KARTKI
Z ZACHODNIEJ BARBARII
(1)


 

1

 

Skąd się wzięli Brytyjczycy? Wiadomo, od Brutusa, prawnuka Eneasza. Kornijczycy też? Nie. Krainie zwanej Kornwalią początek dał Koryneusz (Corineus), inny potomek uchodźców z Troi, który razem z Brutusem dotarł do Brytanii. Zaczęło się niejako od końca, to znaczy od upadku miasta w okolicach roku 1200 p.n.e., kiedy Eneasz drogą morską, przez Trację, Kretę i Kartaginę, wywiódł grupę ocalałych z pogromu Trojan do Italii. W Lacjum, u ujścia Tybru, kilka kilometrów w dół rzeki od dzisiejszego Rzymu, Trojanie założyli miasto Lawinium, nazwane tak od imienia żony Eneasza, Lawinii. Prawnuk Eneasza, Brutus, został z Lawinium wygnany za to, że zabił swojego ojca. Nie był to mord umyślny, przez przypadek przeszył go strzałą z łuku podczas polowania.

Brutus popłynął do Grecji, tam napotkał grupę swoich pobratymców. Wspólnie z nimi podjął walkę z Grekami. Po przegranej bitwie musieli uciekać do Afryki, skąd zawędrowali do Akwitanii, krainy położonej w południowo-zachodniej części dzisiejszej Francji, na atlantyckim wybrzeżu, blisko Hiszpanii. Tam spotkali inną grupę trojańskich migrantów, którym przewodził Koryneusz. Zjednoczyli siły i zaczęli wojnę z Galami. Choć wynik tej wojny był z góry przesądzony, Galowie mieli tu cały naród, Trojan była garstka. Kiedy to do nich dotarło, porzucili kontynentalną Europę i dotarli do krainy zwanej wtedy Albionem, w okolicach dzisiejszego miasta Dartmouth, u ujścia rzeki Dart, w zachodnim Devonie.

Popłynęli rzeką w górę i wylądowali tam, gdzie dziś stoi kamień zwany Brutus Stone, mało okazały, obudowany chodnikiem, przy ulicy Fore w mieście Totnes. Łatwo byłoby go przeoczyć, gdyby nie wmurowana w fasadę jednego z budynków tablica z dużą strzałką skierowaną w dół. Na tym kamieniu miał Brutus postawić pierwszy krok, kiedy zszedł z pokładu statku i powiedzieć: Tu stoję, tu spocznę. Bo tak mu się tam spodobało. Trojanie założyli osadę, ale żeby się utrzymać, musieli stoczyć kolejną wojnę. Tym razem nie z ludźmi, tylko z olbrzymami, którzy w owym czasie zamieszkiwali Brytanię. Szczególną chwałą w tej wojnie okrył się Koryneusz po tym, jak stoczył zwycięską walkę z ostatnim, największym i najważniejszym wielkoludem Gogmagogiem, jak zrzucił go z klifu do morza.

Przynajmniej taki mniej więcej opis tych zdarzeń znajdujemy w spisanej w XII wieku po łacinie „Historii Królów Brytanii” („Historia Regum Britanniae”) autorstwa Geoffreya z Monmouth, walijskiego kronikarza i katolickiego duchownego, który dosłużył się rangi biskupa. Trudno powiedzieć, czy pisząc swoją wersję historii Galfryd (bo tak brzmi polski odpowiednik jego imienia) z Ujścia Rzeki Monnow jedynie relacjonował krążące wcześniej i być może spisane w jakichś zaginionych dziś dziełach legendy, czy sam je wymyślał. Faktem jest, że jego opowieść szybko zaczęła żyć swoim własnym życiem, zmieniać się i rozrastać w różne strony. Na przykład w stronę cyklu romansów arturiańskich, które Galfrydowi były bardzo drogie. Właściwie to był ich współtwórcą. Nawet miał przydomek, Galfridus Arturus, pod którym znali go współcześni. Nie jest tylko pewne, czy nazwano go tak z uwagi na jego osobliwe zainteresowania, czy sam sobie taką ksywę nadał.

Do ostatniego, rozstrzygającego pojedynku Koryneusza z Gogmagogiem doszło na klifie w mieście, które dziś nazywa się Plymouth. A konkretnie na terenie obecnego Parku Motyki (Hoe Park). Z uwagi na zasługi Koryneusza, Brutus podzielił się z nim władzą tak, że oddał mu krainę nazwaną od jego imienia Kornwalią, ciągnącą się od Plymouth aż do Końca Świata, czyli do Land’s End. Sam zaś stał się pierwszym królem całej reszty, którą nazwano Brytanią. Nad Tamizą, w miejscu, w którym dziś leży Londyn, założył siedzibę, Nową Troję (Troynovante). Od niego bezpośrednio wywodzili się kolejni władcy Brytanii, w tym król Artur.

A zatem tu, w angielskim hrabstwie Devon, zaczyna się tak naprawdę historia Kornwalii. Nieważne, ile w niej prawdy, ile legendy. Bo kiedyś tak nie rozróżniano. Według Galfryda historia i legenda to jedno. Czyli opowieść. A ta, wiadomo, musi być nade wszystko ciekawa. Bo inaczej komu by się ją chciało przepisywać?

 

2

 

Do Kornwalii zbliżamy się od Dartmouth, zachodnim skrawkiem południowego wybrzeża Devonu. Między przylądkiem Start Point a Plymouth liczne ujścia rzek, na szczęście wszystkie zaopatrzone w odpowiednie przeprawy promowe. Na szczęście, bo z własnym promem przecież nie wędrujemy, kto by to dźwigał? A wszystkie z jednym wyjątkiem. Te ujścia. Bowiem po rzece Erne, która uchodzi do morza zaraz za Bigbury on Sea, prom nie chodzi. Stoi za to tabliczka, która informuje, że można bezpiecznie przechodzić na drugą stronę podczas odpływu, a dokładnie od jednej godziny przed do godziny po szczycie odpływu. Bo woda nie powinna wtedy sięgać dużo powyżej kolan. Po czym poznać, czy odpływ jest, czy przypływ, wyjaśnia dalej tabliczka, i że najlepiej sprawdzić w publikowanym w gazetach lokalnym rozkładzie pływów, radzi. W gazetach?? No tak, tabliczka na nową nie wygląda. Kto wie, ile dekad już może tu sobie, nieświadoma zachodzących wokół zmian, wisieć?

Najpoważniejsza przeprawa w Plymouth, bo tu ujście rzeki Tamary i szeroka cieśnina o nazwie Cieśnina (The Sound), do której też inne rzeki się zlewają. Na tej cieśninie kończy się Devon i zaczyna Kornwalia. Port wielki, z licznymi wypustkami obszarów wodnych w ląd, więc przepraw promowych, w przeciwieństwie do mostów, nie brakuje. Wielki i ważny, w wymiarze historycznym (stąd niegdyś wyruszył do Nowego Świata żaglowiec Mayflower z „ojcami pielgrzymami” na pokładzie) i strategicznym, bo dziś to chyba największy port wojenny w Zachodniej Europie, jeśli dobrze usłyszeliśmy. I rzeczywiście, okrętów z lufami tu od groma.

Już wcześniej, kilka kilometrów przed Plymouth, zaraz za głęboko w ląd werżniętą Zatoką Wembury, nad samym morzem, w Szkołę Artylerii Jej Królewskiej Mości wdepnęliśmy. Z całą baterią dział na wzgórzu ustawionych, w niebo i morze wycelowanych, z kręcącymi się wokół nich chłopcami w marynarskich ubrankach. Napis na tablicy mówił, że uwaga, że piknikowanie lub innego rodzaju zabawianie się na obszarze położonym między działami a morzem to raczej mało roztropny pomysł. Plus kilka jeszcze innych uwag – ale żadnej zawierającej sformułowania typu „nie wolno”, „zabrania się”, czy „pod karą grzywny”. I ani słowa o zakazie fotografowania. Więc fotografujemy, jak potrafimy – oczami, umysłem, pamięcią. Bo to lżejsze i doskonalsze niż najlepszy nawet aparat.

Ale najpyszniejsze widoki kawałek dalej, już na przedmieściach Plymouth, na zielonym Klifie Jenny (Jennycliff). Jest tu miejsce piknikowe i tablica informująca o występujących w pobliżu kwiatach o nazwach, które nic nam nie mówią. Niektóre brzmią bardzo tajemniczo, na przykład sea rocket – czyli co, morska rakieta? Dwarf elders – skarlała starszyzna? Albo ivy broomrape? Broom znaczy miotła, rape to gwałt – to jak to sensownie w całość razem z bluszczem złożyć? Ale czujemy się usprawiedliwieni, bo tablica mówi, że to są wszystko rzadkie kwiaty. Brzmi logicznie. Przecież jakby nie były rzadkie, to by tu o nich chyba nie pisano, prawda? Wyobraźmy sobie, że idziemy wzdłuż wybrzeża, z tego większość drogi wypada po porośniętych trawą klifach, aż naraz napotykamy tablicę ze zdjęciami trawy i wiadomością, że to miejsce jest wyjątkowe, bo rośnie tu trawa. To było dopiero było niezwykłe!

Są też ławki, nad samym urwiskiem ustawione, dla odpoczynku i podziwiania widoków. Zaiste, jest na czym oko zawiesić, od rozległego miasta z niezbyt wysoką zabudową, z nielicznymi połyskującymi szkłem biurowcami i kamiennymi wieżami kościołów, z pagórkami Dartmoor w tle, po prawej, poprzez cieśninę, port, Saltash, Torpoint i Cremyll na wprost, po Wzgórze Edgcumbe i Półwysep Rame po lewej.

Daniel Defoe, pisarz, dziennikarz, kupiec, żołnierz i szpieg, w tekście zatytułowanym „From London to Land’s End”, który został wydany jako osobna książka, ale pierwotnie był częścią wydanych w kilku tomach w latach 1724-1727 „Podróży po całej wyspie Wielkiej Brytanii” („A Tour Thro’ the Whole Island of Great Britain”), opisuje zatokę i Cieśninę jako bezpieczne dla statków i wszelkiej wodnej nawigacji. A to z racji wzgórz o brzegach stromych i skalistych, które je ze wszystkich stron otaczają, zapewniając dobrą ochronę przed wichrami. Defoe zwraca uwagę na położoną naprzeciw wejścia do zatoki sporych rozmiarów skałę, którą fala czasem zakrywa, z powodu czego szereg dobrych statków zaginął mając bezpieczny port na wyciągniecie ręki. Co właściwie, zastanawiamy się, mógł mieć na myśli? Bo niczego takiego, mimo braku fal i zaawansowanego odpływu, w wyjściu do zatoki nie widzimy. Owszem, jest jedna spora i skalista wysepka, ale nie za bardzo pasuje do opisu, bo nie wygląda na taką, którą by się tak łatwo zakryć dało – raz, że wysoka, dwa, siedzą na niej jakieś fortyfikacje i budynki. W tym jeden potężny, wyglądający na jakieś więzienie albo koszary.

Wcześniej, to znaczy bliżej otwartego morza, falochron z betonu, tak na oko na półtora kilometra długi, poprzecznie w stosunku do cieśniny poprowadzony. Z latarnią morską po jednej stronie. Falochron jest jak wyspa, bo nie łączy się z lądem, pozostawiając po obu swoich stronach przesmyki dla statków. W czym trochę falochron portu w Gdyni przypomina, ten który na przedłużeniu Alei Jana Pawła II i Mola Południowego w poprzek morzu biegnie.

No ale falochron nie skały, więc też odpada. Chociaż – może wtedy, gdy Defoe to pisał, falochronu jeszcze nie było? Może jakieś skałki tu właśnie były, na których go częściowo wzniesiono? I dlatego ich teraz nie widać? Jak się później dowiedzieliśmy, rzeczywiście, były tam przynajmniej trzy takie skałki, zwane Panther, Shovel i St. Carlos. Ale szybko wyszło na jaw, że ten trop również jest fałszywy, że trzeba szukać dalej. Gdzie? Spokojnie, wszystko w swoim czasie.

 

3

 

Tymczasem panorama Plymouth widziana z położonego kawałek dalej wzgórza Batten, które leży nad czymś, co jest zatoką lub szerokim ujściem Plym. Rzeka ta oddziela Plymstock, kiedyś osobne miasto, od głównej, „kontynentalnej” części Plymouth. Na pierwszy plan wychodzi coś, co wygląda na efekt działania zbyt luźno trzymanej wyobraźni, ogromny basen w kształcie koła, świecący blaskiem idealnie błękitnego dna. Zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Ale po chwili już, po przeprawieniu się promem z Mount Batten przez ujście rzeki Plym, że to nie żadne zwidy, że to prawdziwy basen, Tinside Lido, się okazało. Zbudowany na wysuniętej w morze skale, w stylu art déco, w 1935 roku. Pływanie w czystej, słonej wodzie, i to całkiem tanio, £5 od łebka. Podobno jeden z najlepszych odkrytych basenów publicznych w Europie.

Po prawej od Lido masyw cytadeli z kamienia i betonu, ciągnący się wzdłuż wyrastającego z wody wzgórza. Tam zakończył się ten zapaśniczy pojedynek, którego stawką była władza nad Kornwalią i Anglią. Próbujemy wyobrazić sobie, jak mogli wyglądać, wielki jak sekwoja Gogmagog z Kornwalii i nieco mniejszy, ale jak się okazało silniejszy Koryneusz z Troi, kiedy się na nich stąd patrzyło. Wtedy, gdy ze sobą walczyli i potem, na ich białe sylwetki na trawniku na zboczu wzgórza. Jak się wygoli trawę i usunie wierzchnią warstwę ziemi, pojawia się kredowe podłoże. Dlatego takie białe były, te sylwetki. Podobno rysunek, który powstał nie wiadomo kiedy (najczęściej powtarzają się przypuszczenia, że w XV wieku), był regularnie odnawiany przez włodarzy miasta. Potwierdza to Richard Carew w swoim wydanym w 1602 roku „Przeglądzie Kornwalii” („Survey of Cornwall”), pisząc że na Motyce w Plymouth mają wycięty w gruncie wizerunek dwóch mężczyzn z maczugami (Gog i Magog na nich wołają), który musi być dla nich ważny, bo jest z rozkazu rady miasta poddawany renowacji ilekroć zajdzie taka potrzeba. Motyka to chyba nazwa całego tego widocznego po drugiej stronie rzeki półwyspu.

Dlaczego Gog i Magog? Bo tak Koryneusza i Gogmagoga lud przechrzcił, za biblijną legendą. Do połowy wieku XVII tak się publicznie pałami okładali, czyli do czasu kiedy, dla obrony portu podczas serii wojen Anglii z Niderlandami, wybudowano Królewską Cytadelę. Wtedy rysunek przepadł i teraz tylko napis mówiący, że witamy w Plymouth, świeci. Też biało na zielonym tle.

Ale nie, co jest? Czyżby nas oczy myliły? Przecieramy, ale nie pomaga, dalej zamiast znajomego napisu widzimy coś, czego widzieć nie powinniśmy – dwóch wielkoludów widzimy, Koryneusza i Gogmagoga. Jakbyśmy się nagle przenieśli cztery wieki do tyłu. Dopiero po chwili sobie przypominamy, że tak, że przecież coś o tym gdzieś czytaliśmy. Że niedawno jakiś artysta (Charles Newington, ten sam, który wcześniej, w roku 2003, stworzył Białego Konia na zboczu klifu nad wylotem Euro Tunelu w Folkestone) wpadł na pomysł, by zrekonstruować średniowieczny rysunek ziemny. No i proszę, jest, legenda z martwych powstała.

KARTKI
Z ZACHODNIEJ BARBARII
(2)


 

4

 

Z nowym życiem legendy o Gogu i Magogu może mieć jakiś związek nagrobkowanie. Czyli na coś, co w angielszczyźnie nazywa się tombstoning, praktyka polegająca na wskakiwaniu do wody z klifu lub czegoś takiego. Nieważne, z czego, ważne, że im wyżej, tym lepiej. Wskakuje się nogami do przodu w pozycji wyprostowanej, w pionie trzymanej, niczym pomnik na grobie. W pierwszej dekadzie XXI wieku plymouthska Motyka stała się bardzo popularna wśród adeptów tego niebezpiecznego sportu. Z jednej strony wydaje się to uzasadnione, z uwagi na podchodzące do samego morza skały. Przy Lido stała też kiedyś stalowa wieża dla skoczków, na 18 metrów wysoka. Z drugiej jednak, co znaczy tych 18 metrów wobec blisko 40 w przypadku skały La Quebrada w Acapulco? Pytanie zatem, czy powodem mody na Motykę były naturalne walory tego miejsca, czy może czar podania o Koryneuszu, który tu Gogmagoga przez bark przerzucił i w wodzie ostatecznie pochował, zrobił swoje?

A co z tą wieżą? Po serii kilku nieszczęśliwych wypadków została zamknięta w 2003 roku. Ale trudno ją było upilnować, więc obudowano rusztowaniem, czymś w rodzaju metalowej klatki. Żeby nikt się na schody nie mógł dostać. Jednak niewiele to pomogło, ludzie wspinali się po klatce i dalej nagrobkowali. Więc trzeba było sięgnąć po ostateczne rozwiązanie. Chyba w 2010 roku została rozebrana. Przy okazji zablokowany lub utrudniony został dostęp do kilku miejsc na skałach, z których kiedyś się tu skakało. Albo po prostu siedziało z puszkami piwa w rękach i rozmawiało. No ale wiadomo, jak się tak siedzi i czuje, że nie ma też już o czym rozmawiać i w dodatku piwo się kończy, to kusi, by skoczyć.

 

5

 

Kiedy się patrzy na Plymouth ze wzgórza Batten, zaraz za Lido widać biało-czerwoną latarnię morską, zwaną Wieżą Smeatona. Właściwie to nie powinno jej tam, to znaczy na Motyce, być. Bo zbudowano ją w szczerym morzu. O czym dowiedzieliśmy się później, jak już do niej dotarliśmy, przeprawiwszy się wcześniej kieszonkowym promem z Mount Batten do Barbicanu, jak na nią weszliśmy i patrzyliśmy z niej na miejsce, z którego ją pierwszy raz zobaczyliśmy. 

Wieża Smeatona została wzniesiona na wystających z wody skałach (Eddystone Rocks), blisko 15 kilometrów od lądu i niecałych 20 kilometrów od Plymouth, w kierunku południowym z lekkim odchyleniem ku zachodowi. Nazwa wieży wzięła się od Johna Smeatona, autora wielu przedsięwzięć z zakresu inżynierii i budownictwa lądowego, latarni morskich, mostów, kanałów, portów, spośród których ta wieża najbardziej go chyba rozsławiła. Skały Eddiego raz wystawały, raz nie, w zależności od poziomu morza – zaraz, ten opis coś nam przecież przypomina. Jak ulał do tych skał, które Defoe opisał, a my nie mogliśmy ich zlokalizować, stojąc na Klifie Jenny, pasuje. To pewnie o nie mu chodziło. Daliśmy się w błąd wprowadzić tym mało precyzyjnym określeniem, że w wejściu do cieśniny. W wejściu, owszem, ale łatwiej by było, gdyby napisał, że niezupełnie w samym wejściu, lecz kilkanaście kilometrów przed.

Tak więc skały raz były, raz nie były widoczne, ale zawsze gdzieś tam czekały, stanowiły zatem ogromne zagrożenie dla statków i łodzi. Nic dziwnego, że od dawna starano się je jakoś oznaczyć. Tylko jak? Pierwsza latarnia została wzniesiona przez Henriego Winstanleya, inżyniera i kupca, który wcześniej stracił na tych skałach dwa swoje statki, w roku 1698. Zwrócił się do Admiralicji z pretensjami, dlaczego skały nie były oznaczone. Odpowiedziano mu, że nie da się tam niczego zbudować, bo to zbyt niebezpieczne. Na to Winstanley zaproponował, że zbuduje latarnię, jeśli dostanie odpowiednie wsparcie. Wsparcie otrzymał, bliza stanęła, na 4 i pół metra wysoka, z ośmioma oknami, przez które nocą światło świec słało nawigatorom ostrzeżenia. Ale tylko przez kilka lat, bo w roku 1703 zmył go niezwykłej siły sztorm spowodowany cyklonem czy orkanem.

Był to najsilniejszy sztorm spośród wszystkich odnotowanych sztormów, które wcześniej nawiedziły południowe wybrzeże Brytanii. Zniszczył kilkaset statków i zabił kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt tysięcy ludzi na morzu i lądzie. Nadmorskie miasta wyglądały jakby były pobojowiskiem po starciu dwóch potężnych armii, napisał Defoe w pierwszej publikacji książkowej w historii nowożytnego dziennikarstwa, czyli w wydanym w roku 1704 „Sztormie”. Był to też jeden z pierwszych jego tekstów, 15 lat przed „Przygodami Robinsona Crusoe”, rok przed popełnieniem satyrycznego dziełka „The Dyet of Poland”, napisanego niby przez niejakiego Angliposkiego z Litwy i wydanego niby w Gdańsku. „Sztorm” łączył dziennikarski opis tragedii z doniesieniami naocznych świadków. Defoe zebrał imponującą liczbę tych relacji w bardzo prosty sposób, dał ogłoszenie do gazety z informacją, żeby napisali do niego wszyscy ci, którzy mając coś ciekawego do powiedzenia o sztormie. Więc nawet nie musiał z nikim rozmawiać. Z nadesłanych listów wybrał i zamieścił w książce 60 świadectw. W komentarzu napisał, że sztorm był karą od Boga wymierzoną Anglikom, a w szczególności ich marynarce, która straciła około jednej piątej floty.

Za sprawą tej kary przepadła i latarnia, i przy okazji jej twórca, który podczas sztormu pracował na skałach nad rozbudową i ulepszeniem konstrukcji. Miał ze sobą do pomocy pięciu ludzi, wszyscy zginęli. Dlaczego nie opuścili wieży przed sztormem? Może ich zaskoczył, a może dlatego, że Winstanley nie widział takiej potrzeby, bo wcześniej przechwalał się, że jego budowla wytrzyma każdy, choćby najpotężniejszy sztorm?

Druga latarnia w tym samym miejscu powstała w roku 1709. Dużo wyższa, liczyła sobie blisko 30 metrów, za to dużo chudsza niż poprzednia, by stawiać mniejszy opór wiatrom i falom. Wykonano ją z drewna i kamienia. Spłonęła w roku 1755. Zaprojektowanie trzeciej powierzono Johnowi Smeatonowi, który wymyślił 18 metrowej wysokości konstrukcję przypominającą w kształcie drzewo, a konkretnie dąb, ale wykonaną w całości z kamienia. Ukończona w 1759, ulepszana późnej i pomalowana w biało-czerwone pasy wieża przetrwała aż do roku 1882, kiedy uznano, że z powodu erozji skał konstrukcja jest niestabilna (chwiała się pod uderzeniem fal) i postanowiono ją przenieść na bardziej bezpieczny grunt, do Plymouth. W tym samym czasie na skałach Eddiego powstała czwarta bliza, zwana Eddystone Lighthouse, ale już dużo skromniejsza, raczej słup niż wieża, z źródłem światła na czubku. Można ją dostrzec gołym okiem ze szczytu Wieży Smeatona, jeśli tylko oko dobre i pogoda dopisze.

 

6

 

Kiedy siedzieliśmy na wieży, niebo się rozpłakało. I to tak nagle, bez żadnego ostrzeżenia. Co robić? Chyba trzeba iść, bo tu nic po nas, mało co przez ten deszcz widać. I już byśmy byli pewnie wstali, gdyby nie to, że wcześniej do głowy po rozum poszliśmy. Bo przecież to kiepski pomysł, by podczas deszczu porzucać ciepłe, zadaszone schronienie.

Z braku widoków czy innego zajęcia zajęliśmy się telefonem. To znaczy najpierw przejrzeliśmy wiadomości i takie tam, a potem zaczęliśmy coś sobie o tym miejscu czytać. No i tym sposobem dowiedzieliśmy się, że w roku 1913 przy wejściu do Wieży Smeatona znaleziono bombę domowej roboty. Niewybuch, wiatr zdmuchnął płomień na loncie. Była to prawdopodobnie akcja podjęta w ramach kampanii na rzecz praw wyborczych kobiet, bo na bombie, to znaczy na kanistrze wypełnionym jakimiś wybuchliwymi substancjami, znaleziono taki napis: Głosy dla kobiet. Śmierć w dziesięć minut. Zastanawiało nas to hasło „Death in ten minutes”. Dlaczego akurat 10? A nie na przykład sześć albo tuzin? Może miało to coś wspólnego z systemem metrycznym?

No i proszę, okazuje się, że w istocie, mogło mieć. Bo dalsze poszukiwania zaprowadziły nas od hasła w encyklopedii do książki Fern Riddell, „Death in Ten Minutes. Kitty Marion: Activist. Arsonist. Suffragette”, wydanej w Londynie w 2018. Jej bohaterka, Kitty Marion, była z pochodzenia Niemką. A tam chyba system metryczny mieli wtedy i nadal mają, prawda? Urodziła się w 1871 roku w Rietbergu w Westfalii jako Katherina Maria Schäfer, nazwisko zmieniła po tym, jak zamieszkała w Brytanii. Dlaczego się tam w ogóle znalazła?

Kiedy miała dwa lata, odumarła ją matka. Gustaw, jej ojciec, ożenił się powtórnie, ale macocha też zmarła. Kitty miała wtedy sześć lat. Od tego czasu była skazana wyłącznie na ojca, który bardzo źle ją traktował, fizycznie i psychicznie się znęcał. Tak było do czasu, kiedy Kitty osiągnęła wiek 15 lat i dalsza rodzina postanowiła ją uratować, wysyłając wbrew woli ojca do ciotki mieszkającej w Anglii.

W Londynie rozpoczęła karierę aktorki rewiowej. Przez co trafiła do środowiska przypominającego jej dzieciństwo. Bo na co dzień albo sama doświadczała, albo była świadkiem wykorzystywania i krzywdzenia kobiet na różne sposoby. Zaangażowała się w działalność społeczną na rzecz obrony praw kobiet, jako sufrażystka i członkini WSPU (Women’s Social and Political Union). Brała udział w marszach protestacyjnych, brutalnie tłumionych przez policję. Tego typu aktywizm nie pomagał jej w karierze artystycznej, więc musiała dokonać ważnego wyboru. Uznała, że walka o prawa kobiet jest ważniejsza.

WSPU było wydawcą gazety zatytułowanej Votes for Women, Kitty sprzedawała ją na ulicach Londynu. Albo, żeby gazeta mogła trafić do tych, którzy nie mieli zamiaru jej kupować ani nawet za darmo by jej nie wzięli, Kitty wkładała w gazetę cegłę, zawijała i wrzucała przez zamknięte okno do ważnych, wypełnionych facetami biur, na przykład do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Z czasem wyspecjalizowała się w podkładaniu bomb w takich miejscach jak stacje kolejowe, pociągi, urzędy pocztowe czy kościoły. Wymalowana na bombie fraza „śmierć w 10 minut” stała się jej znakiem rozpoznawczym, rodzajem podpisu. Ale była nieco na wyrost skrojona. Miała raczej straszyć niż potwierdzać fakty. Bo Kitty dbała o to, by jej zamachy nie zabijały. I rzeczywiście, mimo że bomby czasem wybuchały, zwykle nie czyniły wielkich szkód, bo tlący się długo lont zwracał na bombę uwagę, pozwalał ludziom albo ją gdzieś wyrzucić, albo uciec.

Zamach na Wieżę Smeatona był częścią szerokiej, nie przebierającej w środkach batalii na rzecz praw kobiet, prowadzonej w latach 1912-1914. Celem było wywarcie odczuwalnej presji na rządzących poprzez zastraszenie całej społeczności. Według oficjalnych źródeł z tamtego okresu, policja uważała kampanię aktywistek WSPU za większe zagrożenie niż zamachy organizowane przez anarchistów albo Irlandzką Armię Republikańską. Czyli cel chyba został osiągnięty.

Dlaczego wybrano latarnię w Plymouth za cel? W sumie nic dziwnego, to była znana atrakcja turystyczna. Więc dlaczego nie. A dlaczego w ogóle Plymouth? Może szło o to, by rozpoczęta w Londynie akcja nabrała geograficznego rozmachu, by było jasne, że biorą w nim udział kobiety pochodzące z różnych stron królestwa, od Szkocji po Kornwalię. Powodem mogło być też to, że w Plymouth została wcześniej aresztowana jedna z przywódczyń WSPU, Emmeline Pankhurst, po powrocie statkiem z USA, gdzie miała tournée z wykładami. Z tej okazji obyła się w porcie mała bitwa. Bo na powitanie Pankhurst przybyło pięć tysięcy kobiet. Policja dokonała jej aresztowania na pokładzie parowca RMS Majestic zanim ten przybił do nabrzeża. Kiedy część sufrażystek próbowała się dostać holownikiem na pokład statku, władze wytoczyły ciężkie działa – holownikowi zagrodził drogę okręt wojenny.

 

7

 

Z wątkiem opowieści o sufrażystkach wiąże się postać kobiety z pomnika stojącego nieopodal Wieży Smeatona, po drugiej stronie promenady i Parku Motyki. Nancy Witcher Langhorne Astor urodziła się w Danville w Wirginii w USA w 1879 roku. Po nieszczęśliwym małżeństwie wybrała się w podróż po Anglii i zakochała w tym kraju. Po przeniesieniu się do Brytanii na stałe Astor została, w roku 1919, pierwszą kobietą, która zasiadła w brytyjskim parlamencie. Wygrała wybory uzupełniające w okręgu wyborczym Plymouth Sutton po tym, jak jej mąż, Waldorf Astor, wybrany wcześniej do Izby Gmin, przeszedł był do Izby Lordów, zwalniając stanowisko.

Nie była jednak pierwszą kobietą wybraną do brytyjskiego parlamentu. Bo tu pierwszeństwo przypada Constance Markiewicz, wybranej do Westminsteru w roku 1918. (Polsko brzmiące nazwisko zawdzięczała mężowi, Kazimierzowi Józefowi Duninowi Markiewiczowi, podającemu się za hrabiego malarzowi, autorowi powieści i sztuk teatralnych.) Constance, mimo iż wybrana, nigdy w Izbie Gmin Zjednoczonego Królestwa nie zasiadła.  Była bowiem irlandzką republikanką, członkinią Sinn Féin, partii która stosowała politykę abstencjonizmu (abstentionist policy), polegającą na rezygnowaniu z uczestnictwa w sprawowaniu władzy w ramach formalnych struktur brytyjskich.  W wyniku tego wybrana rok później Lady Astor jest czasami błędnie nazywana pierwszą posłanką zamiast pierwszą posłanką, która zasiadła w parlamencie.

Zarzucano jej, że swoją wysoką pozycję towarzyską i polityczną zawdzięcza mężowi. W odpowiedzi mówiła, że nie tylko ona, ale że każda kobieta wychodzi za mąż poniżej swojego stanu. Nie była w tym gołosłowna, wiadomo bowiem, że mąż dużo jej zawdzięczał. Nie tylko pomogła mu zrobić karierę, lecz niemal ją wyreżyserowała. Najpierw namówiła go do zajęcia się polityką, potem, gdy dostał się do Parlamentu, podsuwała mu pomysły na reformy społeczne. Pod jej wpływem Waldorf Astor wsparł projekt przyjętej w 1911 roku ustawy, National Insurance Act of 1911, w wyniku której stworzony został państwowy system opieki zdrowotnej, pierwowzór współczesnego systemu ubezpieczeń, finansowany z budżetu oraz ze składek pobieranych od pracodawców i pracowników.

Odlany w brązie posąg został odsłonięty przez Teresę May w 2019 roku dla uczczenia setnej rocznicy wyboru Lady Astor do parlamentu. Co spotkało się z mieszanym przyjęciem. Bo Astor, mimo niewątpliwych zasług dla sprawy reprezentacji kobiet w organach ustawodawczych, była postacią kontrowersyjną. Z jednej strony wyrażała całkiem rozsądne i postępowe opinie, uważała na przykład, że nadszedł czas kobiet w polityce, bo rządy mężczyzn się nie sprawdziły – kobiety muszą teraz stworzyć bezpieczny świat dla mężczyzn, bo oni uczynili go tak niebezpiecznym dla kobiet, mawiała. Uważała, że nie należy sprzedawać młodym ludziom alkoholu i z jej inicjatywy w roku 1923 uchwalona została ustawa zakazująca sprzedaży napojów alkoholowych osobom poniżej 18 lat (wcześniej ustawowy wiek wynosił 14 lat).

Z drugiej jednak strony, jako poważnie trakująca kwestię wiary protestantka znana była ze swoich antykatolickich i antysemickich poglądów tudzież daru wygłaszania nieprzemyślanych, często wręcz głupich opinii, co znacznie wpłynęło na zakończenie jej kariery politycznej pod koniec pierwszej połowy lat 1940. W czasie poprzedzającym wybuch drugiej wojny światowej była zwolenniczką ugodowej polityki wobec Hitlera. Twierdziła, że nie ma sensu brać na poważnie kogoś, kto wygląda jak Charlie Chaplin. Czechów niezgadzających się z aneksją państwa przez hitlerowskie Niemcy dyskredytowała, określając ich mianem garstki wichrzących komunistów. Astor mówiła też, że Niemcy mają prawo się zbroić, bo otoczeni są przez wrogie im państwa katolickie. Członkowie parlamentarnej lewicy nazywali ją poślicą reprezentującą okręg wyborczy Berlin. Podczas protestów wywołanych zabójstwem George’a Floyda w 2020 roku na podstawie jej pomnika ktoś nasprejował słowo Nazi. Ale już nie widać.

Miała za to – to znaczy zamiast czegoś, co można by nazwać politycznym wyczuciem albo zdrowym rozsądkiem – poczucie humoru i cięty język. Co pewnie pomagało jej przetrwać w niesprzyjającym kobietom środowisku. Do historii przeszły opowieści o jej słownych przepychankach z Churchillem. Podobno kiedy zapytał ją, jak przebrać się na bal maskowy, poradziła mu po porostu przyjść trzeźwym. Kiedy przy innej okazji wytknęła mu, że jest pijany, odpowiedział, że co z tego, ty za to jesteś stara i brzydka. Mimo iż był pięć lat od niej starszy, a jak wyglądał, wiadomo. I dodał, że jutro się obudzi trzeźwy, a ona nadal będzie stara i brzydka. Ale znana jest też jakby odwrotna wersja. Kobieta w parlamencie to rzecz krępująca, coś jak najście człowieka w łazience, kiedy się tego nie spodziewa, powiedział Churchill, na co Astor miała odpowiedzieć: Człowieku, spójrz choć raz na siebie w lustrze, a zrozumiesz, jak śmieszne są twoje obawy.

W Pudle, czyli w muzeum zwanym The Box, położonym przy Placu Tavistockim, mają jej portret, bardzo udany. Nancy w towarzystwie dwóch „wprowadzających” (David Lloyd George, czyli ówczesny premier i Arthur Balfour, Lord President of the Council) z wypełnioną posłami Izbą Gmin w tle, autorstwa Charlesa Simsa. To znaczy mieli, bo w roku 2019 wypożyczyli go parlamentowi i teraz w sali jadalnej w Pałacu Westminsterskim wisi. A w Plymouth w tym samym czasie The Box i kilka innych instytucji urządziło wspólną wystawę, opowiadającą o wielu innych polityczkach, działaczkach i artystkach, które w ciągu minionego stulecia wywarły znaczący wpływ na życie miasta. Takich jak te, które pomagały Astor w jej działalności na rzecz miasta, albo sześć kobiet, które poszły w jej ślady i też zasiadały w Izbie Gmin jako reprezentujące Plymouth posłanki. Albo Jacquetta Marshall, która w roku 1950 została pierwszą kobietą wybraną na urząd Prezydenta Miasta Plymouth.

Kilka lat wcześniej, w 2013, można było w The Box oglądać wystawę „Nancy: The Life and Times of Nancy Astor”. To była dobra okazja do szerszej debaty wokół tego kontrowersyjnego aspektu politycznej kariery Astor. Broniła jej Judith Rowbotham, profesorka Uniwersytetu w Plymouth, zwracając uwagę na fakt, że krótko przed wybuchem drugiej wojny światowej jej polityczne sympatie wobec Niemców nie były niczym nadzwyczajnym, w parlamencie działało przecież spore lobby posłów wyrażających podobne, już to ugodowe wobec hitlerowców, już to jawnie faszystowskie opinie, a British Union of Fascists, wpływowa i otwarcie popierająca Hitlera partia faszystowska, założona w roku 1932 przez Oswalda Mosleya (który po wojnie stał się znanym propagatorem europejskiego pan-nacjonalizmu i teorii spiskowej zwanej kłamstwem oświęcimskim), działała legalnie do roku 1940. Tyle że na tym, co mówiła Astor, łatwiej się było mediom koncentrować. Bo jako jedyna w tym gronie kobieta przyciągała uwagę i zrobiono z niej chłopca do bicia.

KARTKI
Z ZACHODNIEJ BARBARII
(3)


 

8

 

Plymouth i Gdynia to osobliwe bliźnięta. Bo nie łączy ich data urodzenia. Przeciwnie wręcz, chyba nic ich aż tak bardzo nie dzieli. Plymouth, znane wtedy jako Sutton, uzyskało prawa miejskie w roku 1254, a początki osadnictwa w tym rejonie sięgają epoki brązu. No a z Gdynią jak było, wiadomo. Zupełnie inaczej niż z Gdańskiem. Poza tym jednak oba miasta łączy zadziwiająco dużo, od związków oczywistych, takich jak nadmorskie położenie czy rola portu w codziennym życiu, po mniej oczywiste. Do tych ostatnich zaliczyć można trójmiejskość. Bo podobnie jak Gdynia teraz, Plymouth było kiedyś częścią TriCity składającego się z dwóch jeszcze miast, Devonport i East Stonehouse. W jedno połączyły się w roku 1914. Dla tych licznych podobieństw, Plymouth stało się oficjalnie miastem bliźniaczym Gdyni od 1976 roku. I teraz mamy tam liczne gdyńskie akcenty, takie jak Fontanna Gdynia przy Rondzie Krzyża Świętego Andrzeja (St Andrews Cross Roundabout), między Teatrem Królewskim a Miejską Gorzelnią Ginu. Jedna z ulic, nawet niedaleko od fontanny, nosi nazwę Gdynia Way, a wiadukt nad nią znany jest jako Most Polski. Kiedyś był ozdobiony obrazami biało-czerwonych kwiatów, potem zardzewiał, kwiaty straciły kolory, wreszcie zupełnie znikły. Ale to już historia, most niedawno przeszedł gruntowną renowację, ma teraz granatowe fale na jasno-niebieskim tle i napis: MAKE WAVES. I nazwy obu bliźniaczych miast poniżej. A w Gdyni mamy skwer Plymouth przy Świętojańskiej z kotwicą z blachy i stosowną tablicą. No i budkę w Gdyni też mieliśmy, taką starą, telefoniczną, czerwoną, dla podkreślenia związku z całą Brytanią. Była, potem jej nie było, potem znowu była albo miała być, a teraz jak jest to nie wiemy.

Na tym związki Plymouth z Polską się nie kończą. Miasto ma liczną Polonię, jak prawie każda większa aglomeracja w Brytanii. Ale historia polskiego osadnictwa w Plymouth sięga daleko w przeszłość. Tu bowiem osiadł Krystyn Lach-Szyrma, polski podróżnik, pisarz, filozof, działacz polityczny i tak dalej, autor pięknej relacji z wojaży po Anglii i Szkocji. Niestety, o Kornwalii chyba nic nie napisał. Jednak temu uchybieniu zadość uczynił syn jego, Wladislaw. A było to tak:

 

9

 

Krystyn Lach-Szyrma urodził się jako Chrystian Lach w roku 1790 w Wojnasach, wsi położonej dziś w gminie Wieliczki w województwie warmińsko-mazurskim. Mimo iż pochodził z prostej, chłopskiej rodziny, dzięki protekcji nauczycieli, którzy dostrzegli w nim obiecujące talenta, odebrał staranne wykształcenie, uzyskując w roku w 1813 tytuł magistra filozofii w Oddziale Literatury i Sztuk Wyzwolonych Cesarskiego Uniwersytetu Wileńskiego. Gdzieś po drodze zmienił imię na Krystyn i od nazwiska znanego na Polesiu szlacheckiego rodu dodał sobie przydomek Szyrma do Lacha.

Dzięki rekomendacji Jędrzeja Śniadeckiego, rektora wileńskiej uczelni, książę Konstanty Adam Czartoryski zatrudnił go jako nauczyciela domowego i opiekuna swojego syna Adama. W roku 1820 Lach-Szyrma wyruszył ze swym podopiecznym w długą, bo aż cztery lata trwającą podróż, do Szwajcarii i stamtąd na Wyspy Brytyjskie. Szczegóły podróży po Anglii i Szkocji, dalsze kształcenie oraz swoją działalność publicystyczną w tym czasie opisał ze szczegółami w książce „Anglia i Szkocya : przypomnienia z podróży roku 1820-1824 odbytey”, w trzech tomach w latach 1828-1829 w Warszawie wydanej.

Po powrocie, od roku 1824, wykładał filozofię na Królewskim Uniwersytecie Warszawskim. Rok później uzyskał tytuł doktora filozofii. Po upadku Powstania Listopadowego uciekł do Szkocji i osiedlił się na jakiś czas w Edynburgu. W Devonie miał przyjaciela, Josepha Crabtree, Anglika zasłużonego dla polskiej sprawy, politycznie i literacko. Pomagał Krystynowi publikować w Brytanii po angielsku, na przykład tom literackich i politycznych esejów o Polsce i innych krajach słowiańskich („Letters, Literary and Political, On Poland: Comprising Observations On Russia and Other Sclavonian Nations and Tribes”). Angażował się też w przekłady innych polskich autorów. Crabtree znał polski język, bo przez rok pracował w wileńskim uniwersytecie. Tam najprawdopodobniej poznał go Lach.

Po zainstalowaniu się w Edynburgu zaprosił Josepha do siebie, a potem pojechał z rewizytą do Devonu. W domu Crabtree’ego poznał swoją przyszłą żonę, Sarah Frances Somerville, córkę kapitana Królewskiej Marynarki z Plymouth. Po zawarciu związku małżeńskiego Krystyn i Sara mieszkali w Devonport, które dziś jest dzielnicą, ale wtedy chyba było jeszcze osobną od Plymouth mieściną. W roku 1846 Krystyn uzyskał angielskie obywatelstwo. Zmarł w roku 1866 i został pochowany w Devonporcie, na cmentarzu Stoke Damerel Church, kościoła parafialnego dzisiejszej dzielnicy Stoke.

Wladislaw Somerville Lach-Szyrma, syn Sary i Krystyna, urodził się w 1841 roku. Był duchownym, pastorem Kościoła Anglikańskiego i pisarzem science-fiction. Wydał drukiem dwie powieści, w tym „Aleriel, or A Voyage to Other Worlds” (1883), o podróży na Marsa, uznawanej przez jakiś czas za pierwszy tekst, w którym użyto słowa Marsjanin (potem okazało się, że jednak nie był pierwszy). Wladislaw napisał też i wydał sporo książek i książeczek o historii i kulturze Kornwalii, takich jak „Dziwne kościoły w Kornwalii” („Curious Churches in Cornwall”). Był aktywistą kampanii na rzecz odrodzenia języka kornijskiego i autorem książki „Relics of the Cornish Language” (1889). Narodowość kornijska należała do tej samej celtyckiej rodziny co walijska, bretońska z północnej Francji czy mańczycka z Wyspy Man. Odrębny charakter Kornijczyków uwidocznił się, po pierwsze, w języku; po drugie, w elementach, z których ta narodowość kornijska bierze korzenie; po trzecie, w ich historii, mówił w wykładzie dla publiczności zgromadzonej w siedzibie Plymouth Athenaeum, organizacji charytatywnej zajmującej się badaniami i promocją wiedzy naukowej w zakresie nauk ścisłych, literatury i sztuki, w roku 1867. Po czym dodał, że po czwarte, w gwałtownym zanikaniu tych charakterystycznych cech. Wygląda na to, że nie tylko własny język i dziedzictwo, ale też ich brak może być charakterystyczną i podkreślającą odrębność cechą narodową.

 

10

 

„Aleriel albo podróż do innych światów” Wladislawa Lacha-Szyrmy to opowieść o angielskim pastorze imieniem Aleriel, który podczas podróży po Francji odwiedza wyspę Menez Mikael, czyli Wzgórze Świętego Michała. Które wyspą jest częściowo tylko, bo w określonych porach dnia, podczas przypływu. Spaceruje po miasteczku, po korytarzach i salach sanktuarium Michała Archanioła. Wychodzi na taras, by popatrzeć na morze z jednej i Normandię z drugiej strony, i tam spotyka pewnego mężczyznę. Nieznajomy (nie poznajemy jego imienia) zaprzyjaźnia się z Alerielem, spędzają ze sobą kilka miłych dni. Po jakimś czasie spotykają się ponownie w Paryżu. Trwa wojna Francuzów z Niemcami. Aleriel narzeka, że utknął w otoczonym przez obce wojska Paryżu i nie wie, co dalej ze sobą zrobić. Nieznajomy pomaga mu wrócić do Brytanii, zabierając na pokład swojego latającego, napędzanego energią elektryczną pojazdu.

Po drodze wyjawia, że pochodzi z planety Wenus i że zwiedza Ziemię w ramach edukacyjno-badawczego Grand Tour po wszystkich krążących wokół naszego Słońca planetach. Podróżuje incognito, w sensie takim, że gołym okiem nie widać, że nie jest Ziemianinem. Ze szczegółami opisuje Alerielowi życie na swojej planecie. Przedstawiając stolicę Wenus mówi, że trudno ją porównać z czymkolwiek znanym na Ziemi, ale trochę przypomina Edynburg. Po czym żegnają się i Wenusjanin rusza w dalszą podróż.

W dalszej części opowieści Aleriel otrzymuje serię listów, w których nieziemski przyjaciel opisuje mu kolejne planety Układu Słonecznego i kilka ich księżyców. W tym spotkanie z Marsjanami, którzy są bardzo podobni do ludzi, tylko trochę wyżsi (ponad trzy metry wzrostu), stosują dietę wegetariańską i wyznają komunistyczne poglądy. Podobnie jak cywilizowani mieszkańcy innych planet, wierzą w jednego, tego samego co Wenusjanie i Ziemianie Boga. Bo to pozwala odróżnić cywilizowane rasy od barbarzyńskich, stojących na niskim poziomie planetarnego rozwoju. Ziemia jest OK, pisze w jednym z listów, ale bardzo go dziwi, że tak mało ludzi przychodzi na nabożeństwa do parafialnych kościołów w dni powszednie.

Gdyby ktoś ciekaw był, jak wygląda taka jednostronna międzyplanetarna korespondencja od strony logistycznej, to możemy od razu odpowiedzieć, że normalnie. Zapakowane w koperty listy przynosi listonosz i wrzuca Alerielowi do domu przez przeznaczoną do tego szczelinę w drzwiach. Skąd listonosz te listy bierze? W tego rodzaju szczegóły narrator powieści wglądu nam nie udziela.

 

11

 

Śródmieście Plymouth to ciekawa mieszanina nowoczesności i resztek starości. Resztek, bo miasto zostało mocno pokiereszowane podczas nalotów niemieckich w czasie ostatniej wojny. Szczególne wrażenie zrobiła na nas galeria sklepowa, której modernistyczna bryła połączona została w organiczną jedność ze starym, średniowiecznym kościółkiem. Można się poczuć tu jak w Dreźnie. A chwilę później zanurzyć w beztroskim stadzie ludzi pasących się na łąkach galerii niczym krówki boże. Albo ulec złudzeniu, że całe to tłumne oglądanie wystaw, kupowanie, jedzenie, podziemne parkowanie, podróżowanie windą i ruchomymi schodami jest częścią odwiecznej liturgii, jedynie lekko przykrojonej do wymogów współczesności. No i można tu sobie telefon podładować.

Od śródmieścia ku zachodowi rozciąga się Devonport, którego sporą cześć zajmuje to, co dzielnica ta ma w nazwie, czyli port. Ostatni w tym hrabstwie i zarazem w Anglii, w sensie że najdalej na zachód wysunięty. Kornwalia stąd już na wyciągniecie ręki. Tylko trzeba jakoś tę cieśninę o nazwie Cieśnina pokonać. Jako że najbliższy most daleko w gębi lądu, pozostaje prom. A nawet dwa promy, można stąd popłynąć do Torpoint albo do Cremyll. I trzeba wybrać, bo naraz się nie da. Bierzemy ten drugi z uwagi na to, że w Cremyll kornijski odcinek Szlaku Południowo-Zachodniego Wybrzeża się zaczyna. A wraz z nim kraina zwana kiedyś Zachodnią Barbarią.