Krzysztof Piętka, Ziemia matki, 70 x 70 cm, olej na płótnie, 2020
1
FEĆ DO SKALSKIEGO
Piotrze,
nie zdążyłam opowiedzieć o tym, jak kuzyna mojego ojca zjadła świnia: późne lata pięćdziesiąte, wieś na Mazurach, na tej wsi libacja. Kuzyn był w tym samym wieku, co ojciec, to znaczy nie wyszedł jeszcze z kołyski, tyle że mały ojciec narobił w gacie i matka zabrała go przewinąć do izby. Kuzyn tymczasem, grzeczne dziecko, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, został w bliżej nieokreślonym miejscu na zewnątrz. Mieli po niego wrócić za moment, a jak wiesz, moment – w zależności od spożytych trunków – trwa różnie. Momenty występują w stanie płynnym. Po takim właśnie momencie odnaleziono przewróconą kołyskę i świnię przeżuwającą kuzyna. Biorąc pod uwagę, że świnia nie należy do zwierząt łownych, czyli że pomija całą procedurę uprzedniego zabijania ofiary, można założyć, iż jadła go żywcem.
Ojciec opowiadał tę historię z wyraźnym zmieszaniem – tak jakby rzecz mogła równie dobrze (czy równie niedobrze) przydarzyć się jemu, a jednak się nie przydarzyła i za każdym razem, kiedy o niej wspominał, przychodzili mi na myśl ocalali z Zagłady, z całym ich poczuciem niezrozumiałości tego, że oni przeżyli, a inni nie. Może zmyślał? Gdyby nie to zmieszanie, uznałabym, że konfabulował, sam przecież nie mógł pamiętać. Zwróciłam się więc z pytaniem do ciotki, jak to było z tą świnią? Ciotka nie wyczuła mojego zwątpienia i od początku – czyli zanim skończyłam zadawać pytanie – zarzekała się, że to nie jej wina. Siedmioletnia ciotka zaledwie znalazła kuzyna w strzępach, czy też strzępy kuzyna, sama się do tego nie przyczyniając. Myślisz, że Bataille doznałby ekstazy na taki widok?
Ciotka mogła czuć się nieco przewrażliwiona na punkcie przypisywanych jej intencji, skoro cała rodzina zaśmiewała się z niecierpliwej chęci utopienia małego ojca, którą pałała. Jej wujek, a mój już nie wiem kto (nad-wujek?), powiedział kiedyś dla żartu, że jeśli braciszek bardzo przeszkadza, to mogą pójść go utopić w jeziorze (to będzie ich sekret). Od tamtej pory ciotka szukała codziennie jakiejś chwili sam na sam z (jej) wujkiem, by rzec mu, że istotnie, mały bardzo przeszkadza i może by tak wybrać się nad jezioro dziś, najdalej jutro. Nic więcej na temat natury tych spotkań mi nie wiadomo. Oczywiście, samo wkrada się pytanie, ile mała dziewczynka byłaby w stanie zrobić dla świętego spokoju, czy też dla celu zgoła nie bardzo świętego, ale nie chcę wplątać się w nieweryfikowalne, podatne na cenzurę, gdyby istniała, kwestie. A skoro nie istnieje, na cenzurę wewnętrzną: co też byś sobie o mnie pomyślał, gdybym pisała ot tak wszystko, co mi do głowy przylezie?
2
SKALSKI DO FEĆ
Cześć Feć,
scena ze świnią odmalowała mi się w głowie trochę jak realistyczny obraz w stylu Chełmońskiego i to mnie wcale nie cieszy, bo obraz, jak to obraz, jest nieruchomy. A ja bardzo chciałbym wiedzieć: kiedy już krewni nakryli tę świnię żrącą kuzyna, co robili dalej? Czy wyszarpywali ze świńskiego ryja niedożarte resztki? Na swój sposób wyobrażam to sobie, ale może było inaczej. Może cały popłoch trwał nie dłużej niż chwilę i wszyscy zastygli w miejscu, bo zrozumieli naraz, że dziecko przecież nieodwołalnie poszło na straty. I stali tak idiotycznie z gębami mówiącymi no trudno, bezsłownie uznając, że lepiej niech świnia dokończy, zje resztę i strawi. Nikomu nie powiemy, wymażemy dziecko z pamięci. Może tak, czemu nie.
Jak by nie było, nie oceniam ich, bo skąd miałbym wiedzieć, jak się w takiej sytuacji zachować? Nie mam skłonności do paniki czy histerii, moje strachy i spięcia odkładają się w środku. Może nawet bym nie drgnął i od razu wrósł w ziemię, myśląc sobie tylko noż kurwa.
Swoją drogą ciekawe, co się stało ze świnią.
Zresztą przypomina mi to inną scenę; rolę świni gra w niej rak, widownią jestem ja.
Ostatni tydzień choroby matka przeleżała w hospicjum, a znalazła się w nim wtedy, gdy ujawniły się przerzuty w jej mózgu – wyglądało to tak, jakby z dnia na dzień popadła w demencję. Wstała wczesnym rankiem, z chodzikiem przemaszerowała do innego pokoju (było ich cztery) i tam stała, nie wiedząc czego chce i bełkocząc. Od następnego dnia gościła w umieralni.
Przyszedłem do niej – była śnieżna wczesna zima, dokładnie między gwiazdką i sylwestrem, dokładnie tak samo, jak przed dziewięciu laty, kiedy tym razem ojca dosięgał wyrok niebieski – wszedłem na salę, na której razem z nią umierały dwie inne kobiety, rozmawiałem z nią chwilę, o czym konkretnie – nie umiem powiedzieć. Nie wiem, co mogło się dziać w jej głowie. Mogła mieć jakieś przebłyski przytomności, tak się chwilami zdawało, a może raczej był to umysł na odchodnym wspominający sam siebie. Układała chyba poprawne zdania, poruszając tematy w rodzaju zmywania naczyń – to akurat pamiętam, gdyż ostatni jej zarzut wobec mnie skierowany właśnie tego dotyczył, jakobym nie zmywał po sobie, co zresztą mogło być prawdą.
W tamtym czasie wstrząsała mną myśl, że nagle uświadomi sobie, gdzie się znajduje, i że znajduje się tam sama, jakby człowiek obudził się w trumnie.
Kiedy przyszedłem do niej i o czymś tam rozmawialiśmy, w pewnym momencie uniosła się na łóżku i zsikała.
Reszta jest bardzo mglista. Niedługo potem wyszedłem. Nie powiedziałem pielęgniarkom. Nie umiem powiedzieć, dlaczego. Może są granice wstydu, których nie jestem gotów przekroczyć. A może jednak? Ciekawe w sumie, może w tej scenie świnia to nie rak, tylko ja?
3
FEĆ DO SKALSKIEGO
Skalski ty świnio,
(bo ja tak ładnie zagajam, a Ty mi po nazwisku jedziesz)
przez Ciebie epizod z Mazur mogę sobie przedstawiać już tylko po chełmońsku, czyli w języku estetyzacji, a język ów jest wybrakowany. Matematycy ujęliby to następująco: estetyzacja śmierci równa się jej obraz minus zapach. Śmierć łatwo się sprzedaje, ponieważ jako produkt została oczyszczona ze smrodu, ale nie idźmy w krytykę kapitalizmu (czy w każdym innym systemie śmierć nie „sprzedaje się” z równym powodzeniem?). Tymczasem krew śmierdzi. Ciało jako ciało zaczyna cuchnąć dopiero, kiedy się rozkłada, a wcześniej zalatuje właśnie krwią, kałem, moczem i gazami. Suma tych istności – gdyby na przykład zostawić je, wraz z ciałem oczywiście, na pastwę podłogowego ogrzewania – skutkuje zapachem przeterminowanego, a przy tym bardzo mocno przypalonego beef stroganoffa.
Co do dźwięku nie mam ugruntowanej opinii. Kiedy siedziałam przy trupie mojego ojca ciągle jeszcze z jego czaszki wyciekała krew. Powoli, dostojnie wręcz, umiarkowanymi dawkami (to, co miało się wylać strużką, już się wylało). Jego głowa wydmuchiwała bąbelki krwi niczym bańki mydlane (czy z barwnych postaci po śmierci nie powinny co najwyżej ulatniać się bańki mydlane?). Tak czy inaczej, przy pękaniu wydawały one dźwięk. Najpierw był to przejmujący dźwięk pyknięć, jakby ktoś sobie jaja robił w tak nieodpowiedniej sytuacji. To znaczy, nieodpowiednie jaja w sytuacji zastanej (żeby mówić o „nieodpowiedniej sytuacji” musiałaby ona nie odpowiadać jakiejś innej, a do jakiejże można przyrównać odnalezienie zwłok ojca w absolutnej ciszy domu na skraju lasu?). Długo nie potrafiłam tych pyknięć zidentyfikować, więc może to nie sam dźwięk był przejmujący, tylko lęk przed nieznanym. Połączenie dźwięku z obrazem okazało się kojące. Nasłuchiwałam oswojonych już baniek krwi, jakby ojciec mówił przez nie ciesz się, ciesz córcia, że ostatnie odgłosy, jakie kieruję do ciebie, nie są słowami.
Widzisz, mój ojciec też umierał w okresie świątecznym – kilka dni przed Wigilią – i też w samotności. Męczy mnie czasem pytanie, czy nie żałował tego, że umiera sam. Wydaje mi się jednak, że to najdojrzalszy sposób: jak stare zwierzęta, które odchodzą w sobie tylko wiadomym kierunku, by tam spokojnie dopełnić żywota. Ale co ja wiem, co można wiedzieć o umieraniu? Znać się na śmierci to jak znać się na filozofii – personel medyczny i uniwersytecki może i się zna – co byłoby jednym i tym samym, gdyby wierzyć Platonowi, że filozofować to przygotowywać się do umierania. Ja mu nie wierzę. Albo inaczej: raz wierzę, a raz nie. Personel tymczasem zna się na obu jak na jednostkach chorobowych, które są do nabycia wyłącznie opcjonalnie.
A może tak jedno, jak i drugie to przygotowania do wyzbycia się wstydu?
Twoje pytanie – co było dalej ze świnią? – jest „nad wyraz interesujące”, a przy tym „nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi”, czyli: spełnia kryteria pytań filozoficznych właśnie, a może raczej filozofocznych (moja najczęstsza literówka, którą już zdążyłam polubić). Psy się w takich wypadkach usypia. A świnie? Chyba szkoda uśpić świnię – na to za biedna polska wieś – jednak jej zjedzenie ewidentnie byłoby aktem jakiegoś semikanibalizmu. Można ją po prostu ubić i podarować sąsiadom, jeszcze będą zobowiązani.
4
SKALSKI DO FEĆ
Droga Feć, klękaj i razem ze mną ręce do modlitwy składaj. Napisałem dziś wiersz-mantrę:
ja ja ja
żal żal żal
koniec koniec
koniec czarna dziura
potępienie
potępienie ja żal
czarna dziura koniec
koniec ja żal
potępienie dziura
czarna
koniec
Kilka miesięcy temu odwiedził mnie Kuba Węgrzyn i dał w prezencie różaniec, wreszcie mam go jak użyć. Wpadnij kiedyś, to odmówimy wspólnie.
Zazdroszczę ci pełnego i przytomnego widoku trupa – ja swoją okazję sprzed dwóch lat zmarnowałem. Z powodu zgonu wujka wezwany w środku lata do mieściny oddalonej kilkadziesiąt kilometrów od Krakowa wszedłem do mieszkania tonącego w syfie i przeżartego smrodem tytoniowym, a on tam był, bardzo gruby i kompletnie goły, siedział zastygły przy stole, czekając na zabranie przez jakieś przedsiębiorstwo odbioru martwych ciał ludzkich. Z przedpokoju widziałem go tylko częściowo i momentalnie postanowiłem nie wykonać ani kroku dalej, żeby nie wychwycić jego twarzy. Czysty absurd; musiałem przestraszyć się, że obraz wracałby w koszmarach. „Musiałem”: tak próbuję nabrać dystansu do głupoty tej postawy. Bo tak często przecież tęsknię do koszmarów: do intensywności koszmarów. Brakuje mi koszmarów. Tobie nie?
Wychodzę niedawno przejść się, bo czasami trzeba. Pod blokiem spotykam sąsiada z pierwszego piętra, od którego wynajmuję piwniczkę; jednocześnie patrzę trochę półprzytomnie – czuję się, jakbym po dwóch tygodniach opuścił jaskinię – patrzę i widzę parkującą przy Marszałkowskiej furgonetkę oblepioną czerwonokrwistymi, krwawymi zdjęciami. Wskazuję ją sąsiadowi i pytam, co on na to, bo wiem akurat, że furgonetki ze zdjęciami spędzonych płodów są modnym tematem prasowym, jednak poznaję po nim, że coś jest nie tak. Patrzę dokładniej i widzę, że to przewóz wyrobów mięsnych.
Ohydną nieprzewiewność odczuwam, a niby ciągle wieje. Tęsknota do koszmaru jest fałszem, to wydumana kalkulacja, że koszmar nocny zastąpiłby dzienny. Zamykam się przed wszystkim, to moje postanowienie – nie wiem na jak długo, może jutro zmienię zdanie, jak zawsze? Żadne z tych zdań nie liczy się ani trochę.
Ojciec leżał w szpitalu w śpiączce kilka dni, a ja liczyłem na to, że ostatecznie umrze. To była w pewnym sensie modlitwa, która została spełniona. Dopiero ten późniejszy widok bezrozumnego ciała matki szczającego pod siebie był koszmarem, który przeżywam bardziej we wspomnieniu niż tam, wtedy, ale to nigdy, o dziwo, nie powraca w snach.
Jeżeli niektórzy mawiają, że filozofia to przygotowywanie się do śmierci, to czy ich zdaniem filozofia jest zorganizowaną melancholią? Zadaję to pytanie i nie liczę na odpowiedź, tak samo Ty nie licz na odpowiedzi ode mnie.
5
FEĆ DO SKALSKIEGO
Drogi Piotrze, czytam Twój list rano, tuż po wybudzeniu się z koszmaru. Jak kiedyś stwierdziliśmy, koszmarność koszmarów tkwi albo w ich fabule albo w nastroju. Zastanów się, czy ten nie byłby syntezą.
Ja oraz niezidentyfikowany mężczyzna – niewykluczone nawet, że Ty (jeśli potrafisz posługiwać się bronią) – próbowaliśmy zbiec z nowoczesnego obozu pracy przymusowej. Najpierw trzeba było wkupić się w łaski przełożonych (co zakłada współudział). Staliśmy się trochę jak Sonderkommando, nosicielami tajemnicy, a tajemnica dotyczyła tego, że w zakładzie produkowano mięso pochodzące ze złożenia czynnika ludzkiego z czynnikiem zwierzęcym.
Wysyłano nas na akcje specjalne: szukaliśmy małych, niepotrzebnych nikomu dzieci, by część z nich tuczono później jak kurczaki, część przeznaczano na eksperymenty genetyczne związane z hodowlą hybrydy człowieka i muchy (tak właśnie: nie innego ssaka, lecz muchy, chociaż nie oglądałam bynajmniej The Fly), a część zamieniano na kolejnych niewolników (do prac, które mogą wykonywać tylko małe, dziecięce rączki). Gdyby ucieczka okazała się nieudana, groziło to tym, że sami stalibyśmy się truchłem dla żerujących człowiekomuch. Skoro jednak tajemnicę puściliśmy już grypsem w świat, nie było odwrotu. Zadania zostały rozdzielone. Twoja rola polegała na zdobyciu broni. Miałeś w tym celu uwieść strażniczkę i chyba się udało, skoro wróciłeś z pistoletem (to jednak musiałeś byłeś Ty, bo zagadywałeś do niej po francusku). Ja organizowałam benzynę odlewając ją po trochu z samochodów przeznaczonych na dziecięce łapanki.
Godzina zero. Doszło do strasznej jatki. Jej szczegółów, jak to w snach oraz jak to w jatkach bywa, nie pamiętam. Strzelanina, alarm i krzyki. Uszy zatkane od wystrzałów. Chcieliśmy nawet kogoś ratować – dasz wiarę? – ale zabrakło czasu. Ścigały nas człowiekomusze larwy w rozmiarze szczurów. Później działo się nie wiadomo co, a jeszcze później – na względnej wolności – próbowałam biec przez kałuże benzyny, którą rozlaliśmy, by odciąć pościg. Próbowałam, ale nie biegłam. Benzyna zachowywała się jak klej, zawłaszczając złośliwie moje buty. Ty zapewne pobiegłeś szybciej – masz w końcu dłuższe nogi – a ja nadal mocowałam się ze świadomością, że zaraz przecież spłonę.
Nikt mnie dotąd nie zapraszał na wspólne odmawianie różańca, ale po takich przygodach owszem, może być bosko.
Długo nie pamiętałam, jak brzmiała pierwsza odmawiana przeze mnie mantra. Przypomniała mi ją matka, kiedy już po śmierci ojca wpadła do mojego pokoju ze starą kasetą magnetofonową i twarzą wyrażającą rzuć wszystko natychmiast – musisz tego posłuchać. Nagrana została rozmowa mojej jeszcze młodej matki z jej pięcioletnią córeczką.
– Karolinko, opowiedz nam coś.
– Był sobie siemny, siemny las, a w tym siemnym, siemnym lesie była sobie siemna, siemna dluska, a psy tej siemnej, siemnej dlusce był siemny, siemny dom. A w tym siemnym, siemnym domu była siemna, siemna tlumna, a w tej siemnej, siemnej tlumnie był… tlup!
Po wysłuchaniu taśmy pokazałam matce motyw będący tłem poczty, z której dziś do Ciebie piszę, a przed którą wówczas mnie zastała. Mianowicie ciemną dróżkę w ciemnym borze. Biorąc pod uwagę, że działo się to niedługo po odnalezieniu zwłok ojca w nieoświetlonym domu pod lasem, nocą (czy już pisałam, że nocą? to chyba rozumie się samo przez się), jej twarz zmieniła wyraz na niech mi ktoś do cholery wytłumaczy, o co w tym wszystkim biega. Jakaś – jeśli nie odpowiedź, to może – podpowiedź?
Mantrę od rzeczywistości odróżniała wyłącznie trumna. Zamiast niej ojciec został szczelnie zamknięty w urnie, z którą moja matka spędziła dwie lub trzy noce (po kremacji a przed pogrzebem urną opiekuje się albo zakład pogrzebowy albo rodzina). Miałam nawet pomysł, żeby dokupić identyczną urnę i pogrzebać atrapę, zaś ojca zostawić w domu, przy matce. Nie zgodziła się.
Ty się Skalski nie musisz zamykać, prędzej czy później inni Cię zamkną czy zalakują, opcje są tylko dwie: trumna bądź urna. – Twoja droga Feć (droga to narkotyk po hiszpańsku).
6
SKALSKI DO FEĆ
Koleżanko, nie chcę gościć w cudzych snach, proszę mnie usunąć ze swoich. Nie mógłbym tego znieść. Rozpaczając nad brakiem kontroli w realiach, co dopiero z sobą zrobię w nierealiach?
Siedząc w kapliczce cmentarnej przed trumną z zatrumnionym ojciem, usłyszawszy pierwszy akord organowy nie wytrzymałem i strumieniami łez trysnąłem z oczu.
Dziewięć lat później siedząc w tej samej kapliczce cmentarnej przed trumną z zatrumnioną matką, usłyszawszy pierwszy akord organowy wytrzymałem na luzie, ponieważ byłem naćpany.
Na to, żeby się naćpać, nie wpadłbym sam; zbieg okoliczności; z odrębnych przyczyn już w dniu zgonu matki odwiedziłem panią doktor, eskulapkę, która mi z własnej inicjatywy alprazolamum zaoferowała. Nałykałem się tego alprazolamum tyle, że za trumną szedłem jak na wiosenny spacerek (był mróz), a na stypie żarłem jak na pikniku.
Stypę, jak to stypy w Miechowie (w Miechowie bowiem to było), wyprawiano w karczmie obok cmentarza, która otrzymała swe miano od Kojota padlinożernego. Tego dnia ostatnim moim niezawrotnym wspomnieniem jest słodka drzemka w mikrobusie do Krakowa powrotnym.
Wszystko jest nic nie warte, ale nic nie jest tyle samo warte, czyli nawet nic nie jest warte tyle, co nic.
Słowa te napisałem w pozycji leżącej nieustającej.
7
FEĆ DO SKALSKIEGO
Przejeżdżając samochodem wiosną dwa lata temu przez miejscowość Kozy zatrzymałam się nad podobną myślą (myśli jako twór materialny – Gustavo Bueno powiedziałby, że to poziom M2 materii – mają bowiem swój czas i miejsce). Opiekowałam się wtedy psem ciotki (kuzynki mamy), pies nie mógł się wypróżnić, myśl dotyczyła więc gówna, a konkretnie wyrażenia, że wszystko jest gówno warte. Pomyślałam mianowicie, że gówno to wcale nie takie „nic”, bo ile procesów musi zajść, ile materiałów mniej lub bardziej odpowiednich trzeba zainwestować, by szczęśliwie przyszło na świat? Gówno świadczy o zdrowiu, o tym, że wszystko w porządku. Okazuje się zatem o wiele więcej warte niż tak zwane wartości: one wskazują na to, że człowiekowi wciąż czegoś brakuje, gówno tymczasem jest symptomem nadmiaru. Tak czy inaczej, Twoja obecność w snach sytuuje się na tym samym poziomie materii (u Bueno), co pomyślane gówno, nie wiem, może to Cię uspokoi?
Dotychczas wszystkie stypy w rodzinie urządzano w tym samym miejscu, czyli w restauracji Skorpion naprzeciw dworca kolejowego w Oświęcimiu. Jej właścicielem był przyjaciel ojca, który otrzymał kamienicę w spadku po dziadkach, a dziadkom w wyrazie wdzięczności za ukrywanie Żydów sprezentowali czy w jakiś inny sposób przekazali potomkowie tych ukrywanych (tak przynajmniej słyszałam). Samo ukrywanie zbiegło się w czasie z działalnością hotelu Deutsches Haus (czyli tzw. Haus der Waffen SS). Niektórzy twierdzą, że zatrzymał się w nim Himmler podczas wizytacji Oświęcimia (a inni, że zatrzymał się w Katowicach). Co jednak wiem na pewno, to że zawitała tam moja rodzina na stypę po dziadku, drugim dziadku, wujku, kuzynie i po ojcu. Ujmując rzecz inaczej, więcej styp nie pamiętam, chociaż nieboszczyków naliczyłam jeszcze kilku.
Teraz mieści się tam Żabka, a zjeść można co najwyżej hot-doga.
Właśnie, czy ja Ci mówiłam, że jesteś podobny do mojego śp. kuzyna? Chodzi o syna ciotki (siostry ojca, czyli niedoszłej dzieciobójczyni), który zmarł w wieku lat 34. Można powiedzieć, że popełnił samobójstwo: jak inaczej nazwać alkoholizowanie się przez człowieka z wszytym esperalem?
Co do ciotki, tak się zastanawiam, czy kiedy dziecko zabije inne dziecko to też podlega pod „dzieciobójstwo”? Może nawet bardziej, bo i na dzieciu i przez dziecię wykonane? Istnieje prawdopodobieństwo, że sprawa ciotki jest zresztą poważniejsza niż tamte jeziorne fantazje. Słyszałam plotkę, że to ona przyjechała z whisky do mojego kuzyna, zaś swojego syna (po hiszpańsku whisky pisano güisqui za Franco, przy czym w demokracji każdy pisze, jak chce). A może pewne osoby są po prostu ustawicznie wdzięcznym tematem do plotek.
Ja przed pogrzebem ojca prochów nie żarłam, wypiłam tylko małpkę Żubrówki, ponieważ chciałam na trzeźwo przejść przez tę sytuację, a także z innego powodu, o którym nie napiszę, opowiem.
8
SKALSKI DO FEĆ
Wieczny dylemat młodego człowieka, przed pogrzebem rodzica prochów nie żreć czy w trakcie pogrzebu prochy rodzica żreć: dwuznaczność adekwatna do okoliczności. Dobrze, żeś się napiła. Sam uważam, że powinienem więcej pić, wyszłoby mi to na zdrowie.
Szukając sposobu zagłuszenia trującego uczucia pustki, które w ostatnich latach wylało się z brzegów i otumaniło mnie tak bardzo, że uznałem się za martwego, choć doświadczenie podpowiadało, że wciąż żyłem, postanowiłem zapełnić tę pustkę aktywnością, której niedostatek w młodzieńczych latach wywołał szkodliwe w moim przekonaniu następstwa, ciągnące się po dziś, mianowicie libacjami, częstymi i regularnymi, pozwalającymi zadzierzgnąć trwalsze przyjaźnie. Tamtego dnia nie czułem się pewnie i zażyłem pregabalinum, którego uzbierałem absurdalne ilości, trzymając je na czarniejsze z czarnych godzin lęku i beznadziei. Kilkunastu gości zaproszonych do mojego mieszkania bawiło się ze sobą tym lepiej, że było im ciasno, co sprzyjało bliskości, towarzyskości, a także wrogości, gdyż w razie awantury, a do takiej doszło w środku nocy między dwiema feministkami, jedna z których zdążyła wcześniej porzygać się w łazience, nie było gdzie uciec, skoro opuszczenie biby nie wchodziło w grę dla żadnej z nich jako rozwiązanie dla mięczaków, a sam nie mogłem ewakuować się i zostawić ich wszystkich w cholerę, bo byłem kurwa mać u siebie. Nie brakowało niczego, staromodnie puszczałem muzykę z płyt i to takich, jakie miałem, była to zatem jedna z rzadkich libacyj z awangardowym tłem muzycznym dodekafonicznym i serialistycznym, w międzyczasie zaś nieustannie przebierałem okrycie wierzchnie, jakbym był Cher albo Robem Halfordem z Judas Priest, i nie robiłem tego dla efektu, tylko dla uspokojenia nerwów, co chyba świadczy o tym, że pregabalinum nie spełniało swej funkcji.
Tuż przed świtem większość sobie poszła, zostały zaś dwie wciąż siedzące na kanapie dziewczyny (zresztą też feministki, ale to bez znaczenia), zamknąwszy więc drzwi za ostatnimi gośćmi ległem w fotelu przed nimi, a one się jęły całować, prefigurując tym samym wydarzenia jakiejś seksualnej natury. Ponieważ padło wtedy hasło zainaugurowania orgii, uznałem za rozsądne przystać na propozycję, gdyż w orgii nigdy nie uczestniczyłem, a byłem ciekaw nowych i ekscytujących doświadczeń. Uświadomiłem sobie wtedy, że wyposażając mieszkanie nie uwzględniłem dostatecznie wygodnego i szerokiego łóżka, na którym byłaby możliwa akrobatyka i aktywności grupowe w różnych pozycjach, być może dlatego, że żaden ze mnie akrobata, co skazało nas na rozkładaną sofę w najniższym standardzie. Nim ją zdążyłem rozłożyć, dziewczyny były już gołe i trzęsły cyckami, nigdy nie widziałem w jednym pomieszczeniu tylu gołych cycków ani tylu zarośniętych cip, nie tylko naraz, ale w ogóle w życiu, gdyż przywykłem raczej do cip wygolonych. Tymczasem jednak obserwując własne reakcje skonstatowałem z pewnym zdziwieniem, że dostąpienie wszystkich tych przywilejów nie budziło we mnie zapału, że cycki, na co dzień tak bardzo absorbujące, naraz w tej liczbie obnażone stały się nudne, a zadania rysujące się przede mną, zamiast kojarzyć się z zabawą i perwersyjną rozkoszą, nasuwały na myśl rąbanie w pocie czoła ścieżki maczetą przez tropikalną puszczę. Domyślając się, czym to grozi, zasugerowałem im prysznic, żeby zyskać na czasie, choć jednak propozycja zdawała się mieć sens, nic nie wskórałem. Podniecenie niestety nie przyszło, a pomijając inne okoliczności, osiągnięcie wzwodu było hamowane przez owo znienawidzone pregabalinum, po którym, o czym powinienem był pamiętać, lecz nie pamiętałem wtedy, gdy to się liczyło, po prostu mi nie stawał. Zgodnie jednak z nawykiem, który towarzyszył mi od dzieciństwa, polegającym na tym, że mając do wyboru rozwiązanie rozsądnie zachowawcze i eksperymentalnie niedorzeczne, wybierałem to drugie, postanowiłem brnąć i mimo kutasa w stanie spoczynku dołączyłem swoją nagością do nagości dziewczyn, licząc, że którakolwiek, a może nawet obie, ustami swoimi pomogą mi przezwyciężyć słabość. Wyobraźnia pornograficzna mnie zwiodła i nie tylko nie ssały mnie dwie, ale nie ssała mnie żadna, najwyraźniej żadnej nie przyszło to na myśl, uznałem, że mógł to być wpływ intelektualnych mód, i zaakceptowałem realia. Po tym, gdy jedna z nich przeprosiła za pierdnięcie, a ja odparłem, że nic nie szkodzi, jako że mam faktycznie słaby węch, zostawiłem je na chwilę zabawiające się ze sobą i poszedłem do łazienki, żeby spróbować osiągnąć erekcję mocą skupienia i onanizmu, osiągając rezultaty niedoskonałe i przejściowe. Po powrocie już nie do zabawy, lecz wstrętnego, oblewanego egzaminu, przez pewien czas udawałem półprzytomność, żeby zostawiły mnie i zajęły się sobą, koniec końców jednak dołączyłem do akcji, starając się wyciągnąć z niej dla siebie co jeszcze się dało, widząc jednak, że wadą trójkowej sytuacji orgiastycznej jest nade wszystko jej trójkowość, gdyż niedoskonała ta liczba wymaga zaawansowanej pomysłowości, by na przemian wciąż jedna osoba nie pełniła jeno roli nieużytecznego obciążenia. Rozwiązaniem było dopiero zredukowanie trójki do dwójki, co nie obyło się bez spięcia, gdy wyszło na jaw, że każda z dziewczyn uznawała siebie za właściwy obiekt mojego pożądania, a nie tylko za element przejściowej konfiguracji – mówiąc wprost, zaszło nieporozumienie. Sytuacja i tak już tonęła w nieograniczonej bezmyślności, nie ma więc co się dziwić, że nie przejąłem się zbytnio, gdy jedna z nich urażona opuściła mieszkanie rzuciwszy we mnie lub w nas książką i zostałem na dłużej z jedną, dopiero teraz mogąc penetrować z pełną swobodą, praktycznie abstrahując od niewygód sofy. Od tamtego czasu mam trójkową fobię, to znaczy reaguję źle na samą liczbę trzy.
Etap libacyj okazał się krótki i nawróciłem niebawem do praktyk dośrodkowych i picia samotnego, po czym ponowiłem tamte i znowu przerwałem, gdyż zataczanie kół i stawanie na głowie jest, okazuje się, moim najulubieńszym sportem.
9
FEĆ DO SKALSKIEGO
Jako że sposób myślenia także wyznacza poziom atrakcyjności człowieka, do łóżka z feministką nigdy nie poszłam. Grono pociągających osób zostaje w ten sposób mocno ograniczone, ale czy mi to przeszkadza? Ani trochę: trójki, a nawet wielką liczbę zostawmy markizowi, a proste matematyczne równania i statystyki feministkom.
Statystyka to narzędzie służące posiadaniu racji. Twoja droga dixit.
Kto z zawodu chce być zbawcą świata – zawód ten jest notabene dobrze płatny na Zachodzie, a w Polsce zapowiada się obiecująco – wtacza swoją obecnością taką ciężkość bytu, która mnie akurat przypomina walec Krankemanna. Tutaj służy on zgniataniu kości męskich, a także i żeńskich, jeśli same odmawiają udziału w walcowaniu. Wszystkie te ruchy w teorii opierają się na założeniu, że ludziom powinno być dobrze. (Zostawię na boku temat, że niektórym bardziej dobrze niż innym, gdyż innym innym było niegdyś mniej dobrze niż niektórym z niektórych.)
Ale dlaczego powinno i dlaczego dobrze? Oba pojęcia są wyssane z religii. Czy uważasz, że Tobie powinno być dobrze? Gdybyś tak sądził, pewnie nie wybierałbyś rozwiązań niedorzecznych. Albo odebrałbyś moje słowa jak nawoływanie do tego, by ludziom działo się źle, czy pomyślałbyś, że się wkręciłam w siemne, siemne prawosławie…, a tu po prostu:
Nikt nie udowodnił, że człowiek ma być z natury wesół. Unamuno dixit.
Najwyższa kapłanka równości, Irene Montero wydawała czy promowała, już nie pamiętam, instrukcję jak się ruchać „z empatią”. Wydawać, niech każdy wydaje co chce, lecz ona to czyniła drogą ministerialną. W Hiszpanii, czyli kraju wyciągania „ostatecznych konsekwencji”, okazało się, że jeśli prywatne jest publiczne, to dla prywatności pozostaje zgoła niewiele przestrzeni, a żeby się ruchać, trzeba najpierw wiedzieć, jak (państwo podpowie, feministyczne państwo się zaopiekuje niczym dobry ojciec todopoderoso). Tymczasem:
Zamiast żyć zgodnie z kategoriami, w których myślimy, odważmy się myśleć w kategoriach, w których żyjemy. Tak mniej więcej Szestow dixit.
Może żyjemy tylko w dwóch? Poza Erosem i Tanatosem innych nie zauważyłam. Ktoś by powiedział: ty siemna, siemna babo, nie odróżniasz kategorii od popędów. A ja na to, że Szestow się chyba trochę machnął, bo w kategoriach ludzie nie żyją wcale, żyją w popędach i w popędach umierają. Czasem impotencję ktoś przekształci w kategorię bezsilności, ale brzmi to jak postprodukcja. Jeśli orgazm to la petite mort, czy seks nie jest przygotowywaniem się do śmierci? Wyzbyciem się wstydu, a jednocześnie antyfilozofowaniem, skoro obchodzi się bez pojęć? Dezorganizacją melancholii? Sama uważam seks za wydarzenie niewinnie radosne, niepotrzebnie tylko zatruwane w postprodukcji kategoriami myślenia.
Nie dawała mi spokoju Twoja „filozofia jako zorganizowana melancholia” i chyba nie potrafię sobie inaczej przedstawić organizowania melancholii niż jako przekształcania jej w towar na podobieństwo filmów porno. Miałoby to sens przynajmniej w odniesieniu do zbioru dzieł napisanych. Wtedy, analogicznie do pornografii, dzieła te można uznać za produkty inspirujące do podejmowania własnych eksploracji, pomimo że pozostają do rzeczywistości w stosunku skośnym. Po co ja o tym piszę, skoro przemyślałam to tylko połowicznie? Chyba, żeby wysłanie tego listu nie obyło się bez pewnych zwłok.
Nieboszczyków, jak wspomniałam, pamiętam więcej niż wymienionych, na przykład dwudziestoletnią podówczas rówieśniczkę. Czytałam książkę, trudno stwierdzić jaką, zadzwoniła moja była, z którą sprawy nie zostały załatwione całkiem przyzwoicie. Jej imię na wyświetlaczu wprawiło mnie w tak euforyczny paraliż, że przez kilka sekund nie odbierałam. W tym oto międzyczasie (nie jest prawdą, że nie istnieje międzyczas) spociłam się, zarumieniłam i rozważyłam ze dwa, trzy warianty przebiegu rozmowy, jak się okazało, na próżno. Zapytała, czy wiem, że nie żyje nasza koleżanka i powiedziała, że w sobotę o piętnastej w kościele takim a takim będzie pogrzeb. Czy przyjdę?
Poczułam się po tej rozmowie jak wyrwany z własnych majaczeń i wrzucony w świat Dasein. Koleżanka przesadziła z heroiną. Nie przepadałam za koleżanką. Nie miałam z nią nic wspólnego. Prawie. Faktem jest, że umawiałyśmy się z tym samym kolegą, ale w różnym czasie i „dawno temu”. To, że umarła, było równie dziwne, jak inne rzeczy, które miała w zwyczaju. Natomiast to, że informacja o jej śmierci nie wymazała automatycznie moich rumieńców, nie zahamowała pączkujących pytań (np. czy ona mnie na ten pogrzeb chciała zaprosić osobiście?), sprawiało, że czułam się nie ma miejscu. Wrzucona nie w ten świat, w który chciałam wpaść.
Uprzedzając Twoje pytanie, jak potoczył się pochówek, nie rozstrzygnęłam tego, czy zaproszenie miało osobisty charakter. Ona nie była miła, ale nie była też niemiła. Mogła mi powiedzieć, że jestem świnią, a nie powiedziała (o tym poinformuje mnie wkrótce inna dziewczyna, a konkretnie, napisze mi to ciemnofioletową szminką na drzwiach). Odniosłam wrażenie, że lekko się do mnie uśmiechnęła, ale szybko przywróciły ją do porządku osoby spełniające funkcję jej starszych sióstr (uciekłam od niej, kiedy tonęła w depresji, ze strachu przed tym, że sama utonę, gdyż działo się to niedługo po moim pierwszym poważniejszym epizodzie, a jej narracja zaczynała mi się już udzielać). Nawet jeśli ona mi wybaczyła, siostrzeństwo nie wybacza, siostrzeństwo to anioł jak z Buñuela, który nie zauważa, że fiesta się skończyła i trzeba się rozejść. Anioł wszystkich wykończy i na każdego znajdzie haka.
Jak to dobrze, że sama jestem już ociupinkę za stara na posiadanie starszych sióstr.
10
SKALSKI DO FEĆ
Po co do mnie piszesz?
Przestań już wreszcie.
Ja ani słowa nie napisałem do Ciebie. Wszystko piszę do siebie, a Ty jesteś pretekstem.
Z każdym napisanym słowem tekstu pretekst się zmniejsza, dlatego Ty też giniesz w słowach. Coraz mniej Ciebie, coraz więcej Mnie.
Kiedy już cała zgubisz się w słowach, które nawet nie dotyczą Ciebie, one tylko zakrywają ciebie, będziesz warta tyle, co wspominani przez nas martwi, którzy też byli pretekstem dla Ciebie i dla mnie, łamali się i gnili, być może wyobrażając sobie, że ktoś zapłacze po nich, nie rozumiejąc na pewno, że dla żywego liczy się tylko on sam, a jeżeli żywy płacze, to zawsze nad sobą.
Wisi nad tym wszystkim chmura patetyczności i sentymentalizmu. Hamuje mnie przed użyciem szczegółu. Kusi nawet, żeby całą tę korespondencję unicestwić.
Stroimy się w śmierci, ale nie dla nas wzajemnie, tylko dla tych, w których niepożądane ręce trafią nasze pożądliwe listy bez żadnego w tym udziału naszego.
W naszym Święcie Zmarłych nie czci się pamięci, lecz ją gnoi. Dla mnie to nie cel, tylko środek; chcę wprowadzić się w specjalny stan.
Wracałem kiedyś autem do domu autostradą pod Krakowem i jakiś człowiek wjechał przede mnie i złośliwie zwolnił, zmuszając do gwałtownego hamowania, gdyż mu wcześniej nie ustąpiłem na lewym pasie. Skurwysynu, dorwę cię, pomyślałem i zacząłem go ścigać, grubo przekraczając prędkość. Nie byłem doświadczonym kierowcą i zgubiłem go, nie prędzej jednak niż wylądowawszy już po zupełnie innej stronie miasta niż moja. Jaki był mój plan? Nie miałem planu; mówiłem sobie tylko: Dorwę cię, gnoju, choćby na granicy kraju. Dobrze, żem go zgubił, bo gdyby pościg trwał, narastałby krępujący dylemat, każdy moment na rezygnację byłby naraz zbyt wczesny i późny.
Ma to związek z Twoją uwagą na temat Erosa i Tanatosa, bo oprócz tych chuci jest jeszcze chuć trzecia (trójka, trójka znowu przepastna!), chuć głupoty (i też ma greckie imię: Koalemos, Arystofanes to imię wspomina). Głupota, zważ proszę, nie jest ubytkiem w mądrości, lecz samoistną siłą. Mówię, bo wiem; przyznaję jej pierwszeństwo przed życiem i śmiercią; przyznaję z całą stanowczością, na jaką głupota pozwala.
Dlatego stan, do którego dążę, można opisać między innymi jako stopienie się ze swoją głupotą tak dalece, żeby żadna myśl nie wpadła w jakąkolwiek szczelinę. To będzie, tak sobie mówię, trampolina do życia albo do śmierci.