokoju, który teraz jest mój, a kiedyś był wspólny, z telewizorem i wersalkami do siedzenia, więc ten film był o operacji guza mózgu lub czegoś innego w mózgu, lekarze zmniejszyli się do wielkości okruszka, podobnie jak statek, którym przebijali się przez żyły i tętnice do chorego miejsca, by je zoperować i ocalić życie pacjentowi. Film z lat 70-ych lub 80-ych ubiegłego wieku, nie wiem, jak się skończył, pamiętam tylko krzaczaste zatoki, bagniste szuwary, prądy i wiry, zbyt ciasne przesmyki, a wszystko z ludzkiego mięsa, krwi, limfy i śluzu.

Jak dobrze czytać, kiedy morze się cofa, odsłania piach, wodorosty i morskie robaki (te ostatnie na pastwę mew), kiedy się wie, na co czekać.

Czytasz pierwszy raz i jest jak łamigłówka: dobrnij do końca i przekonaj się, w co się układa ścieżka, którą prowadzi cię pisarz z Ludwina. Czytasz drugi raz i smakujesz zdanie po zdaniu, wdychasz morskie powietrze i widzisz białą pianę, zielonkawo-szare fale, nieduże i uparte, granatowe góry na horyzoncie, ciężkie niebo, wdychasz zapach pomidorów hodowanych w wielkiej donicy przy oknie i zaczynasz rozumieć angielską arogancję czy też ekstrawagancję ogrodniczą, im też by się przydał taki Łuczeńczyk, żeby ich opisać, popijasz cienkie angielskie piwo i myślisz: cóż może być lepszego od „Córeczki” i pustej plaży, piaszczystej i ciągnącej się kilometrami?

Niby już wiesz, o czym to jest, co to za historia, a przecież się dziwisz, czy to nie co innego.

Wymyślam zabawę w wypisywanie wszystkich postaci, pierwszo- i drugoplanowych. Młody doktor, siostra (co za siostra, jego siostra czy szpitalna, jednak szpitalna), doktor Maria, salowy Zygmunt, ośliniony dziadek, cherlawy nawrotowiec, starszy salowy, ordynator, stary profesor, Paweł, kryjący ciągle spojrzenie były kierowca, rozweselony ciągle były nauczyciel, rudy salowy, mistrz (w wikliniarni), lekarz, człowiek-żaba, prokurator, kierowca, sierżant, milicjanci, porucznik, Antek i Zosia czy Janek i Małgosia, starszawa lekarka, rozgrzana kobieta w pralni, doktor Anna, pielęgniarka, lekarz dyżurny, dwunastoletnia dziewczyna, dowódca grupy, młoda psycholog, mała, uśpiona dziewczynka, młoda kobieta, wszyscy chyba, co w pawilonie zostawali, twarze też dotąd niewidzialne, kobiety i mężczyźni, uniesione ręce, otwierające się i zamykające usta, nie ma miejsca na kroki, w miejscu prawie, rytmicznie z nogi na nogę w miejscu, załzawiony pokraczniak, ci z wiklinarni czy od warzyw, Ona.

Jak się dobrze czyta Łuczeńczyka wypisując tych, którzy się w „Córeczce” pojawiają, i słuchać dobiegającej z dołu muzyki salonowej, rozpoznaję Elgara i dwoje skrzypiec, jedne rzępolą niemiłosiernie. Jak dobrze tak.

3

Czytanie po raz trzeci. Warszawa

 

15 września 2023 roku. Przeczytałam w wywiadzie Ireneusza Jana Kamińskiego pod tytułem „Jeździec znikąd? Rozmowa z Andrzejem Łuczeńczykiem” opublikowanym w 1987 roku w Kamenie: Bereza oznajmia, wskazując palcem na Łuczeńczyka: „Niewiarygodne jest już to, że znalazł się ktoś, kto z badania tajemnicy śmierci robi swój pisarski cel”. Z tym już się spotkałam, że Łuczeńczyk jest o śmierci. Dla mnie o tajemnicy życia raczej, choć na dobrą sprawę, to wszystko jedno.

Druga rzecz, o jakiej się dowiedziałam z wywiadów przysłanych przez Paulinę: „Córeczka” była opublikowana w Twórczości w 1986 roku, a w następnym roku pisarz przygotowywał do druku zbiór czterech nowych opowiadań, do którego też ją włączył i który to zbiór nie został opublikowany. Czy nie skończył i nie wysłał? Mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę jego systematyczność. Jakie wydawnictwo nie przyjęło? A może to opowiadania opublikowane w Twórczości i Regionach: „Dzieci areny”, „Powrót” i „Okno”?

Czytać „Córeczkę” trzeci raz jest tak samo dobrze jak pierwszy i drugi. A przecież inaczej. Jestem po rozmowie z córką Łuczeńczyka – Pauliną, po przeczytaniu całych „Dzieł zebranych”, po przygotowaniu drugiego numeru Pola poświęconego pisarzowi z Ludwina. Za pierwszym razem nie byłam pewna, czy córeczka żyje, czy jest wymysłem narratora. Po czytaniu drugim raczej skłaniam się do wersji, że żyje i odwiedza ojca – mordercę matki. A jeśli tak, to co to znaczy? Że zabił matkę dla niej, że uwolnił ją od matki? O matce nic tam nie ma. A może jest? Może dowiem się czegoś o niej tym razem? Dlaczego zabił? To najpewniej pozostanie tajemnicą. W końcu nie na darmo jest w więziennym psychiatryku dobrym pacjentem. No i co z doktor Anną, która (informacja od Pauliny) rzuciła się z okna? Kim była? Czy coś łączyło ją z narratorem, pacjentem-mordercą-szaleńcem?

Czytam „Córeczkę” w ogrodzie, zarośniętym, gęstym, nieprzystrzyżonym, osobnym  na tle zadbanych działek. Wokół nie ma  nic z typowej dla Łuczeńczyka precyzyjności, ostrego cięcia. Jest rozpasanie traw i drzew swobodnie rosnących. Gdyby mój ojciec to zobaczył, padłby trupem, myślę. Jego ogród w Karpiówce jest jak spod linijki. Sama przykładam do tego ręki sadząc, pieląc, podlewając. Tylko nie koszę trawy. Po co kosić, ledwie odrosła od ziemi, niech rośnie, taka wykoszona szybciej schnie, mówię. Ojciec mnie nie słucha i – postękując na obolałe kolana, plecy i ręce – wyciąga kosiarkę i kosi. Albo daje sobie przemówić do rozsądku i czeka, aż przyjedzie Wojtek i wszystko wykosi. Ciekawe, czy Łuczeńczyk zostawiłby trawę na ogrodzie, niech rośnie, czy strzygł w nieskazitelne trawniki?

Pierwsze zdanie „Córeczki” wydaje się teraz takie oczywiste. I oto jakby nigdy nic – zwyczajnie dobrze, znów, jak dawno temu przed pół rokiem, a przedtem co miesiąc przez cały rok. Jak dobrze wracać do tego, co znane. Rozpoznawać ten dzień w przeddzień dnia wyczekiwanego, uśmiechać się do Łuczeńczyka, że tak zgrabnie wciąga czytających  w pułapki, wnyki i rzuca przynęty.

Gramatyka, składnia niby znane, a obce; bliskie i dalekie; rozpoznawane łatwo lub z trudem; freudowskie Unheimlichkeit; niesamowite. Narrator, z czytania na czytanie coraz bardziej wymyka się uchwyceniu, przechodzi od pacjenta do siostry, młodego lekarza do córeczki, młodej psycholog do doktor Anny. Czy to rzeczywiście ona rzuciła się z okna, czy to jej zwłoki na betonie pielęgniarka przykryła kraciastym kocem? Paulina twierdzi, że tak. Ja nie jestem pewna. Może w czwartym czytaniu się wyjaśni. Tymczasem coraz mniej mam jasności, kto jest mordercą (czy tylko matki?) i córeczką, córeczką i siostrą (oddziałową?), doktor Anną i młodą psycholog.  Czy to na pewno różne osoby? Nie jestem pewna, rozglądam się nieswoja wokół. To tylko kot i szemrzące suche liście. A jak wszystko, co rozumiałam do tej pory, to tylko złudzenie? Jak „Córeczka” jest o czymś innym? Wzruszam ramionami. Właściwie dobrze mi z tym. Z płynnością głosów i znaczeń, brakiem pewności, co jest czym, kto jest kim. Dość już tej pewności, dość jasnego zdania co do tej czy innej kwestii, dość przymusu rozumienia wszystkiego, dość stanowczości w obcowaniu z czymś, co większe od nas samych, dość kontroli nad tym, czego i tak kontrolować nie możemy.

Czytanie Łuczeńczyka to zanurzanie się w niesamowitym. Parafrazując Becketta: Czytać i nie znajdować, pozwala robić to nadal; czemuż zniechęcać się właśnie teraz?