ŁADNE NOCE


 

1

(…) zaczął nagle bawić się myślą, że oto nie ma jeszcze żadnego pomysłu… (165)

Zacząłem bawić się myślą, że nie mam pomysłu, przy świeczce o zapachu lawendy, patrząc na niebo prędko rozświetlające się nad Ogrodem Saskim, w stanie dziwacznie rozchwianym nie wiadomo o co pytając, bo niepewny byłem kierunku. Właśnie wyprałem mojego papierosa elektronicznego, to znaczy zapomniałem go wyjąć, gdy wrzucałem spodnie do pralki, a zachciało mi się zapalić, kiedy już był czysty i suchy, oczywiście nie działał, ale ciągle się świecił i migał, i to kolorami, do których nie przyznawał się wcześniej. Nasunęło mi to myśl, że estetycznym zaletom przedmiotu sprzyja najbardziej jego zepsucie, nieużyteczne piękno.

Już było całkiem jasno, poczułem, że to ten moment, bo inaczej nie ruszę, więc sięgnąłem po „I cing”, żeby wróżyć: co mam robić, miałem na myśli esej o Łuczeńczyku, albowiem bałem się, że utknąłem.

2

Żeby choć przez jakiś czas nazywać się inaczej, ech, jak ja bym wtedy odżył… (91)

Tak jak to już nieraz robiłem, rzuciłem monetami sześć razy i narysowałem heksagram. Bardzo dynamiczny wyszedł, miał cztery linie zmienne.

Orzeczenie brzmiało:

Wytrwałość przynosi pomyślny los.

Zwróć uwagę na odżywianie ­– no tak – i na to, czego ktoś szuka, by tym napełnić swoje usta.

To na początek. Mam pisać dalej. Ale że dla kogo?

Chyba dla kogoś, kto się odżywia podobnie, czyli na przykład lubi rozgniatać prozę na zdania i fragmenciki, lubi z nich coś budować dla siebie, dla drugiego dziwnego człowieka.

I potem, bo nie sprawozdaję wszystkiego, to:

Złożenie wielkiej ofiary stwarza pomyślny los.

W świetle powyższego uznałem, że ciąg dalszy, choć wcale nie konieczny, to został już nakreślony.

3

Czułbym się tak samo, gdyby nagle wszyscy gdzieś poznikali. Spoglądali na mnie, ale ja spojrzenia te tylko widziałem, nie czułem ich, choć wiedziałem, co w tych spojrzeniach jest. (40)

Ludzi pewnego typu, o ile się na to zgodzą, powinno się przecinać w poprzek najlepiej gdzieś w okolicy brzucha, żeby uzyskać ich przekrój poprzeczny, a w przekroju poprzecznym wykazać, że swoją budową przypominają pień drzewa; proszę, tutaj widać słoje przyrostowe, warstwy komórek upokorzenia, ponieważ upokorzenie jest miazgą tych ludzi, doświadczenia upokorzenia, poniżenia i zawinienia nawarstwiają się dekadami, wszystkie zapisują się tak samo jak słoje drzewne, czyli to od nich rośnie się wszerz, pierścieniami wstydu przyrasta się na grubość.

Jest to w sumie tylko przykład, ale w imieniu tych ludzi pytam, co należy zrobić, żeby nie czuć spojrzeń, które się przejrzało? Człowiek, który je widzi, myśli o sobie, o winie i wstydzie, ten człowiek, choćby nie chciał tego, jest dobry. Coś musi się stać, żeby, nie przestając widzieć, człowiek przestał myśleć w kategoriach dobra, tak przecież uciążliwych, żeby spłynęła na niego choć na chwilę jakaś łaska złego.

4

Chodzisz po ziemi i nie czujesz nic, zupełnie nic. Człowieku, (…) to potęga, potęga poczuć swój ciężar! (93)

Wszystko ma sens co najwyżej umiarkowany.

Dlatego imperatyw moralny właściwie wyrażony brzmi: postępuj tak, żeby nie mieć czasu zastanawiać się nad skutkami.

Wadą punktu widzenia dobra jest głównie to, że człowiek dobry ma zawsze za dużo czasu.

Jego zaletą jest to, że akcentuje ciężar. Można przestać myśleć i odurzyć się kompletnie, a może zresztą umiarkowanie, przynajmniej znieczulić na tyle, żeby przyjemna mgiełka złagodziła niewygody dobra – ale jeżeli w efekcie wszystko ma być teraz na pół gwizdka, niczego nie czuje się intensywnie i nie myśli uważnie, popada się w rozleniwienie, to coś istotnego się traci. Reprymendy sumienia mają wielką zaletę: zohydzają życie, to znaczy zabarwiają je wyraziście na tyle, że odechciewa ci się żyć, ale za to wiesz, że żyjesz. Rozleniwienie i pozorna błogość to żadne wyjście, zapomina się tylko lub udaje, że się zapomniało, ale cały czas wiadomo przecież, co chowa w sobie trzeźwość.

„Żadne” wyjście to może przesada, ono ma po prostu sens umiarkowany, dlatego też może istnieje inne wyjście, też umiarkowanie sensowne, ale które coś nowego wnosi: intensywność myślenia i przeżywania w sposób raczej czynny niż bierny.

5

Pierwsze słowo… niepojęte, niemożliwe, jakby osunęło się gdzieś trochę wszystko to, co dopiero… I znowu trochę, jakby kryło się pod powierzchnią, nie będzie więc blisko czy daleko, lecz ani blisko, ani daleko, pod powierzchnią właśnie, a wejście tam jeszcze nieznane. (288)

Czytelniku, wyznaję, opornie mi idzie pisanie, być może dlatego, że formę tego szkicu ustaliłem sobie zbyt wcześnie, zamiast pozwolić formie wyniknąć z treści. Nie mam pewności, czy te fragmenty ułożą się w logiczną sekwencję, prowadzącą znad powierzchni do źródła, czy okażą się raczej luźno skleconym zbiorem dywagacji. Poza tym rozprasza mnie świadomość, że w tym samym dziale Pola zaraz obok mnie znajdują się dwie polemiki ze mną Kirscha i Śnioszka, których nie łączy nic z moim tematem, i do których nie nawiązuję tu ani słowem, ale przecież wiem, że kiedy oni, Donat i Andrzej, zobaczą, że obok nich ja figuruję, zajrzą tu w poszukiwaniu nawiązań i się rozczarują; najbardziej pewnie Donat, który stanowczo zażądał, żebym nie udzielał mu odpowiedzi w tym samym numerze, na co ja skwapliwie przystałem. Rodzi to pytanie – ponieważ, wbrew sobie, wciąż jestem człowiekiem dobrym – czy nie postępuję źle, łudząc go samym swoim istnieniem tutejszym, że umowę złamałem; może więc postąpiłbym lepiej, gdybym ją złamał?

Nieważne jest w sumie jakie słowo pada jako pierwsze, bo i tak o wszystkim decyduje kontekst, mianowicie zbrodnia, dzięki niej zwyczajne słowo uświadamia różnicę powierzchni zwykłego życia i źródła gdzieś tam w głębi. Ale to jest bardzo ważne: słowo może być tylko na tej powierzchni, dzięki słowu poczuje się co najwyżej, że źródło tam jest, ale opisywać wyraziście można tylko to, co jest tu.

6

Wtedy nie majaczył nawet jeszcze wieczór (…) – potem noc po nim i świt. A jednak przyszedł, i to tak, jakby był gdzieś tam przez cały czas, jeszcze… – przed wszelkim początkiem czegokolwiek (…). (252-253)

Podobno tytuł powieści „Źródło” jest zagadkowy, dlatego czytałem ją od razu z zamiarem odgadnięcia zagadki; wiadomo, jakie ryzyko niesie to ze sobą (trudno).

Moim zdaniem po prostu jest tak, że z tego źródła (które zgodnie z tekstem powieści kryje się pod powierzchnią właśnie, a wejście tam jeszcze nieznane) wypływa ciemna woda, pływanie w niej jest czymś w rodzaju antychrztu, a wychodzi się z niej odmienionym w jakiś nieokreślony sposób; mówię „nieokreślony”, bo różnica tych stanów jest minimalna, takie różnice wymykają się definicjom, można tylko opisywać ich możliwe skutki.

Przykład minimalnej różnicy: podwójny początek „Źródła” – dwie bliźniaczo podobne sceny, w których „jeden” i „drugi” mężczyzna oddaje się dość leniwym rozmyślaniom w trakcie porannej toalety w mieszkaniu kobiety, z którą je potem śniadanie i swobodnie rozmawia przez chwilę, po czym opuszcza mieszkanie, schodzi po schodach, wychodzi przed blok.

Do tego momentu drobne detale, które sprawiają, że ich sceny nie nakładają się na siebie jeden do jednego, zdają się – mnie się zdają – pozbawione znaczenia, co można stwierdzić na pewno dopiero wtedy, gdy złapie się przynętę zarzuconą przez Łuczeńczyka, by porównywać je skrupulatnie zdanie po zdaniu.

Gdy „mężczyzna w wiatrówce” spotyka się przed blokiem z „mężczyzną w szarej marynarce”, spotykają się ze sobą jakby dwa możliwe światy, dwa minimalnie odmienne warianty życia tej samej postaci, która w drugim z tych wariantów okaże się mordercą i zbiegiem.

„Mężczyzna w wiatrówce” ma chwilę wahania, zanim złączy swój los ze swoją odmianą diaboliczną, wynurzoną jakby spod ziemi, zaraz jednak ruszają wspólnie w podróż, a ich rzeczywistość ma odtąd niepewne kontury, jest rozchwiana w szczegółach, jakby chwilami dwa możliwe światy nachodziły na siebie, dając wrażenie sprzeczności.

Przede wszystkim jest to rzeczywistość budowana tak, żeby była w stanie wypełnić mrok.

Schodząc się ze swoim alter ego, bohater uwalnia mrok skryty dotąd pod powierzchnią i otwiera się na jego wpływ.

Od tej pory wszystko jest podszyte mrokiem i nie ma drogi wstecz, w najlepszym razie można wybrać drogę w przód, to znaczy własną metodę życia w ciemności.

7

(…) mówiłem, że wszystko, co zrobiłem, zrobiłem całkiem świadomie, że nie czuję się odpowiedzialny za nic. (38)

Wygląda na to, że podstawowe metody są dwie: z ciemnej wody można wyjść albo jako ofiara, albo jako sprawca.

Konwencjonalna moralność, która wydaje się tak potężna za sprawą ciężaru norm i sumienia, traci wtedy sens – nikt jej nie atakuje, w nikim nie budzi protestu, ona po prostu traci sama z siebie jakąkolwiek wagę, rozwiewa się jak mgiełka. Trudno wtedy pojąć człowiekowi, że kiedyś w nią wierzył, że z powagą traktował wątpliwości etyczne, że zastanawiał się, co jest dobre, a co złe, i że miał poczucie winy z jakichkolwiek powodów. Reguły postępowania tworzy się teraz od nowa, ale nie pilnuje ich sumienie; jeżeli już, to raczej własne upodobania. Albo samodzielne poczucie wewnętrzne jakieś zimnej logiki.

Tak bohater „Ciemnej wody”: mogąc wybrać, kto przeżyje, a kto utonie, postanowił nie wybierać, nie ratować nikogo; jest niezachwiany w przekonaniu, że postąpił właściwie, nie mogąc wyjść ze zdumienia nad głupotą całego świata, który myśli i czuje inaczej. Cały świat się myli, on ma rację – taką sobie regułę przyjął, zwalniając się od wszelkiej winy. Nie wskazał ocalonego, nie wskazał ofiary, wszystko stało się obok, całkowicie poza nim, ludzie zatonęli po prostu tak, jak spadają liście z drzew.

Mówi się, że należy ratować, choćby losowo, którekolwiek życie, to przecież czysta niedorzeczność: o to właśnie chodzi, żeby uniknąć zaangażowania, żeby nie musieć wybierać. Tragedia się zdarza, w jej środku jest obserwator, który uwolnił od wszelkiej odpowiedzialności sam siebie, postanowił, że na nic nie ma wpływu, teraz oburzenie wszystkich ludzi wokół już nie zasieje w nim zwątpienia; im gwałtowniejsze jest potępienie, tym większa samotna pewność. W ten sposób własny porządek moralny spełnia najważniejszą ze swoich funkcji, w której tak beznadziejnie zawodziła moralność przeszła: chroni przed zabagnieniem się w sumienie.

8

Najpierw robi się zwyczajnie coraz ciemniej. A potem ten moment, kiedy ciemność płynie coraz szybciej i gwałtowniej, zalewa i zatapia wszystko. (…) to właśnie ten napływ, a potem uspokojenie się ciemności właśnie nas stwarza. Stwarza i dopełnia nas takich, jakimi jesteśmy. (156)

Ze źródła, do którego wejście jest nieznane, musi wypłynąć zbrodnia.

Można przyjąć, że w tym świecie zbrodnia stanowi najbardziej rozpowszechniony związek chemiczny, że mianowicie dynamikę przyrody ludzkiej określa zamknięty cykl obiegu zbrodni.

Myślę, że cykl przemian zbrodni czy też mroku w prozie Łuczeńczyka opisać można tak, jakby chodziło o cykl hydrologiczny Ziemi, ciągłe przemieszczanie się wody w powtarzających się fazach, takich jak parowanie, kondensacja, opad, zasilanie, powiązane z przekształceniami struktury wody, czyli zmianami stanów skupienia.

Mrok skumulowany w zagłębieniach podłoża paruje, wydobywa się samorzutnie spod powierzchni i unosi się wraz z powietrzem, którym oddycha człowiek, i w nim ulega kondensacji; odtąd prędzej lub wolniej nasyceniu przemocą ulega wszystko, co człowiek robi, przemoc staje się materią, która wypełnia życie. Z czasem nieukierunkowane jeszcze cząstki wiążą się w większe całości, w odczucia i myśli – a siła grawitacji musi je znów sprowadzić na ziemię. Tutaj przemoc nabiera konkretnych kształtów: istnieją dwie formy człowieka, sprawca i ofiara, ściśle związane ze sobą, gdyż każda potrzebuje przemocy, zadawanej innemu lub sobie, dokładnie po to, by przeżyć. Jedyną alternatywą dla przemocy jest paraliżująca niemoc.

Dopiero w wyniku dramatu, jaki rozgrywa się między sprawcą i ofiarą, mrok powraca do źródła, a ze źródła, znów w formie bezpostaciowej, niezorientowanej, wydobywa się na powierzchnię, w ten sposób domykając cykl.

(Teraz się spieszę, żeby skończyć mój wywód, ale w przyszłości chciałbym dołączyć do niego materiał graficzny, w którym obieg pierwiastka mroku zostanie przedstawiony w formie przejrzystego schematu. Czytelnika chętnego by skorzystać z takiej pomocy dydaktycznej proszę o ponowne zajrzenie tu za jakiś czas.)

9

Z nim nie chcieli się bawić tam, ze mną tu… Moglibyśmy w takim razie bawić się razem, we dwóch. Ale jakoś nic nas do siebie nie ciągnęło. (64)

W „Piłkarzach” odnaleźć można częściową ilustrację takiego obiegu.

Chłopiec jest ofiarą grupy – i to właśnie grupy, a nie jej członków z osobna, to grupa jest sprawcą, gardzi, poniża i izoluje; sami rówieśnicy, gdy chłopiec nawiązuje z nimi kontakt jeden na jeden, traktują go najzupełniej normalnie.

Co więcej, bohater opowiadania ma wybór: w najbliższym sąsiedztwie jego domu istnieje inna grupa, lustrzane odbicie tej, tamta również ma swoją ofiarę, lecz jego może uznać za jednego ze swoich. Rzecz w tym, że chłopca nie interesuje grupa, w której byłby na równi z innymi, gdzie byłby taki sam jak każdy – jego grupą jest tylko ta, która go wyklucza, tylko z tą grupą jest związany, tylko do niej aspiruje, ponieważ marzy, że kiedyś grupa podniesie go z marnego statusu ofiary. Zupełnie jakby chłopiec czuł, że rola ofiary dążącej do przezwyciężenia swej kondycji jest zbyt cenna, o wiele cenniejsza niż płaska przeciętność, zdobyta bez wysiłku.

Nie trzeba właściwie dodawać, że obaj chłopcy poniżani przez swoje grupy nie chcą się bawić ze sobą, wolą swoich ciemiężycieli i istnieją tylko dla nich. Dwa zdania temu poświęcone przez Łuczeńczyka tak mnie uderzyły, jakby odkrywały bezwzględne prawo przyrody ludzkiej, wedle którego ofiarom różnych grup nie zależy na tworzeniu przymierza, bo nie łączy ich żadne poczucie wspólnego losu.

A żeby poniżony mógł awansować, sam musi poniżyć. Nie żadnego obcego, nie któregoś członka grupy. Jedyną drogą do zdobycia wyższej pozycji jest przechwycenie przez ofiarę broni wymierzonej przeciwko niej, aby zamierzyć się nią na „boga”, na starszego chłopca, który jest przez grupę otaczany czcią. Dopiero poniżenie go, zdradzenie intymnego sekretu tego, kto był nietykalny, umożliwia spełnienie marzenia, by z ofiary przemienić się w sprawcę.

A podłożem tego wszystkiego jest niebywale potężny pierwiastek agresji, przeradzający się, gdy natrafia na barierę, w rozdzierający głód: lider grupy, który nie może w danej chwili poniżyć swej ofiary, drży cały, jest na granicy płaczu: doświadczenie niemocy jest dla niego tak skrajne, że sprawia wrażenie, jakby stanął na granicy przepaści.

10

Trup przywódcy nie powiększał się. Naraz ten, który zabił, zaklął i doskoczył do trupa leżącego na środku sali. Zaczął go kopać i deptać, nie przestając przy tym ani na chwilę kląć.

– Samozwaniec!… (477)

I w drugą stronę to samo – pokazują to na przykład „Jasne pokoje” – losem sprawcy jest ulec przemianie w ofiarę.

Właściwie nie ulec, bo to oznaczałoby postawę bierną, jakby źródłem degradacji była przemoc zewnętrzna. Otóż nie, ona ma właśnie pochodzić z wewnątrz: ten, który dysponuje największą mocą, powinien użyć jej przeciw sobie, bo musi rozumieć, że najwyższym przeznaczeniem przywódcy jest zniszczyć siebie, złożyć samego siebie w ofierze, unicestwieniem siebie dowodząc swej prawdziwej wartości i prawa do stosowania przemocy. W przyrodniczym obiegu zbrodni jest to odpowiednik procesu sublimacji, przemiany ciała stałego w lotne: pozbawiając siebie władzy nie tylko dowodzę niezbicie, że zasługiwałem na nią, lecz w ogóle przemieniam ją we władzę wyższego rzędu, niepodważalną już, bo niezależną od stałości mojego lub czyjegokolwiek ciała.

Droga w obie strony, między ofiarą i sprawcą, prowadzi przez zbrodnię, zbrodnia niszczy formę, materia rozchodzi się bezładnie, cząsteczki wpadają w szczeliny gruntu, wracają do ciemnych wód, te znów parują, i tak bardzo, bardzo długo, choć nie wiem w sumie, czy zupełnie bez końca.

11

Niezauważalnie, ale jakby nieco szybszy krok, większa też jakby trawa, wyraźny jej suchy szelest na butach. (…) Kiedy tylko, niepojęte wprost kiedy, teraz, między jednym a drugim łykiem herbaty, jakby pół mgnienia nawet – jest chyba coś takiego – nie dzieliło wejścia na ścieżkę od dojścia do kresu… (296)

W obiegu zbrodni Łuczeńczyk zdaje się uwzględniać jeszcze jedną możliwość, która ma chyba stanowić próbę utrzymania się na pewien dystans od źródła, dystans na tyle istotny, by nie dać się wchłonąć i zatopić, przynajmniej nie w sposób nieodwracalny i nie tak od razu.

Tą próbą jest praktyka uważności (mindfulness), medytacja nad zbrodnią.

Czy można uznać tę próbę za rzeczywistą i skuteczną, na to już odpowiadać nie będę. Dla przykładu proponuję tylko zwrócić uwagę na postępowanie bohatera „Nocnego tramwaju”, który niemal cały swój czas wypełnia kompletnym skupieniem na aktualnej chwili, będąc w pełni zaangażowanym w „tu i teraz”, nie myśląc ani o przeszłości, której by żałował, ani o przyszłości, którą by się martwił, zachowując najwyższy stopień aktywności i przytomności umysłu i zmysłów, których zdolności nie są tłumione przez bezrefleksyjne nawyki i mimowolne gonitwy myśli – potrafi on cieszyć się najdrobniejszym szczegółem tego, co akurat robi, strojem, który właśnie zakłada, fotelem, w którym siedzi, szklanką koniaku, który pije w taki sposób, że każdy łyk ma znaczenie, nabojami wyjmowanymi z magazynka, trzymanymi i układanymi na stole tak, jakby każdy z nich był całkowicie osobny i niepowtarzalny, żelaznym prętem, którym walnie milicjanta w głowę, przemywaniem twarzy, osuszaniem twarzy, wycieraniem rąk, wygładzaniem rękawiczek, wsłuchiwaniem się w strzały, chowaniem noża, trzymaniem jedwabnego paska, wychodzeniem z domu, chodzeniem po ulicach miasta, patrzeniem na odjeżdżający tramwaj, zajmowaniem stolika w restauracji, przyglądaniem się ludziom przy innych stolikach w restauracji, schodzeniem do toalety w restauracji, wychodzeniem z restauracji, przechodzeniem przez jezdnię, myśleniem, odsuwaniem myśli, decydowaniem się na cios nożem, a raczej wyobrażaniem sobie, że decyduje się na cios nożem, że decyduje się na zaciśnięcie pętli na szyi, że decyduje się na pierwszy i na drugi strzał – scenariusze zbrodni, które rozgrywa, są jak mantry, jak liczenie oddechów, jak wpatrywanie się w płomień świecy, pozwalają osiągnąć stan, w którym żyje się nie połowicznie, lecz kompletnie, a jest to możliwe dzięki oczyszczeniu się ze schematów, z konwencjonalnych norm, z moralności konwencjonalnej.

Jest to może jakiś sposób oszukania praw naturalnego obiegu, ponieważ chodzi o to, żeby nawiązać kontakt z samym sobą i zadomowić się w sobie, nie zmieniając się w ofiarę i pozostając zbrodniarzem, takim ponoć na niby, chociaż uczciwie trzeba powiedzieć, że jest to trochę jak zagadka optyczna, obraz dwuznaczny: czy widzisz zająca zwróconego w prawo, czy kaczkę zwróconą w lewo? Czy niewinny człowiek fantazjuje o zbrodni, czy może zbrodniarz fantazjuje o niewinności? Ale może to nieważne, bo tylko fantazja pozwala wyjść z obiegu mroku, tak twierdzę ja, że tak twierdzi Łuczeńczyk.