NAPISANA PRZEZ AUTORA O NAZWISKU

QUASI POWIEŚĆ POD TYTUŁEM

PRA-WEDA

Motto: „Prawda was wyzwoli”. (Jezus Nazarejczyk). 
Dedykacja: Wszystkim –  –     

 

 

[…]

Wychodzę z metalowej rury, a tu jakaż jasność! Jakież ciepło! Aha! W związku z tymi przysłowiami zapomniałem dodać, że spodziewam się teraz obrotu rzeczy w stronę jak najpomyślniejszą. Tyle że istnieje jeszcze coś takiego jak ironia losu. Ale nie przesadzajmy i nie teoretyzujmy. Jesteśmy w stolicy Tutabonu, Adreys; trzeba to odmalować stosownym opisem. Od jasności, jaka tu o tej porze panuje, bolą aż oczy. Sięgam do kieszeni surduta i grzebię w nich, oczekując że zaraz zmaterializują się tam przeciwsłoneczne okulary. Ale jak je założyłbym na oczy, skoro już mam na oczach szkła optyczne? Jestem niestety krótkowidzem, czytelnicy trzech poprzednich tomów moich przygód wiedzą, że z tego próbowałem zrobić po prostu zaletę. Akcent jak najbardziej stylistyczny. Przeklęta, ale nieunikniona jedność przeciwstawności wystrychniewa mnie tym razem na przysłowiowego dudka jednak! Gdy zamienię bowiem okulary optyczne na przeciwsłoneczne, nie będzie mi zbyt jasno, ale stanie się wszystko zbyt niewyraźne! Niesprecyzowane! Komu jak komu, ale detektywowi wyrazistość obrazu jest niezbędna wszak wprost organicznie! Nic. Na razie ścierpię jakoś ten nadmiar światła, a potem się zobaczy, co będzie można zrobić. Wobec gorąca, jakie panuje w Adreys, nie pozostaje mi nic innego jak nie tylko nie wrzucać na kark jesionki, lecz także zrzucić z grzbietu surdut. Trzymam te pokaźne szczegóły mojej garderoby na przedramieniu lewej ręki. Beton lotniska, po którym stąpam, też jest rozgrzany, czuję to stopami. Zaczynam żałować, że na moją wyprawę do serca Afryki nie wziąłem jakichś lżejszych butów, choćby sandałów. Terminal tutejszy jest większy niż ten w Schizogrodzie a równie nowoczesny; oddano go do użytku pewnie niedawno. Otaczają go wysokie, ale cienia dające tyle co nic, palmy daktylowe lub kokosowe, tutaj nie jestem znawcą. Zmierzam w stronę tego, stojącego szkłem i aluminium, gmachu bezproblemowo, podziwiając po drodze gigantyczne powietrzne statki linii lotniczych wielu krajów, lotniska w Pyrii nie są pewnie tak przeciążone, przynajmniej to znane mi lotnisko schizogrodzkie Okęt. Pyryjczycy o  mieszkańcach Afryki wypowiadają się z pewną nonszalancją, czując nad nimi cywilizacyjną wyższość. O ile wiem, moi obecni rodacy na kształt cywilizacji europejskiej wpłynęli jednak tak mało, że aż wstyd; wszystko, co w Pyrii piękne i zmyślne, pochodzi z importu. Jak tu więc pysznić się czymkolwiek? Afrykańczycy dali światu przynajmniej jazz, muzykę rozrywkową i dobrych sportowców. Przechodzę terminal, którego klimatyzacja sprawia mi rozkoszną ulgę. Jak będzie dalej, o tym nie chcę nawet myśleć. Bo na to, że do tego klimatycznego piekła się przyzwyczaję, nie ma co liczyć, moje zdolności adaptacyjne są bowiem minimalne. Chyba, że bez reszty pochłonie mnie praca, to jedno dawałoby jakąś nadzieję. Przed terminalem – taksówki. Zajmuję miejsce w pierwszej z brzegu.

–  Aleja Kotoptu 175 – 34 A – wydaję dyspozycję czarnemu taksówkarzowi. Nie jest tak przystojny jak Umbaba Tabambu, ale tego należało się przecież spodziewać. Gdyby wszyscy mieli być przystojni, piękno cielesnego wystroju przestałoby być walorem. A likwidacji zróżnicowania któżby chciał? Chyba tylko zdeklarowani egalitaryści, zwolennicy równania w dół, choć też równanie w górę, miast trwania w różnicach, byłoby, jak powiedziałem, występkiem przeciw naturze – łamiącym ustalone normy. Startowanie parobka do księżniczki to próba rewolucji. Niestety, zmiany o charakterze rewolucyjnym – równie prędko jak zachodzą, szusują ku własnemu upadkowi i ogólnemu uwstecznieniu. Mówię to właściwie przeciw sobie, bo też w jednej rewolucji brałem udział. Teraz wiem, że lepiej by było siedzieć cicho i gnić, jak to jest właściwe memu stanowi.

Jedziemy, wokół przeważa architektura w stylu kolonialnym, w dużej mierze budynki są zniszczone jak po przejściu tornada. Ale nie wszystkie. Terrorystyczny wybuch podziałał zgubnie jedynie na gmachy wybudowane ze zwykłej cegły; niemal w całości zachowały się te, których budulcem był granit i bazalt. Jedno jest pewne: znajdujemy się w dzielnicy ludzi bogatych, byłych kolonistów. Slumsy nie tyle ominiemy, co nie będzie nawet potrzeby ich omijać, trudno bowiem przypuszczać, żeby dzielnica bogatych i strefa budynków rządowych, w stronę których zapewne zmierzamy, znajdowały się na dwóch rozdzielonych czymś, a więc na przykład slumsami, obszarach. Istotnie. Czarny szofer zatrzymuje swoją porządną taksówkę przed budynkiem, nad drzwiami którego jest wykuty w kamieniu napis w języku pyryjskim „Departament stanu”. To tu pracuje doktor Lin Piao. Lecz chyba, do cholery, tu nie mieszka!? Chcę płacić taksówkarzowi za kurs, ale nie wiem, ile to będzie wynosiło. Murzyn zasłania mi bowiem grubą nagą ręką nienawistny taksometr.

–  Proszę mi wybaczyć – mówię –  że chcę płacić według wskazania taksometru. Być może za to wszystko, co w swym życiu zrobiłem dla ludzkości, winienem już posiadać status milionera, niemniej takiego jeszcze nie posiadam. Choć przez krótki okres czasu posiadałem, ale to nieaktualne.

Taksiarz ze złą miną odsłania bezduszne urządzenie. Kwota jest śmiesznie niska, więc bez oporów zaokrąglam opłatę do czterdziestu afro. Tak, tak: w Europie –  euro, w Afryce – afro. Podobna modyfikacja nazewnictwa kontynentalnej waluty czeka nieuchronnie także Azję, Australię i obie Ameryki, chociaż panujące tendencje można oczywiście odwrócić, więc głowy nie dam, że będzie tak, jak być niby się zanosi. I tu nie zaprzeczam samemu sobie,  mówiąc o „nieuchronności” i o „ nie dawaniu głowy”, że będzie tak, jak dyktuje tendencja. Coś rzeczywiście może czekać, lecz znamy i takie przebiegi spraw, w których ktoś danej rzeczy się nie doczekuje. Wysiadam z taksówki, przechodzę pod drzwi Departamentu. Dziwi mnie trochę, jak możono zapomnieć lub zaniedbać kwestię obstawienia wejścia do tak ważnej instytucji, stosownym tu przecież, uzbrojonym strażnikiem. Pociskam klamkę obstalowaną na tych wielkich dębowych wrotach i niespodzianka, one nie ustępują! Mamy więc wytłumacznie braku tej siły zabezpieczającej, a poniekąd też uprestiżawiającej, wysoki – było nie było – urząd. Jak w Pyrii, do wnętrza reprezentacyjnego gmachu użytkowane wejście znajduje się pewnie po stronie podwórza. Obchodzę budynek i szukane drzwi niechybnie znajduję. Tuż przy nich, w wymalowanej w pasy o barwach narodowych Tutabonu budce, siedzi czarnoskóry strażnik w staroświeckim mundurze. Podchodzę do niego.

–  Zostałem wezwany do Departamentu przez urzędującego tutaj doktora Lin Piao.

–  Pana nazwisko? – obrzuca mnie oficjalnym spojrzeniem strażnik.

–  Flakonon Plux – prostuję się z godnością, choć moje nazwisko jest mu z pewnością nieznane, bo i gdzie prostemu człeczynie do wymagającej prozy eksperymentalnej. Ale jest to automatyzm, któremu nie próbuję się opierać, to przybieranie dumnej postawy w chwili, gdy jestem zmuszony przypomnieć sobie o tym, kim jestem, a raczej kim na skutek uporczywej a długotrwałej pracy się stałem. Strażnik ma w swej budce telefon, korzysta teraz z niego. Po chwili odkłada słuchawkę na widełki i wypowiada nienaganną pyryjszczyzną:

–  Szanowny panie Plux, doktor Lin Piao oczekuje na pana w swoim biurze na czwartym piętrze. Dojazd windą.

To powiedziawszy, salutuje. Przesyłam sierżantowi uprzejme skinienie i –  naprzód!

Szlifowania jakże cennych diamentów przy użyciu sprzętu dentystycznego, wykorzystywanego przedtem do obróbki spróchniałych zębów ludzkich. Wydeptywania deptaków w kurortach obcasami i podeszwami butów przeznaczonych tylko na tę okazję. Lawirujący pomiędzy małpim kuzynostwem homo sapiens dopatruje się swego podobieństwa w zwierzętach z zupełnie innych przedziałów etnicznych.

Otwieram bez przeszkód ciężkie drzwi wejściowe gmachu Departamentu Stanu. To jest przeszkodę tutaj stanowi może ich ciężar, ale dobre zawiasy, na jakich te drzwi są osadzone, likwidują problem równie szybko, jak powstał. Ten ciężar wziął się w mojej świadomości z samego zobaczenia grubego drewna tego pokaźnego prostokąta, nie ze zważenia go w dłoni. Wchodzę. Wszystko tu doskonale wymalowane, wyczyszczone, wyfroterowane. Na ścianach, podobnie jak w znanej nam siedzibie Umbaby Tabambu, po części malarstwo europejskie, po części sztuka typowo afrykańska, w dużej mierze szamańska. Za szklaną taflą, w jednym z kątów tej eleganckiej sieni, portiernia. Zajmujący ją czarny portier uśmiecha się do mnie doskonałymi zębami potomka kanibalów.

–  Witamy w naszych niskich progach, szanowny panie Plux!

Widać nieoceniony Lin Piao zdążył powiadomić co poniektórych, że od moich działań zależy tak wiele; co, z tym się nie będziemy przedwcześnie zdradzali. Przecież zresztą powie nam o tym dopiero doktor Piao; nie mam obowiązku wiedzieć czegoś, co samo się okaże. Ujęty gościnnością tutabońskiego Adreys, zajmuję miejsce w tutejszej windzie z iście niewymuszonym uśmiechem. Czwórka, wciskamy. I szuuus! – do góry. Ten Piao to chyba Chińczyk, sądząc po nazwisku. Skąd o mnie słyszał i co skłoniło go do zawierzenia moim detektywistycznym umiejętnościom, i to powinno zaraz się wyjaśnić. Czwarte piętro, wysiadamy. Nie, nie będę musiał błądzić, wielki napis z kierującymi pod stosowny adres strzałkami, likwiduje tę, znaną mi z warunków festylskich, groźbę jak żaden inny. „BIURO MINISTRA DO SPRAW NIEPRZEWIDZIANYCH – DR LIN PIAO”. Szerokim a długim korytarzem, po bokach którego zamontowano drzwi innych ministerstw, pewnie zmierzam do celu. Co prawda, nie tak już ochotnie i nie z takimi nadziejami, jak w najpomyślniejszych latach mojej dawności. Ale trzeba żyć przyszłością; kto zanadto zapatrzony do tyłu, szanse, które rysują mu się teraz, pewnikiem zmarnotrawi, czemu trudno by przyklasnąć. A oklaski to wszak dla artysty rzecz podobna jak deszcz dla rośliny – po ich doznaniu rośniemy. Mijam siedziby ministerstw rolnictwa i wyżywienia, walki z analfabetyzmem, przeciwdziałania nadmiernej zabobonności. Co do tego ostatniego, to zgadzam się, owszem. Pewna doza myślenia magicznego przydaje się nawet trzeźwym racjonalistom; chwilami wręcz, a to wtedy, gdy, zgubiwszy wątek,  przedostajemy się w dziedziny osłupienia istnieniem – swoim, światowym, jakimkolwiek, wydaje się czymś nie do zastąpienia. Stworzył nas Bóg, abyśmy go chwalili – znajdujemy wyjaśnienie podpowiadane nam od tysiącleci przez znawców czarnooprawnej księgi, w której spisano natchnioną mądrość. I to zdaje się nam wystarczać, chociaż owa natchniona mądrość tak się ma do wiedzy osiąganej przez pracowników nauk przyrodniczych dzisiaj jak „mądrość” dziecka, które nasłuchało się pełnych „czarów” bajek, do wiedzy inteligentnego dorosłego człowieka. Ten człowiek też nie wie wszystkiego, najczęściej „wszystko” zresztą go nie obchodzi, nad czym – przyznaję – ubolewam. Ale świat wiedzy dostępnej chętnym z popularnonaukowych opracowań jest wystarczająco bogaty, by zwykły, tyle że krytyczny a pojętny, inteligent zapełnił nim sobie głowę bez reszty. Cuda zdarzają się i to stanowi dla nas jakiś wentyl bezpieczeństwa, azyl, gdzie możemy się schronić, gdy wiedza naukowa o niewzruszonych koniecznościach będzie nas zbyt już przytłaczać. To, co zwyczajne, ma swoją przeciwstawność w tym, co cudowne. Tym niemniej byt zbudowany z samych cudowności byłby co najmniej tak samo mdły jak ten zwyczajny, nieubogacony fantazją i cudami. Bez Boga bylibyśmy osamotnieni, ale bez dającej się zbadać i wytłumaczyć zwyczajności cudowność nie miałaby z czym kontrastować czy współgrać. Zapewne trzeźwością można się zmęczyć. Pijani wiarą w nadprzyrodzoność patriarchowie też jednak dowodzą prawd swojej wiary metodą trzeźwej logiki i zgodności z naszym wspólnym codziennym doświadczeniem. Nie ma bowiem innej drogi porozumienia i trwania w świadomej styczności niż ciągłe odwoływanie się do tego, co znajome. A znajoma – powie ktoś: do obrzydliwości! – jest zwyczajność. Zwyczajności mamy aż za dużo (jest to co innego niż marzona przez niektórych a idealna normalność), cudowności odczuwamy na ogół bolesny deficyt. Ale gdyby stan ilościowy jednego i drugiego się wyrównał, co byśmy zyskali? Gdzie nie ma różnic, nie ma „też” bytu. Jedyne możliwe wyrównanie jest to wyrównanie do zera. Bo i co by było, gdyby wszyscy mieli należeć do bogaczy, czyli – jak to wielu rozumie – mieli złota jak lodu? Gdyby wszystko było ze złota, byłoby tak samo jak wtedy, gdyby wszystko było z – za przeproszeniem – gówna. Do pełni barwności potrzebne jest całe spektrum barw, a nie tylko barwa, którąśmy sobie upodobali, jedna. Gdyby nie lekkie bóle, nie powstawałaby w ogóle świadomość sprawności, szczęścia, istnienia. Czuć bowiem możemy tylko ból; to już inna sprawa, że może on być przyjemny. Jest biuro doktora Piao. W swoim, już ponad półwiecznym, życiu rozmawiałem i z królami, więc rozmowa z ministrem to nie będzie dla mnie jakaś tremująca nowość. A jednak mając przed oczami drzwi, za którymi czeka mnie właściwy początek pracy nad ratunkiem życia w obrębie sporej wszak planety, jaką jest na swoje szczęście lub ku swojej zgubie nasza poczciwa Ziemia, trochę się trzęsę. Pociskam klamkę. Drzwi ustępują nadspodziewanie łatwo. Za mahoniowym biurkiem, na którym, poza stosem różnoformatowych i różnobarwnych szpargałów, nie leży literalnie nic, siedzi maleńki człowieczek – usadowiony w olbrzymim, wyściełanym miękkościami fotelu. Na mój widok zrywa się na równe nogi i biegnie ku mnie, jakby się paliło.

–  Panie Flakononie! – krzyczy, biegnąc. – Jakże to dobrze, że się pan pośpieszył!

Już do mnie podbiegł; z serdecznością człowieka, który widzi wreszcie kogoś, za kim się stęsknił, poklepuje mnie po plecach, w swoich drobnych a pulchnych dłoniach usiłuje zmiażdżyć moją średnich rozmiarów prawicę; byłby do niebios aż sięgnął, ażeby dość wyraziście okazać mi bezmiar swej serdeczności. Wylewność ministra do spraw nieprzewidzianych każe mi sądzić, że ze sprawą, dla której tu przyjechałem, niestety mocno sobie nie radzi i że w związku z tym najprawdopodobniej jest ona trudna do granic beznadziejności, czemu dopiero ja mam dać skuteczny odpór, chociaż jedyny materiał, z jakiego doktor Piao może mnie znać, to jest moje sławetne lingwistyczne zupy, wskazuje wszak jednoznacznie, iż bynajmniej nie detektywistyczna biegłość przesądza o swoistości mej kontrowersyjnej osoby, tylko wszechogarniająca pechowość.

–  Doktorze Piao – wypowiadam sztywno. – Przybywam tu do pana z intencjami jak najlepszymi, lecz też pełen uczuć zupełnie sprzecznych. Z zalet, jakie przy dużej dozie dobrej woli można wiązać ze mną, da się wyliczyć dwie: pierwsza to ta, że jakoś tam zapewne umiem zmyślać, natomiast druga, że robię to z pewnym wdziękiem. Która z tych, niepospolitych może, lecz całkiem nieprzydatnych w pracy detektywa, umiejętności kazała panu postawić na mnie jako na kartę atutową w pańskiej szalonej rozgrywce? Bo, że ona należy do szalonych, to oczywistość. Ponieważ ja do innych już zupełnie się nie nadaję.

–  Panie Flakononie, usiądźmy – mówi Piao, podstawiając mi pod tyłek archaiczny zydel, na którym siedzieć mi będzie i zbyt twardo, i nazbyt wysoko, bo co do tego ostatniego, to lubię, nawet siedząc, mieć stopy na ziemi, a tu wypada, że będę nimi teraz majtał.

Patrzę na boki. W tym dużym, ministerialnym pomieszczeniu poza stanowiskiem szefa są jeszcze cztery biurka – dwa po lewej, dwa po prawej. Przy każdym z nich zapamiętale a bezgłośnie wystukuje coś na otwartym laptopie jedna czarnoskóra sekretarka. Piao, jak przypuszczałem, posiada skórę żółtą. Przy mojej, nieco żółtawej od papierosów, lecz w przeważającej mierze bladej jak płótno cerze twarzy – zróżnicowanie kolorystyczne w gabinecie wiadomego ministra mamy zgoła malownicze. Chińczyk wraca na swój fotel. Nie wiem, czy wypada o tym mówić, bo może to zbyt poufałe?, lecz cichaczem ściągam dłoń w trąbkę i, osłaniając nią usta, rzucam do mego gospodarza profilaktycznie:

–  Jest pan pewien dyskrecji swych współpracownic?

–  Jak swojej własnej. Są to absolwentki-prymuski najlepszego liceum w Adreys, gdzie za najmniejsze uchybienie grozi kara wydalenia ze szkoły bez możliwości podjęcia nauki w liceum innym. Wykształcenie to skarb, zwłaszcza w kraju, gdzie brakuje mądrych głów.

–  Rozumiem – mówię szybko, nie chcąc, by Piao rozgadał się na temat mający się nijak do mojej misji. – W takim razie proszę mnie wtajemniczać.

–  Panie Flakononie, w najgrubszych zarysach sprawa przedstawia się niby prosto. Otóż międzynarodowy terroryzm pięć dni temu w Adreys dokonał swego kolejnego, mającego przynieść tragiczne żniwo, ataku. Natychmiast po tym akcie terroru, powodowany zbawienną intuicją pracownik tutejszego instytutu klimatologii przeprowadził badanie zawartości dwutlenku węgla w powietrzu: była praktycznie zerowa. Wobec groźby unicestwienia życia w skali globu, jaką od kilkudziesięciu lat serwuje, także nam, ludziom, zawiniony nieświadomie właśnie przez nas efekt cieplarniany, tragedia dziesiątków tysięcy mieszkańców stolicy Tutabonu staje się czymś takim jak ofiara przebłagalna, której Bóg wysłuchał! Wszystko bowiem zdaje się wskazywać, że to wybuch nieznanej nam a znanej terrorystom substancji spowodował skroplenie się nad Adreys ogromnej ilości dwutlenku węgla w powietrzu atmosferycznym, co pozostaje do dzisiaj dla światowej nauki oficjalnej zadaniem ponad siły! Gdyby substancję ową zlokalizować i dostarczyć odpowiednim czynnikom, moglibyśmy nadal bez obaw jeździć swoimi samochodami, latać samolotami, wytapiać stal w swoich hutach, ogrzewać w zimie swoje mieszkania, korzystać z elektryczności! W przeciwnym razie zginiemy wszyscy, a wraz z nami obróci się w perzynę cały świat ożywiony, jaki – mamy na to dowody – istnieje tylko na Ziemi! Bo na to, żeby wycofać się ze zgubnej praktyki nadużywania węgla i jego pochodnych jako paliwa, nikt niech nie liczy! Jesteśmy zbyt dosłownie bowiem niewolnikami swoich przyzwyczajeń i wolimy choćby zginąć niż od nich odejść. Wygoda, bezpieczeństwo, sytość i zaspokajana potrzeba wypełniania ciekawostkowymi projekcjami  codziennie oczyszczających się z treści wczorajszych – wolnych obszarów mózgu – oto, co zapewnia nam cywilizacja oparta na spalaniu węgla. Dawniej atrakcją, przeganiającą nudę precz, były wojny. Do dziś zresztą wydaje się nudne to wszystko, co nie ociera się o śmierć, tylko bowiem w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa wyzwala się w nas błogosławiona adrenalina. Stąd popularność i w dzisiejszych dokonaniach kulturalnych takich gatunków jak horror czy film detektywistyczno-kryminalny. I tak jednak jest to postęp w odchodzeniu od prymitywizmu, gdy zestawić z dzisiejszymi dawniejsze zewy mordu. Wszelako treść rozpalających zmysły niebezpieczeństw dla ogromnej większości ludzi od tysiącleci do dzisiaj pozostaje jedna i ta sama: emocjonujemy się, gdy człowieka zabija, upokarza, ośmiesza – drugi człowiek. Tymczasem rychłe nadejście końca naszego świata, obojętnie kto by je miał spowodować, nie wywołuje emocji – może dlatego, że nie jest, tak łatwo jak koniec jednostki ludzkiej, wyobrażalne. Cóż? Ze swych potrzeb energetycznych ludzkość nie zrezygnuje. Żeby, jak to się mówi, wilk był syty i owca cała, wystarczyłoby przestawić produkcję energii z tradycyjnej na jądrową. Jednak to zdałoby egzamin tylko w przypadku perfekcyjnego przeprowadzenia takiego zabiegu, do czego w skali globalnej nie jesteśmy raczej zdolni. W tej sytuacji wynalezienie metody taniego skraplania dwutlenku węgla w wielkich obszarach atmosfery zakrawa na prawdziwy dar niebios! Cóż, gdy związany z terrorystami wynalazca sam najpewniej nie wie, jak zbawienne działanie posiada, niszczycielska wszak w zamyśle, substancja, którą otrzymał, a my nie możemy apelować do niego o dostarczenie nam tej technologii, ponieważ człowiek ten na pewno nie jest panem swojej woli! A nawet gdyby był, musi się obawiać tak zwanego pociągnięcia do odpowiedzialności karnej za pracę dla ludobójców!

–  Ośmielę się zauważyć, doktorze Piao – mówię nie bez ironii –  że dyskretne załatwienie tej sprawy, jakim chce pan obarczyć mnie, przyniesie Demokratycznej Republice Tutabonu kolosalne wprost profity.

–  Zarobi i pan – ton ministra staje się nagle suchy. – Powiem panu, panie Plux. Każdy detektyw czułby się zaszczycony powołaniem do misji, którą z czystej sympatii dla pańskich uroczych książeczek zdecydowałem się powierzyć panu.

–  Bez urazy, panie ministrze. – Połapywuję się  w sam czas, że dopuszczenie mnie do tajemnicy ministra Piao, w sytuacji gdybym coś tu marudził, może śmiertelnie mi zagrozić. – Komunikuję niniejszym, że jestem gotów przystąpić do pracy. Tylko jeszcze dla zaspokojenia mojej ciekawości proszę mi powiedzieć, jak to się stało, że w Tutabonie mówi się językiem pyryjskim. I druga sprawa. Potrzebowałbym, jeśli nie sprawiłoby to panu kłopotu, przyciemnionych szkieł o mocy minus dwie i pół dioptrii każde.

–  O! – Nie wiedzieć czym uciesza się doktor Piao. – Z tym drugim będzie bodaj łatwiej niż z tym pierwszym! Mój doktorat uzyskałem bowiem na katedrze okulistyki stosowanej i teoretycznej w Schizogrodzie. Pozwoli pan, że do pana podejdę.

–  Ależ nie mam nic przeciwko temu.

Piao zbliża się do mnie, wyjmując po drodze z napierśnej kieszeni garnituru niepozorny przyrząd mierniczy. Już podszedł.

–  Proszę zdjąć z oczu swoje stare okulary – dysponuje. Zdejmuję. – Teraz proszę patrzeć przed siebie, przez ćwierć minuty trzymając głowę nieruchomo.

Patrzę przed siebie i trzymam głowę, jak chciał, on tymczasem mierzy rozstaw moich źrenic. Lecz czy z czegoś takiego można robić doktorat? Piao uzyskane dane zapisuje na kartce, po czym stwierdza jeszcze półgłosem i zapisuje na tejże kartce, że „głowę mam średnią”, co zapewne nie stanowi żadnej impertynencji, tylko wiadomość dla optyka, który będzie te okulary robił.

–  Panno Gwazadobziu – Piao zwraca się do jednej ze swych sekretarek. – Pójdzie panna do gabinetu optycznego na pierwszym piętrze, gdzie specjalista Hambdu zrobi na poczekaniu okulary według danych spisanych na tej karteczce.

Wywołana przez ministra sekretarka bez słowa wstaje znad swego laptopu i, wziąwszy świstek, opuszcza gabinet. Wkładam moje, jak powiedział Piao, stare okulary, bez których widzę wszystko i niewyraźnie, i czuję się mniej pewnie, co przesądza, że, chociaż zapewne negatywnie odbijają się na moim wyglądzie, wolę je mieć na oczach niż na przykład w kieszeni. Mój gospodarz tymczasem wraca na swoje miejsce za biurkiem.

–  Co do języka pyryjskiego w Tutabonie, to sprawa przedstawia się następująco. Otóż Tutabon od lat do jeszcze nie tak dawna był związany z Pyrią układem politycznym. W myśl tego układu dostarczaliśmy pana obecnej ojczyźnie po zaniżonych cenach taki towar jak banany, daktyle czy orzechy kokosowe, natomiast nasza młodzież bezpłatnie kształciła się na pyryjskich uczelniach. To ostatnie spowodowało, że wkrótce cały bez mała parlament tutaboński stanowili ludzie mówiący płynnie po pyryjsku. Ci ludzie niebawem przegłosowali projekt, by językiem urzędowym Tutabonu stała się właśnie pyryjszczyzna. Do norm językowych klasy rządzącej w niedługim czasie doszlusowało szkolnictwo średnie, podstawowe, a z pewnym opóźnieniem po pyryjsku mówił już cały naród. Wybór pana, Flakononie, na realizatora wiadomej misji spowodowało po części też i to, że, w przeciwieństwie do wielu pracowników biur detektywistycznych świata, mówi pan językiem, jakim i my się posługujemy. Odpada dzięki temu wiele kłopotliwych niedogodności.

Piao powiedział to i teraz zza swoich szkieł, jakie częstokroć zmuszeni są nosić ludzie, którzy wiele w swym życiu czytali, obrzuca mnie spojrzeniem szczególnie świdrującym.

–  Mam nadzieję, że do wiadomego zadania przystąpi pan, Flakononie, z wystarczającą dozą wiary w powodzenie jego realizacji.

–  Jestem zdeterminowany tak silnie, jak tylko w istniejących warunkach na to mnie stać. Jednak siedzi we mnie jak podskórna drzazga jeszcze jedna niejasność. List, który sprowadził mnie do pana, ministrze, posiadał dwie wersje językowe. Dlaczego?

Naturalizowany w Tutabonie Chińczyk, który zresztą, o ile kogoś to interesuje, może być ode mnie młodszy najwyżej o 10 lat, nie sprawia wrażenia osoby, którą moje proste pytanie by zamurowało. Odpowiada swobodnie:

–  Och, to drobiazg! Chciałem, by moje pismo wyglądało poważniej. Pyryjski, jakkolwiek zrozumiały i będący w użytku w kilku krajach, że wspomnę tutaj tylko znaną z pańskich artystycznych reportaży Festylię, nie jest niestety językiem w pełni międzynarodowym. Dołączyłem do mego listu wersję angielską więc trochę ze snobizmu.

Wraca panna Gwazadobziu z moimi nowymi, przyciemnionymi już, okularami. Składa je w moje dłonie z rodzajem udemokratycznionej cokolwiek czci, należnej osobie, od której zawisa bezpieczeństwo całości, w której zawieramy się my wszyscy – zdolni sobie z tego zdać przysłowiową sprawę.

–  Dziękuję, panno Gwazadobziu – mówię, nie chcąc, aby myślano, że zbyt megalomańsko dystansuję się od pracowników wspólnej przecież sprawy, którym los, Bóg czy jakiś inny zestaw czynników przeznaczył powołanie mniej pewnie zaszczytne niż moje.

–  Traktuję moją pracę zgodnie z wymogami, jakie stawia przede mną pracodawca, szanowny panie Plux – słyszę w odpowiedzi. A więc sekretarki pilnie śledzą, o czym ja i Piao rozmawiamy. Mimo, że (niby?) pracują nad czym innym przy swoich laptopach.

–  I to by było już wszystko – tonem zamykającym oznajmia minister, powstając. – Oto kieszonkowe, z którego opłaci pan hotel, restaurację, ewentualnie konieczność przekupienia naszego wynalazcy lub któregoś ze strzegących go bojowników z terrorystycznej grupy Amina Basnadara, która przyznała się do przeprowadzenia wiadomego ataku.

Biorę sporawą paczkę banknotów, lecz nie wiem, gdzie ją schować. Zwyczajnie pakunek tej wielkości upchałbym w kieszeń surduta, jednak Adreys ma zbyt ciepły klimat, by w surducie po nim chodzić; to zwierzchnie okrycie trzymam teraz na lewym przedramieniu, razem z jesionką. Rozmyślać godzinami o sprawach, które można załatwić w parę minut, było moim życiowym przekleństwem,  odkąd sięgam pamięcią. Wszelako trudno reformowalne nawyknienia próbowałem odwoływać takoż już od wczesnych lat dziecinnych. Więc i teraz, idąc za tym, co w mej osobowości wytworzyłem i zachowałem zgodnego z rozumem, zdobywam się na prośbę skierowaną do doktora Piao, chociaż nadal się boję, że uzna, iż jestem nazbyt marudny, i da temu wyraz.

–  Panie ministrze, prosiłbym jeszcze o foliówkę, czyli foliową torbę, na te pieniądze, ponieważ trzymać je bezpośrednio w dłoni mogłoby stanowić zbyt jednoznaczną zachętę dla pospolitych złodziei, jakich nie brakuje nigdzie na świecie, zatem pewnie dosyć ich chadza też uliczkami Adreys.

Piao opada na fotel, by jednym szarpnięciem wysunąć z biurka którąś z szuflad.

–  Ma pan tutaj swoją foliówkę – podaje mi przez blat. Biorę. – A teraz do widzenia!

–  Żegnam pana, ministrze Piao. Żegnam też panny sekretarki. Niech jeszcze tylko będzie wolno mi powiedzieć, że ciężko mi się z wami rozstawać.

–  Do widzenia panu, szanowny panie Plux! – deklamują ubrane po europejsku Murzynki. Skłaniam się i wychodzę. Teraz spacerek korytarzem w stronę wind.

Poszukiwania formuł dla procesów znanych, lecz dotąd nienazwanych. Wpatrywania się w szyderczą biel kartki, gdy inni swoje oko w oko z problemem przenieśli w obręb, pełnej syknięć zabraniających jakiegokolwiek komentarza, sali telewizyjnej. Chorobliwie fantazyjny wystrój wewnętrznych kawiarenek w psychiatrionach, czyli psychiatrycznych szpitalach. Poszukujący nie wiedzieć czego optymista wyraża ocierające się o obłęd zdumienie, że, od czasów wynalezienia dekalogu, ludzkie podejście do spraw etyki teoretycznej i stosowanej nie zmieniło się ani o jotę. A przecież wyjście z nijakości ku śmiechowi jednych odbywa się jakże widocznym kosztem płaczu drugich! Przecież nawoływania do bezgrzeszności jakże ewidentnie sprowadzają i utwierdzają w wiernych smutnych Kościołów panującą nijakość.

Buntuje mnie postrzegana bezmyślność upierania się przy niewielu prymitywnych schematach. Lecz wszak dostrzegam ją i w sobie. Czy bowiem na przykład nie jest karygodną jednostronnością moje stałe przypisanie strukturom oficjalnie uznawanym? Wszedłem w układ z władzami Tutabonu, które chcą ratować świat, a więc innymi słowy odwlekać jego agonię. Czy nie powinienem raczej przejąć się mocniej hasłem, że lepiej krótko płonąć niż długo dymić? I wejść w układy z wesołymi terrorystami na przykład? Przyznaję szczerze, że wobec takich pytań jestem bezradny. Niestety bowiem wygląda na to, że tęskniona przeze mnie nieśmiertelność życia (znamy też nieśmiertelność śmierci) to będzie właśnie owo trwające w nieskończoność dymienie. Pragnąłem niegdyś wszelkie dobro zespolić w jednię, która dopiero jako taka byłaby potęgą władną dyktować tak zwanemu Szatanowi warunki nie do odrzucenia. Ale to mi się nie udało. Cóż, trzeba operować teraz w przestrzeni uszczuplonej, dobrze że w ogóle mogę jeszcze się poruszać.

No więc idę tym korytarzem do wind, mijając się w nim z elegancko ubranymi Murzynami, przeważnie tylko nieco ode mnie młodszymi. Co do wieku, to mój byłby wręcz idealny jak na ten fach, profesję reprezentanta kraju na politycznych kongresach. Ale 55 lat to może liczyć i świerk, który jako drzewo nie wypowie słowa nie tylko mogącego rację stanu danej państwowości czy narodowości jakoś uwypuklić. Drzewo nie wypowie słowa żadnego. Tak i ja nie nadaję się do polityki. Choć błędy ludzi piastujących najwyższe urzędy w państwie zdaję się dostrzegać i częstokroć, przecież też z innymi obserwatorami politycznej sceny, śmieję się, że taki to a taki człowieczek, zwycięzca wyborów prezydenckich czy partyjnych, popada w sprzeczności z samym sobą, a my, społeczeństwo, mamy mu być posłuszni. Czyżbym więc optował za anarchią? Chaosem? Nie. Instytucja władzy jest potrzebna, a to w celu pilnowania ładu i decyzyjnego reagowania na powstające od czasu do czasu nieuchronnie sytuacje nieprzewidziane. Jej obowiązkiem jest dbać o interes państwa i tegoż państwa obywateli, koordynując wysiłki ludzi i mocą swego autorytetu trzymając społeczeństwo w ryzach. Władza też musi kierować państwowe pieniądze z podatków na najbardziej potrzebne ogółowi inwestycje – dające mu pracę, bezpieczeństwo i prestiż. Nikt za nikogo nie będzie żył, tym niemniej oczekuje się od władzy, że, posługując się przynależnymi jej instrumentami, będzie stwarzać ludziom warunki do wartego zachodu życia. Władza też winna być czynnikiem godzącym, sprzeczne niekiedy, interesy poszczególnych grup społecznych; wyznaczać standardy, co jakiej grupie się należy. Co jest dobre, a co złe, o tym uczymy się w szkołach. Jednak i polityka edukacyjna winna ulegać modyfikacjom, nie jest jedna na wszystkie czasy, jak prawa sformułowane przez Newtona czy Einsteina. Ludzie się kłócą, na problemy bowiem można patrzeć pod różnymi kątami i każdy chce mieć rację.  Nadawać ton grze to przeforsowywać swoją osobowość jako wzorcową, naginać innych do siebie. Ci, dla których najmądrzejszy jest ksiądz, ponieważ osiągnął biegłość w posługiwaniu się mamidłem, powiedzą za nim, że za cierpliwe znoszenie mąk życia czeka nas odpłata w Niebie, natomiast dla niecierpliwych Bóg przygotował Piekło i Czyściec. Poddajmy się woli bożej, zaufajmy mądrości bożego planu i siedźmy cicho, bo w przeciwnym razie tylko się skompromitujemy i narazimy na wieczne potępienie. Władza boska przewyższa ludzką nieskończenie i dlatego szacunek dla tej ostatniej nie jest tym, czego szary człowiek ma powody zazdrościć. Żyjmy pogodzeni z własną znikomością, albowiem racją człowieczeństwa jest podlegać prawdziwemu Panu, który, jeszcze zanim świat stworzył, wiedział, że będą w świecie synowie wyrodni, lubiący upajać się rzekomą niezależnością Odeń. Ale władzy, jaka by nie była, należy słuchać. Musimy uczyć się pokory wobec Boga poprzez pokorę wobec tych ludzi, których Bóg wyznaczył, ażeby rządzili nami docześnie w Jego imieniu. A jeśli władza deprecjonuje Boga?

Korytarz przeszedłem, teraz jazda windą, przejście sieni, zwanej z angielska hallem, gdzie grzecznościową formułką żegna mnie portier, wyjście drzwiami z siedziby departamentu. Zresztą nie wiem, czy jest to siedziba departamentu, czy lokal rządowy. Opisuję tok moich doświadczeń trochę prześmiewczo. Możliwe, że się nie znam na strukturach władzy. I nie o to chodzi, żeby tu wszystko pod tym względem grało jak ta lala. Mój tekst po trosze ma bawić, po trosze rozbudzać wyobraźnię szanownego czytelnika, ażeby ten ostatni sam zaczął myśleć na tematy, jakie ja tylko sygnalizuję. W każdym razie, gdym wyszedł z wiadomego budynku, natknąłem się na budkę ze strażnikiem. Ten strażnik uśmiecha się do mnie przyjaźnie i już-już, a byłby wypowiedział formułkę przepisowego pożegnawczego pozdrowienia, ale do jego budki podchodzę teraz zbyt blisko, by nie musiał wyczuć, że na pożegnanie jeszcze za wcześnie, ponieważ mam doń jakąś kwestię prawdopodobnie. Murzyn w staroświeckim mundurze, upodobniającym go do postaci z teatralnej farsy, nie myli się, nadstawiając ucha! Tym uchem bowiem będzie mu zaraz dane coś usłyszeć! Nie będzie to niestety nic niesłychanego.

–  Panie sierżancie, proszę mi powiedzieć, gdzie znajdę w Adreys dobry hotel.

–  Aleja Kotoptu 180, nie warto brać taksówki, to dosłownie dwa kroki w tamtym – pokazuje palcem – kierunku. Życzę udanego zakwaterowania, szanowny panie Plux!

To powiedziawszy, salutuje mi. Odpowiadam tym samym.

Grania deszczowych kropel na mocno naciągniętej membranie namiotowego płótna. Pospolitujący się z sierżantami generał, w miarę jak tamci przechodzą w spoufaleniu samych siebie, dochodzi do niewesołego wniosku, że kultura zaczyna się dopiero od majora i wzwyż. Jest to smutne dlań, ponieważ wydawało mu się dotąd, że inteligencja wrodzona, będąca przecież domeną szarż niższych, w połączeniu z inteligencją nabytą, właściwą oficerom, da mieszankę zdolną wytworzyć dzieła niespotykane dotąd w historii. Tymczasem okazuje się, że, zamiast podążać wspólnie w stronę stawiania i rozwiązywania problemów, „inteligentni z urodzenia” prostaczkowie prześcigają się tylko w wynajdywaniu pomysłów, jak tu dokuczyć generałowi. Pewnie, wspólną pracę trzeba wpierw zorganizować, i to według jednej koncepcji, jaką zawsze popsują wnoszone przez gremium poprawki. Teoria zbiorowego intelektu tak czy inaczej upada więc i wszystko zostaje po staremu. Dostęp do prawdy, która  wyzwala, jest bowiem szeroki na tyle, że wpasować się weń może jedna osoba i nikt więcej. 

Obchodzę budynek departamentu – od podwórka po front. Przydymione okulary, że pozostanę przez moment przy ważnych drobiazgach, zdają egzamin na piątkę. Afrykańskie słońce Tutabonu nie oślepia mi już oczu, co jeszcze przed godziną odczuwałem nader boleśnie. Widzę dosyć dobrze, chociaż sto chorób nadal robi sobie pastwę z mej cielesnej powłoki, zaś powleczony nią duch, czyli umysłowość, pracuje też z oporami, popadając w trudno usuwalne otępienia i zacknienia dosłownie co rusz. Jest gorąco jak diabli. Chce się pić. To uderzenie falą gorąca po wyjściu pod gołe niebo –  z dających cień i oddech klimatyzowanych murów –  ma w pierwszej chwili coś przyjemnego w sobie. Ale miłe złego początki, jak wiadomo. Cóż, niedługo będziemy w hotelu, gdzie zażyjemy wszelkich wygód. Teraz tylko niepewność, czy nie pomyliłem kierunków. Tutaj samochody ciągną po jezdni nieprzerwanym niemal sznurem, a trotuary zapełnione są przechodniami – zupełnie jak na bardziej ruchliwych arteriach Schizogrodu. Żałuję, że nie spytałem sierżanta o nazwę hotelu, który mi polecał. Bo jakbym teraz miał pytać przechodniów o takie turystyczne przytulisko, to, wnosząc z moich niezbyt ekskluzywnych szat, skierowaliby mnie raczej do hotelu taniego: bez klimatyzacji i z karaluchami, a wszak w mojej pracy wręcz niezbędne jest pewne minimum komfortu. Zobaczymy, jak to będzie. W najgorszym razie przemęczę się trochę przez te parę dni w takiej bazie mych koniecznych detektywistycznych wypadów, gdzie warunki do wyciągania wniosków z zebranych danych będą zaledwie wystarczające. Idę, pamiętając, że polecany mi hotel mieści się właśnie przy tej alei, na której jestem. Wokół jadących, a też chwilami tkwiących w nienawistnych korkach, aut jest cała masa. Przechodnie takoż zmuszeni są niekiedy przeciskać się w ciżbie, choć tu zasadniczo jest luźniej. Wśród nich najwięcej mamy czarnych Afrykanów i Afrykanek; mniej Arabów przyodzianych w białe, zapewne bawełniane suknie; trochę tylko osobników pochodzenia europejskiego. Gmachy, stojące po obrzeżach ciągów pieszych i jezdnych, to jakby przeszły chwilę temu nienawistne trzęsienie ziemi, to jakby go wcale nie przechodziły; trudno ustalić epicentrum niedawnego wybuchu. No i w końcu wytęskniony hotel chyba się znajduje. Nie znajduje się sam, znajduję go ja, wszelako jest tak, jakby sam się znalazł. Nie było potrzeby kluczyć, musiałem nań się natknąć, idąc prosto; wystarczało mieć otwarte oczy i pomniejszające obraz szkła na tych moich powiększających go ku rozproszeniu oczach krótkowidza. Wchodzę w sień; dwa kroki i stoję przed przysłowiowym kontuarem recepcji.

–  Chciałbym się zakwaterować – mówię do recepcjonistki, której przyodziewek, a to mianowicie biały kitel z takimi ozdóbkami powyżej piersi, wzbudza we mnie niepotrzebnie jakieś niejasne podejrzenia. Pewnie, że niepotrzebnie! Kobieta bowiem zaraz uśmiecha się do mnie sympatycznie, witając mnie łatwo zrozumiałym i w miarę delikatnym pytaniem:

–  A będzie pana na to stać?

I w Schizogrodzie nie dowierzano nieraz zasobności mego portfela, więc zupełnie spokojnie tłumaczę, że byłbym chyba musiał postradać zmysły, pakując się do podobnej placówki bez stosownego zabezpieczenia finansowego.

–  Pobyt u nas kosztuje 30 afro za dobę. Z wyżywieniem.

–  Przystaję na te warunki – oświadczam ochotnie, pomny, że za taksówkę dziś jeszcze płaciłem tutaj 40. A hotel przecież wygląda porządnie.

–  Za pierwsze 3 dni płaci pan z góry 90 afro – oświadcza ta miła Murzynka.

Wyjmuję z foliówki potrzebne pieniądze, recepcjonistka tymczasem wykręca jakiś numer na tarczy tradycyjnego telefonu, co robi nie wiem dlaczego, ale w końcu nie muszę wszystkiego wiedzieć, jest wiele spraw, jakie bez żalu pozostawiam innym, niech każdy pilnuje swojego. Płacę i oczekuję na kluczyk do wynajętego pokoiku, jednak kobieta takiego mi na razie nie wręcza, na to miejsce prosząc, żebym chwilę poczekał. Co kraj, to obyczaj – myślę sobie, by bez zniecierpliwienia przystąpić do spełnienia jej prośby. Stoję więc przed recepcyjnym okienkiem, oglądam wykonaną według nowoczesnego projektu sień, której recepcja jest małą częścią. Pusto tu, ale dlaczego miałoby być inaczej; żeby wejść w kontakt zmysłowy z tłumem, wystarczy przecież wyjść na ulicę. Bywa różnie; gdy zbyt długo przebywamy w samotności, widok wielu ludzi skupionych na małej powierzchni wydaje się czymś najpiękniejszym. I na odwrót: gdy zbyt długo przebywaliśmy wśród ludzi, czymś najpiękniejszym wydaje się cichy, odosobniony kącik. Jest i osoba mająca zaprowadzić mnie do numeru; jak na boya ten młody mężczyzna przedstawia się może przesadnie okazale. Kto to widział, żeby hotelowy specjalista od spełniania drobnych życzeń gości ledwie mieścił się w swoim zawodowym uniformie, będąc typem rosłym jak gladiator!

–  Idziemy – mówi do mnie ten barczysty młodzieniec o minie boksera wagi ciężkiej. Słowo boya wydaje mi się komunikatem zbyt obcesowym jak na zasadniczą służebność jego funkcji względem gościa, którego pieniądze idą przecież też na jego pensję, wszelako nie mówię na razie nic, tylko postępuję za nim jak za przewodnikiem. Spacer nie trwa długo. Przeszliśmy sień i teraz wchodzimy w drzwi, nad którymi widnieje jakiś podświetlony napis. IZBA PRZYJĘĆ. Coś się pokręciło tym Afrykanom w naśladowaniu europejskich wzorów. Co prawda, Europa też nie jest kontynentem jednorodnym. Europejskie państwo Pyria, podobnie jak cały szereg innych integralnie administrowanych obszarów tego związku różnych państwowości, do dzisiaj pozostawałoby pewnie w epoce zbieractwa i myślistwa, gdyby nie naśladownictwo przodujących krajów regionu. Więc nie bądźmy dumni z tego, czegośmy sami nie wypracowali, bo to żenująca uzurpacja. Ale nie teoretyzujmy. Obecnie dostąpiliśmy zgoła praktycznego kłopotu. Wiele wskazuje niestety na to, że, zamiast znaleźć się w luksusowym hotelu, zbłądziłem pod dach jakiegoś prywatnego szpitala. Czarnoskóry lekarz w przepisowym kitlu wita mnie zza swego biurka przepytywanką z zakresu moich danych osobowych. Podaję mu bez zmyślania moje imię i nazwisko, wiek, miejsce zamieszkania, przynależność państwową, posiadane wykształcenie, pełniony zawód, przebyte choroby. Jestem oszołomiony spostrzeżeniem mojej pomyłki do tego stopnia, że na razie nie protestuję ani słowem przeciwko robieniu ze mnie osoby chorej; coś mi świta pod czaszką, że trzeba się strzec, ponieważ kto mi zaręczy, czy nie dostałem się raptem do szpitala dla trędowatych. Lekarz kończy wpis moich danych do karty chorego, jaką mi założył.

–  Co za kłopoty sprawiły, że musiał pan do nas się zgłosić? – rzuca.

–  Żadne kłopoty – odpowiadam, starając się nadać swoim słowom naturalne brzmienie. – Jestem w Adreys pierwszy dzień, po męczącej podróży samolotem. Wziąłem wasz szpital za hotel, w jakim chciałem się zakwaterować.

–  I pan dopiero teraz to mówi!? Gdy wypełniłem już kartę wpisu!? – ponosi doktorka.

–  Panie doktorze, niech pan słów tego człowieka nie bierze serio. Przecież od pierwszego spojrzenia widać, że mamy do czynienia ze schizofrenikiem.

Tę niepochlebną opinię o moim wyglądzie wypowiedział ów muskularny pielęgniarz, którego w swej naiwności miałem dotąd za hotelowego boya. Nie wytrzymuję.

–  Milczeć, ciemna maso!! – wydobywam z siebie okrzyk tak gwałtowny i głośny, że sam się dziwię, jak moje wątłe gardło mogło go wyprodukować. Nieraz bez odpowiedzi w swym życiu pozostawiałem impertynencje, które skierowano do mnie. Niemniej teraz uderzono mnie w miejsce szczególnie wrażliwe. Zadziałał automatyzm. Jak w przysłowiu „uderz w stół, a nożyce się odezwą”.  Było w tym tyle mojej świadomej decyzji, ile filozofii jest w bezwarunkowym odruchu.

–  Co jeszcze, poza tym, że jesteśmy ciemni, ma pan do zarzucenia naszej rasie? – wypowiada ciężko doktorek.

–  Nie pochodzę z Tutabonu, ale pod każdą szerokością geograficzną określenie „schizofrenik” ma wydźwięk pejoratywny. Jeśli zaś kogoś się obraża, to jest tak, jakby chciało się go mentalnie zabić. Czy to jest dziwne, że osoba zagrożona próbuje zachować całość swojej mentalnej konstrukcji? Swego życia bronią nawet robaki!

–  Pan zaatakował, sięgając do środków rasistowskich.

–  Prawda, sposobem obrony może być i ucieczka. Ale jak kogoś się obraża, niech i obrażający wie, co to za przyjemność być znieważanym.

–  Zbadamy to, czy pan istotnie nie jest schizofrenikiem, od tego mamy specjalny oddział – mówi doktorek ze złośliwym błyskiem w oczach. – Szczególnie ciężki! Ngado Kompendo, proszę brać naszego delikwenta do kąpieli.

Nie ma czasu, by pisnąć choćby słówko. Pielęgniarz Kompendo bierze mnie za kark i niemal przenosi do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie na lśniącej tafli ułożonej z kafelków posadzki stoi ogromna wanna. Bohaterowie wolą, aby ich zabić fizycznie, niż narazić na szwank niezłomność swego ducha. O ile ja miewałem przebłyski takiej postawy, to było to dawno. Zresztą tutaj traktuję rzecz inaczej. Respekt, jaki żywię wobec dzikiego zwierzęcia, nie stanowi ujmy dla mojego ludzkiego honoru. Cenię swoje życie i całość swoich kości. Że zbyt wysoko, tego jednak nie powiedziałbym. Chcąc mieć udział w tego świata historii, muszę startować i bić się o mistrzostwo w którejś z jej dyscyplin. Nie jest dyscypliną, w której startuję, stawianie się osiłkom i zabijakom. Swoją ofensywność prezentuję w sztuce wyrazu, w bojach światopoglądowych, w tropieniu tajemnic, jakie na drodze filozofa stawia kreacja. Tak więc bez oporu teraz kładę na stołku trzymane dotąd na przedramieniu jesionkę i surdut. Zrzucam z grzbietu koszulę, z dołu mojej cielesności – fałdziaste spodniaki, majtki i traperskie buciory o długiej cholewie. Nie będę się kąpał w skarpetkach, więc ściągam ze stóp i te. Że nie kąpię się często, przesądza o tym ogólna cielesna cechująca mnie słabość. Teraz do kąpieli jestem zmuszony; wolę ją odbyć, zachowując ciało niezaznaczone siniakami. Przekraczam burtę wanny i zasiadam w niej, uruchamiam prysznic na wężu. Chcąc nie chcąc, napotykam na drodze swego spojrzenia szyderczy wzrok obserwującego mnie Kompendo. Odnoszę przy tym wrażenie, że przymusowa kąpiel, jakiej jestem poddany, ma służyć bynajmniej nie oczyszczeniu mojej cielesnej powłoki, tylko złamaniu mego ducha. Rozumiem, że szpital psychiatryczny (bo i do takiego najwyraźniej los mnie zaprowadził) to jest miejsce, gdzie z nadmiernego optymizmu, który częstokroć przechodzi gwałtownie w równie niebezpieczny nadmierny pesymizm, leczy się osobników nawykłych „podskakiwać”, a na oddziałach muszą panować ludzkie warunki, więc niech pacjent się boi, to będzie „spokojniejszy” i łatwiej z nim się dogadamy. Nie jestem doprawdy za likwidacją psychiatrionów, bo i ratuje się tu życie niedoszłych samobójców, i przywraca się równowagę takim, co, nie potrafiąc znieść potwornych psychicznych przesileń, bez interwencji psychiatry posunęliby się do desperackiego kroku w postaci zabójstwa. Psychici (jest to moje, może nazbyt eleganckie, niemniej trafiające chyba w sedno określenie osób cierpiących na skutek sytuacyjnych, rzadziej organicznych, wykrzywień psychiki) najczęściej nie są jednak aż tak groźni – ani dla siebie, ani dla innych. Trudno im się zmieścić w normach harmonijnego społecznego współżycia i osobniczej zgody z samym sobą. W większym stopniu niż ludzie tak zwani normalni pozwalają sobie na wyswobodzenie się z gorsetu konwencji – obowiązującej w tym czy innym środowisku. Czują wtedy i myślą tak, jak człowiek normalny, który się upił. Biorą bajki za rzeczywistość, stając się fanatykami jakiejś sprawy, jakiejś, często bzdurnej, zasady. Ale czy tąże drogą nie postępuje ślepa przecież, bo jakżeby inaczej, biologiczna ewolucja? Psychityzm (ładne słowo, prawda?) nie jest to więc czyste nieszczęście. Ale dlaczego, zamiast do skutku apelować o wyjaśnienie nieporozumienia, daję sobie wmusić pozycję człowieka, którego potrzebą stało się leczenie w psychiatrycznym szpitalu? Otóż wydaje mi się, że robię to, co robić mogę. Pielęgniarz, a raczej sanitariusz Kompendo nie jest władny tu decydować o moim ewentualnym zwolnieniu; robi to, co mu każe zwierzchność. Gdybym zaczął się teraz awanturować, pogrzebałbym swoje szanse ostatecznie. Jakieś nadzieje pozostaje mi widzieć jedynie w spokojnej argumentacji skierowanej do konsylium, skoro lekarza, który będzie zapewne moim prowadzącym, niefartownie do siebie zraziłem.

Jestem wykąpany. Wycieram się ręcznikiem, zaraz Kompendo wręczy mi pidżamę.

Wpatrywania się zamglonymi chorobliwie oczyma w, pogarszające tu jeszcze sprawę, jaskrawe ekrany laptopów. Na wpół świadome nadzieje poczynienia odkryć w dziedzinach miliardy razy przez myśl ludzką przeczesywanych; że nie całkiem bez skutku, te nadzieje w odkrywcach prolongujących. Wynędzniały od wyniszczających błądzeń protoplasta przyszłych sukcesowców, ludzi osiągających cele trudne dziś nawet do pomyślenia, zbiera śmietankę ze stojącego w garncach od wieków mleka. Mleko to skwaśniało dawno, dziś jest tragicznie gorzkie, a jednak rzeczony nędzarz z wypowiadanym tu i ówdzie zdaniem o daremności jego trudów jeszcze się nie pogodził.

Głupio przed sobą samym się przyznać, że to, do czego ktoś nas zmusił, dobrze nam zrobiło. Wielekroć wytrącany z przysłowiowego pantałyku, nie jestem i teraz pewny trafności własnych domniemań; oczekuję, że dopiero od tej chwili zacznie się godzina prawdy, bo wszystko, czego doświadczałem dotąd, było rzekomo tylko nie dającym orientacji chaosem. I chaos można ponoć rozpracować matematycznie, tego możności jestem skłonny jedynie przyklasnąć. Prawdziwa wiedza jest bowiem zawsze radosna. Choćby wchodząc w nią, poszukiwało się zguby. Przez totalną negację do absolutu afirmacji – tą drogą i ja na chudziuteńkich nogach wytrwale kroczę, nauczony już w dzieciństwie przez teoretyków amerykańskiego kina, że wśród najgorszych okropieństw właśnie rodzi się ontologiczna konieczność szczęśliwego zakończenia. Tak więc, czysty cieleśnie i w świeżej pidżamie, czuję się niestety jak nowo narodzony. Kompendo moje ubranie oraz foliową torbę z pieniędzmi bierze i wrzuca do jakiegoś wora. Także buty tam wrzucił. Po oddziale będę chodził w kapciuszkach.

–  Nie bój się – mówi. – To wszystko przy wypisie będzie ci zwrócone. Naprzód!

Powiedziałem już, co chcę robić. Najlepiej traktować grzecznie ludzi, którzy nie mają nic do powiedzenia. Wychodzimy z Izby Przyjęć, następuje spacer długim korytarzem, przejście w krótszy korytarz poprzeczny. Drzwi, przed którymi stajemy, nie są tekturowe; ten oddział to miejsce zapewne dla przypadków najostrzejszych. Nie ukrywam, że teraz to już trochę jeży mi się włos. Dla niepoznaki pokasłuję. Kompendo wciska guzik dzwonka.  

–  W tej twojej zakichanej Europie – do mego pokasływania nawiązuje sanitariusz – nie znalazłbyś podobnych atrakcji. Tu poznasz prawdziwy Tutabon.

Czekamy jakąś chwilę. Zgrzyt klucza w zamku, który przywodzi mi na myśl odgłos odrąbywania skazańcowi głowy przez kata, oddala ode mnie resztki animuszu. Wchodzę na oddział z pochyloną czaszką, spode łba taksując tylko spojrzeniem to marne otoczenie, które głupia pomyłka zmusiła mnie znosić do najbliższego konsylium, a więc jeszcze pewnie przez kilkanaście godzin. Oddział wygląda w ten sposób, że jest korytarz, kędy chwiejnym krokiem wędrują w tę i nazad podejrzani osobnicy w pidżamach, a w tym korytarzu co parę metrów widnieją drzwi – pewnie tak do sypialń, jak do gabinetów lekarzy, pielęgniarek i psychologów.

Są też dwie wyrwy w lewej ścianie korytarza, częściowo odgrodzone odeń odpowiednio ustawionymi ławami, w których mieści się stołówka i sala telewizyjna. Za normalnymi drzwiami w końcu tego, pożal się Boże, deptaka, umiejscowiono toalety, umywalnie, łazienkę oraz palarnię. Ciemnoskóra pielęgniarka prowadzi mnie do jedynego pomieszczenia, które tutaj jest oszklone. To gabinet zabiegowy. Oszklony, czy przeszklony, pewnie po to, żeby razie czego zareagować, widząc, co na korytarzu się dzieje. Teraz w zabiegowym siedzi ten sam lekarz, którego poznałem na Izbie Przyjęć. Uznałem już, że nie ma co z nim rozmawiać, więc w milczeniu czekam, co zadysponuje. Sytuacja jest niewesoła, znalazłem się bowiem wśród bandytów bynajmniej nie dobrodusznych, jak to miało miejsce chociażby na znanej czytelnikom poprzednich tomów moich przygód wyspie Khonod, gdzie przygotowywał się do akcyj, planowanych wszak właśnie przeze mnie, gang Kryho Sargona. Tutejsi bandyci znajdują się pod nadzorem bystrych zapewne pielęgniarek i rekrutujących się z rezerw zawodowego pięściarstwa sanitariuszy, takich jak Kompendo. Jak ten stosunkowo nieliczny personel szpitala radzi sobie z zawodowymi opryszkami, może wydawać się zagadką. Gdyby jednak nie umiał nad nimi zapanować, musiano by zaangażować więcej pilnowaczy, a tak nie jest. Sanitariusze wśród psychopatycznych pacjentów i tego oddziału psychiatrionu budzą najwyraźniej wystarczający respekt, co i dla mnie może winno brzmieć uspokajająco. Ale sam Kompendo ostrzegał mnie przed tymi ludźmi, więc jak tu naprawdę jest, o tym dopiero się przekonamy. Tymczasem lekarz tłumaczy pielęgniarkom, których jest tu 3, co mają zrobić ze mną. Otóż zaaplikują mi domięśniowo zastrzyk z haloperidolu i profilaktycznie na 5 godzin zwiążą do łóżka. Poddaję się temu niby z filozoficznym spokojem, choć wyobrażam sobie, czym grozi redukujący temperament specyfik psychotropowy organizmowi człowieka, który i bez niego ma siłę ledwo na elementarne rodzaje poruszeń. W Schizogrodzie ostatnio zdobyłem się, co prawda, na wymagające wysiłkowo sforsowanie bramy. Ale to zdarzyło się raz. Reguła, jak wiadomo, nie obywa się bez wyjątków. Trudno jednak zakładać, że bieg wydarzeń wesprze się na samych wyjątkach. Po drugie: związanie do łóżka. Ta sprawa może okazać się mniej szkodliwa; więzy będą na przegubach rąk i kostkach nóg; żeby w tych miejscach ciało mi boleśnie nie puchło, wystarczy, że pozostanę w cierpliwym bezruchu. To się okaże, czy na zachowanie takiego będzie mnie stać. Przewiduję jednak zdrętwienie, obrzęki. No i tak. Jedna z pielęgniarek wstrzyknęła mi już w pośladek ten rzekomo czy nie rzekomo ozdrowieńczy środek, teraz wszystkie 3 i Kompendo wiążą mnie do łóżka. Żywo rozmawiają, dokonując na mnie tego aktu zniewolenia; mam wrażenie, że zostało im wpojone, żeby, wiążąc pacjenta, starali się zaszczepić w nim tę nadzieję wolności, łączącej się z ożywieniem i zainteresowaniem, czego próżno szukać tam, gdzie odbywa się karę za wykroczenie. Moje wykroczenie akurat wzięło się z pomyłki, a następnie z próby obrony własnej dumy, godności. Niestety to, że my żyjemy i nie chcemy zrezygnować z gwarantowanych nam niby przez ludzkie prawo przywilejów, korzystaniu z których przez nas i inni mogą coś zawdzięczać, kłóci się z przywilejami innych. Każdy nasz ruch jest, i musi być, występkiem przeciw temu, na co przecież w swej naiwności przystaliśmy, a co nosi nazwę równości. Świat nie jest doskonały. Każdy nasz krok ku doskonałości będzie więc uznawany za próbę wyjścia ponad naturę świata, co trudno, żeby światu się podobało, ponieważ nikt nie chce być niżej niż inni. Rozwiązywaniu takich to właśnie dylematów czuję się otóż przypisany, więc, zamiast w głos protestować, po cichu rozmyślam. Boję się tylko, czy moje milczenie nie będzie odebrane jako zgoda na los, jaki wyznaczył mi tutaboński psychiatra. Do Tutabonu zostałem wezwany, by ratować świat; jakże prędko okazało się, że sam bardziej potrzebuję ratunku niż komukolwiek mogę go udzielić!

Na razie żaden z domniemanych chorych nie wykazuje mną zainteresowania. Leżę w sali ośmiołóżkowej, gdzie chwilowo, poza moim, zajęte są 3 łóżka. Użytkownicy pozostałych krążą pewnikiem po korytarzu lub oglądają telewizję; wątpię, czy wiele jest tu tych miejsc do spania, których aktualnie nie zajmuje nikt i które oczekują tylko na przyjście lub dowiezienie kogoś z zewnątrz. Leżę więc tak, wystrzegając się ruchu, który mógłby boleśnie zacieśnić więzy na mym ciele, i wkrótce robi mi się niewygodnie. Przeznaczeniem zbioru bytów biologicznych jest poruszać się; bezruch stanowi naśladowanie bytów nieożywionych, przeciw czemu nasza biologiczna natura musi się buntować. Świadome wyrzekanie się spełniania przeznaczeń, jakie (tu nie wchodzę, przez kogo czy przez co) są przypisane naszej konstrukcji, niweczy sens naszej obecności w układzie naszego otoczenia, naszych odniesień. Wprawdzie nadal mogę myśleć, jednak myślenie pozbawione szansy uzewnętrznionych zastosowań – jałowieje. W związku z tym mogę się spodziewać, że intelektualnie będę słabł, przez co, mający swój ambicjonalny interes w pognębieniu mnie, psychiatra z Izby Przyjęć łatwiej dopnie swego, a ja w tym więzieniu dla przestępców, którzy łamią prawo i czynią wykroczenia przeciw obowiązującym normom na sposób nieumotywowany, „zadomowię się” na dłużej. Że jest mi wszystko jedno, co się ze mną stanie, przecież tego nie mogę powiedzieć. Nadal życie w człowieczym kształcie i funkcjach, wśród wolnych ludzi, z myślą, że stanowimy wspólnie Kosmiczną Świadomość, której zadania wybiegają daleko poza przyziemności partykularnego interesu samego ludzkiego rodzaju – nadal to wszystko mi nie obrzydło i nadal chcę w tym znajdywać treść moich przysłowiowych dni, zamiast gnić wśród zniewolonych dewiantów, dręcząc się typowymi dla nich przekleństwami, co nieuchronnie mnie czeka, jeśli wpiszę się na dłużej w wymuszające takie „zainteresowania” środowisko.

Nagle dobiega mnie odgłos jakiegoś rumoru od strony korytarza. Widzę też, że trzech, leżących dotąd na łóżkach domowników mojej sali, powstaje jednocześnie ze swych posłań, zmierzając ku drzwiom.

–  Co się dzieje? – rzucam do najbliższego z nich.

–  Nic – odrzecze. – Kolacja przyjechała do złaknionych wieczornego posiłku.

Uzmysławiam sobie, że i ja jestem głodny, co stanowi chyba dość szczęśliwy dla mnie zbieg okoliczności. Mam nadzieję, że na sposobność zjedzenia tej kolacji będę rozwiązany, bo przecież przy wpisie nie płaciłem za to, by mnie tutaj głodzono. Prędko jednak moje nadzieje ulegają rozwianiu. Znękane przymusowym bezruchem członki pacjenta o nazwisku Flakonon Plux nie zaznają na razie rozprostowania i przegimnastykowania, ponieważ, zamiast zjeść tę swoją porcję chleba z masłem jak człowiek przy stole, w sali stołówkowej, będzie on karmiony swoim przydziałem kulinariów w łóżku! A to przez czarnoskórą pielęgniarkę, która  wchodzi oto do jego sypialni z tacką, obstawioną kolacyjnymi wiktuałami!

Co do tej czarnoskórości, to od tej chwili nie będę jej może zaznaczał, ponieważ w Tutabonie jest ona zbyt powszechna; zaznacza się w końcu to, co może uchodzić za wyjątek. Pielęgniarka, ubrana w typowy dla tej grupy zawodowej fartuch i w przepisowym czepku na głowie (to ostatnie zapewne, by żaden włos jej bujnej czupryny nie oderwał się od niej i nie wpadł mi do herbaty), przysiada się do mnie na skraju łóżka, mówiąc:

–  No, jemy. Tylko mi proszę nie grymasić, bo jeśli tak, to nakarmimy na sposób dożylny! No, otworzyć buziunię.

Kruchość żył, tak samo jak w ogóle słabość zdrowia nie jest to rzecz, jaką należy się chwalić, tym niemniej przecież wiadomo, że kto nie ma w głowie, to ma w nogach, więc prawdopodobnie cechujący mnie lęk przed kłuciem mych cielesnych tunelików, którymi płynie krew, świadczy pośrednio o mej  –  doskonałej do chwalenia –  potędze intelektu. Co jest ważniejsze: być silnym fizycznie, czy – silnym intelektualnie? To zależy w jakiej dziedzinie, pewnie. Jednak tym, co promuje jednostkę podczas dokonywania się naturalnego doboru nie jest ani krzepa mięśni, ani moc mózgu, tylko uroda. Wyjąwszy bowiem te sytuacje, w które wprowadza nas nauczyciel, pracodawca, polityk, dziennikarz, naukowiec czy reżyser, nasza znajomość społeczeństwa – tego spoza kręgu rodziny – zaczyna się i kończy na ocenie prezencji tego społeczeństwa składowych, a więc ludzkich jednostek. Czy to więc dziwne, że o tę prezencję tak dbają kobiety? No, ale wróćmy do rzeczy. Nie zamierzałem grymasić, a groźba pokłucia mych żył od grymaszenia oddaliła mnie jeszcze bardziej. Tak więc jadłem i jem ten posmarowany smalcem chleb tak wręcz ochotnie jak żarłok. Żarłokiem nie jestem, wskazuje na to chociażby wątłość mej sylwetki, która z biegiem lat pogłębiła się jeszcze, ale miarą żarłoczności bardziej jest (wielka) ilość pożeranego materiału niż łapczywość, z jaką się (mało) żre tylko o tyle, o ile tak się uzna i w to się wierzy, a ja wiarę we własną uznaniowość pomału tracę. Okoliczności niewidocznego dla czytelnika drugiego piętra moich przeżyć to bowiem, po pierwsze, nieprzespana noc, a po drugie znak od losu, że, bez zaryzykowania okropieństwa utraty własnego istnienia, a przedtem – być może – tortur, nie istnieje najprawdopodobniej wolność. Na uruchomienie w sobie szału umiałem się w życiu zdobyć i rzadko, i jedynie na krótko. I to nawet stoi pod znakiem zapytania, czy te incydentalne porywy udawało mi się uzyskiwać dzięki świadomym aktom woli, czy też po prostu zaistniewały na skutek mojego niezaszczytnego ulegania prowokacjom innych. Pamiętając o, często opłakanych, konsekwencjach takich „wyskoków”, wolałem więcej się nie narażać, co siłą rzeczy wyhamowywało moją ambicję i robiło ze mnie meduzę, która za swoją barwę ochronną ma tylko wodnistą przejrzystość, nawet nie akwarelową szarość zająca. Ukułem samooszukańczą fraszkę, że niby „jedynie durnie błądzą powtórnie”, i zamiast, ryzykując własne zniszczenie z ręki nieprzyjaciela, jego usiłować zniszczyć, niszczyłem sam siebie własnymi rękoma. Natura ciągnie wilka, którym jednak musiałem chyba, jako potomek Kaina, najbliższego mi pokoleniowo szlachcica w rodzie, być, więc przygotowywałem się do walki, lecz w ostatniej zawsze chwili, jak ten Syzyf, wycofywałem się i zabawa wtaczania kamienia dumy na szczyt ostatecznej jej weryfikacji zaczynała się (cóż, że to masłomaślanizm!) od przysłowiowego początku. Teraz karmi mnie pielęgniarka w psychiatrycznym szpitalu, a ja leżę przywiązany do łóżka, choć wcale sobie na to nie zasłużyłem żadnym niebezpiecznym, na jakie stać tylko wolnych, zagraniem. Co prawda, drogi do celu może są dwie, lecz jak miałbym mierzyć weń przez lunetę zafajdanego męczeństwa! O, i droga po linii najmniejszego oporu bywa, zresztą nawet długimi okresami, zgoła nielekka! Paradoksalnie taka właśnie droga wymaga najusilniejszych przezwyciężań! Trudno, przyjdzie mi czekać na kolejne okazje i natchnienia do wykazania się szaleństwem ofensywnym.

Sunięcia sań po śniegach niegdysiejszych, dzisiaj – kto wie, czy nie z mojej winy – wykreślonych z krajobrazu. Donkiszoterskie walki z wiatrakami, jako znamieniem przyśpieszającego koniec (pewnie i tak nieuchronny) postępu, teraz zdają się być jednak zjawiskiem prawdziwie bohaterskim. Politycy, siłami swoich hierarchicznych struktur, siłą swojej wymowy i charyzmy – zapewniają dzisiaj bezpieczeństwo jedzącym te same co świnie, parowane w kotle ziemniaki, niewolnikom. Kanibale głodują. Zabroniono im wojować i zjadać zabitych na polu chwały ludzi, przez co w dołach cmentarnych robaki zjadają tych ostatnich. Co jest lepsze? Po śmierci być pokarmem człowieka, czy robaka? Zdejmuję czapkę przed bohaterami wojowniczości i nawijam dalej (wykrętnie, czy z mistyczną wiarą?), że moją perspektywą jest fizyczna ludzka nieśmiertelność.

Jem chleb ze smalcem, popijam z podetkanego mi pod nos kubka, osłodzoną cukrem z cukrowej trzciny, herbatą. Wreszcie, co było, skonsumowałem. Pielęgniarka wstaje z tacką, na której to stoi opróżniony kubek i pusty talerzyk po kanapkach.

–  Leki przyniosę o ósmej. Jakbyś co chciał, krzycz.

Nie wiem, czy takie teksty podpadają pod miano powieści sensacyjnej. Ale jej machina dopiero się rozkręca. Napisałem tak lekko, że zjadłem kolację i koniec. Wszelako przy obfitej, by rzec oględnie, niekompletności mych zębów, zjedzenie zwykłego chleba to rzecz naprawdę wymagająca pewnego samozaparcia. Napomykać o gryzieniu głównie dziąsłami zakrawa na nieprzyzwoitość; jest podobne do chwalenia się tym, że kocha nas ktokolwiek, a więc damę – druga dama, młodziana – drugi młodzian. Tchórz powie: w każdym razie nie jestem homoseksualistą. Homoseksualista powie: w każdym razie nie jestem tchórzem. Praktycznie biorąc, tchórzostwo jest identycznie przyrodzone niektórym ludziom jak innym homoseksualizm. Ale ja urodziłem się przecież z zębami, a raczej, przez pewien okres czasu, w szczękach zębów miałem 32. Mogłem niby o nie dbać: stosować bardziej sprzyjającą im dietę, szorować je, powstające ubytki plombować u dentysty. Ale nie dbałem. Bałem się bólu dentystycznych zabiegów, zaniedbywałem codzienne szorowanie zębów z powodu braku sił. Na drugim piętrze moich przeżyć mam siostrę, osobę wygenerowaną więc chyba na podobnym materiale genetycznym co ja, młodszą ode mnie tylko o dwa i pół roku, która odnotowuje do dzisiaj dobry poziom uzębienia. Ona jednak od lat dziecinnych preferuje pokarm oparty na mięsie, podczas gdy mi w tymże charakterze bardziej podpadają rośliny. Otóż twierdzę, że na stan zębów jedzenie mięsa wpływa dodatnio, natomiast pokarm roślinny zęby prędko psuje. Bo spójrzmy też, jak z tym jest u koni i u lwów. Ja niestety, o ile wśród mych czytelników znajdą się tacy, co mnie, jako autora jednej z ich lektur, trochę lubią, wpadłem na to zbyt późno. Mięsożercy są w przyrodzie uprzywilejowani. Niezbędny pozyskiwaniu mięsa mord to bowiem czynność wyższa w porównaniu z samym skubaniem trawy. To, co wyższe i szlachetniejsze, wymagające więcej zdobywczego myślenia, jest na szczęście promowane nie tylko przez lubiących mieć w swoim polu widzenia rzeczy wyjątkowe, nie zaś pospolite, krytyków literatury i sztuki, wynalazczości. Apostołów sprawiedliwości i porządku. Twórców rozwiązań długofalowych a zmyślnych promuje też duch samej przyrody, to, co stanowi wypadkową całości przyrodowych poszukiwań, oczekiwań i samoocen. Przyroda idzie trybem mechanicznym, powielając dany jej i ją też w ogóle ustanawiający schemat, ale ma też swoją niepokorną i nie chcącą ze schematem się pogodzić awangardę, której działania, z jednej strony samobójcze, a z drugiej – nowatorskie, wprowadzają w byt zamęt, z którego klaruje się, tyleż samoczynnie, co koncepcyjnie, nowy ład. Teoria służby jako ideału, któremu wszystko trzeba podporządkowywać, zakłada, że zawsze trzeba służyć czemuś lub komuś, co ważniejsze od nas. Ważniejszy zaś to ten, kto we wspólnym świecie produkuje dobra trudniejsze do uzyskania; pewnie, że dla jednego trudniejsze jest to, dla drugiego – tamto. O kiepską równość dla wszystkich walczą słabsi, o doskonałość dla wybranych zabiegają najlepsi. Proponując swój twór co poniektórym z czytających, mam świadomość, że w jakimś stopniu na nich wpłynę, że, w tym czy owym, upodobnię ich do siebie. Czy zrobię to w imię kiepskiej równości, czy – budzącej nienawiść słabszych – doskonałości? Cóż, doskonałość w jednym okupiamy słabością w drugim. Kto wyżej wzleci, temu boleśniej będzie w końcu upadać. Byt istnieje dzięki różnicom, równość to bezstan, istnienie sprowadzone do zera. Optuję za doskonałością!

Tak więc leżę w tym związaniu, moją czynność ograniczyłem z konieczności do cichego rozmyśliwania. No i to, że cokolwiek widzę, to jest pewna, a to mianowicie obserwatorska, aktywność. Słyszę też, wącham. Czuję ból odrętwiałych, a drętwiejących nadal wciąż silniej i silniej, członków. Na moje myślne artykułowanie oczywiście nie ma reakcji, przez co ono jałowieje, staje się niesłyszalne. W ten sposób tracę świadomość, przemieniam się w czujący tylko totalny ból a bezmyślny kloc mięsa. Żeby od tej degradacji uciec, zaczynam mówić do siebie.

–  Co tam gderasz? – rzuca ku mnie jeden, który wrócił z kolacji.

–  Nie gderam, tylko modlę się – wypowiadam w odpowiedzi, chcąc, by zabrzmiała i jakoś sensownie, i nie tak żałośnie. Jest to kłamstwo, rzecz, której w życiu chyba jak rzadko kto się wystrzegałem. Jak jednak nie kłamiemy czasem taktycznie, to kłamanie często przeradza się w strategię.

–  Z modłami to do kościoła! Ja chcę mieć spokój!

Patrzę na tego człowieka i oceniam, czy mógłby mnie uciszyć, gdybym nie przestał ratować się tym mówieniem. Jest to problem, ale bez problemów skołowaciałyby nam mózgi.

–  Modlę się właśnie za twój spokój – rzucam, ciekawy, co z tego będzie.

–  Nie bądź bezczelny, dupku. Bo cię uciszę na zawsze!

Widzę, że nie jest to groźba bez pokrycia. Milczę. Nazwanie mnie „dupkiem” nie podziałało na mnie jak, znana z przysłowia, płachta na byka. Wiem skądinąd (skąd, o to mniejsza), że w psychiatrionach kiblują ludzie wywodzący się ze wszystkich środowisk. Wszędzie nadają ton najsilniejsi. Lub najliczniejsi, o ile umieją się zorganizować. Ja tutaj nie będę zapewne należał ani do tych pierwszych, ani do tych drugich. Siła człowieka, jako stworu różnego od zwierzęcia, nie polega jednak na narzucaniu swojej woli innym środkami prostackimi. Znamy bowiem i wyrafinowane narzędzia – silny jestem tu właśnie. Ale tej swojej siły egzekwować tutaj nie będę mieć sposobu, za co bardzo czytelnika przepraszam, bo może spodziewa się po mnie zachowań supermana, a ja te nadzieje zmuszony mu jestem zdmuchnąć. Są więc pewnie w tym psychiatrionie i ludzie kulturalni, i prymitywni. A także uosobienia różnoprocentowych mieszanek kultury i prymitywizmu. Silny na sposób bezpośredni może być tak prymityw (likwidujący każdy przejaw wyszukanego myślenia, jakiego nie jest w stanie zrozumieć, obskuranckim „jak się nie zamkniesz, to cię zabiję”), jak kulturalniak (znany przykład bijących ostro dżentelmenów lub osobników o władczych charakterach, znajdujących posłuch dzięki nieodpartości – w oczach podporządkowujących się – swojej logiki). Ja nie chcę nikomu się podporządkowywać, niemniej wiele z tego, co mi się nie podoba, w trosce o własne życie, zdrowie czy inne dobra – zmuszony jestem puszczać mimo uszu. To jest jeden kłopot, który wypada mi nic innego, tylko przeboleć. Drugi to to, że cały, od znieruchomienia i leżenia przez dłuższy czas w jednej pozycji, jestem zdrętwiały, a pod więzami puchnie mi ciało. Wkrótce dochodzi i kłopot trzeci, to mianowicie, że muszę siknąć, a nie ma widoków na swobodne przemieszczenie się do ubikacji.

–  Siostro!!! – krzyczę, jak w takiej sytuacji robić mi zalecono. – Siostro!!!

Co osobliwe, ten, mający zastrzeżenia do mojego cichego mówienia przed półgodziną, mężczyzna mego głośnego wołania teraz nie oprotestowuje. Pielęgniarka jednak nie przychodzi – ani za chwilę, ani po piętnastu minutach. Wstrzymuję się z siknięciem, jak tylko mogę.

–  Siostro, niech siostra mnie uwolni, bo w przeciwnym razie siknę do łóżka!!! – Że mój krzyk obudziłby zmarłego, za to nie ręczę, za duży mam szacunek dla wymowy faktów, którymi stoi historia, ale nawet przygłuchy byłby zareagował na to, bolesne dla mnie, zdzieranie gardła. Siostra mnie sobie olewa. Nie wytrzymuję i oddaję mocz w łóżko. W okolicach krocza natychmiast czuję ciepłą mokrość. I ta ulga, że cofnęła się potrzeba męki powstrzymywania fizjologicznej konieczności! Minie trocha czasu, a mocz ostygnie i, zamiast grzać, będzie nieprzyjemnie chłodny; pewnie, że większa jego część wsiąknie w materac. Co do tego budzenia umarłych głośnym mówieniem, to pamiętam, jak niegdyś „zasypiał na zawsze” jakiś człowiek. Było to też w szpitalu, jeszcze w Festylii. Stojący przy łóżku umierającego lekarz głośno doń przemawiał, żeby się obudził i przestał się wygłupiać, bo przecież jest jeszcze młody, a życie to piękna przygoda. „Co pana czeka, gdy pan się uprze i umrze; zapewniam, że nic ciekawego!” Podobnie głośnym mówieniem, tylko o innej argumentacji, usiłują z ciał tak zwanych opętanych przegnać złego ducha egzorcyści. To jest ta sama zasada: odwoływanie się do tych ośrodków w mózgu delikwenta, które reagują na sygnały budzące w nich odruchowe skojarzenie z wartością dla takiego człowieka ostateczną. Silniejszą niż jego postanowienie trzymania przy sobie złych myśli. Nie jestem wyznawcą żadnej ideologii ani doktryny; doświadczałem zdarzeń cudownych, lecz, co oczywiste, mam na co dzień styczność też ze światem materialnym, zobowiązanym zachowywać posłuszeństwo wobec praw zdatnych do wymierzenia i wymodelowania. Jak wiadomo, regułę potwierdzają wyjątki. Ja powiem więcej: reguła bez wyjątków jest fałszywa, a, jako taka, niemożliwa ontologicznie. Jak cuda, bez kontrastującej z nimi zwykłości świata chemicznych atomów, oddziaływań grawitacyjnych i zjawisk falowych, nie byłyby dla umownego obserwatora niczym zadziwiającym, tak tenże świat, bez cudów, nie miałby waloru rzeczy zwyczajnej, a więc wyróżnionej stałością swoich praw i porządków. Reguła zwyczajnego świata nie potwierdzona przez wyjątek cudu byłaby niekompletna, nie dorastająca do poziomu, na którym dopiero możliwe jest istnienie. A więc nie tak ostro, panowie ateiści, z tymi, co dziw istnienia tłumaczą czymś niby jeszcze dziwniejszym, Bogiem! Istniejemy dlatego, że przyjemność wynurzania się z naturalnego niebytu okupiamy zejściem poniżej tegoż niebytu, w przykry antybyt. Tak samo świat nauk przyrodniczych nie jest wszystkim, z czego możemy czerpać, chcąc wydostać się z niebytu poznawczej pustki. Operator – mający w swej gestii całą nadprzyrodzoność – nie należy do bytu, ale o Jego quasi–istnieniu dowiadujemy się z operacyj, jakie przeprowadza na materiale dostępnego nam świata, dowodząc nam nimi swojej czujności i mocy. Cóż, że zdarza się właśnie to, w co wierzymy, zaświadcza o sprawczości naszej wiary, więc czynnik boskości należy może i do quasi–elementów naszej konstrukcji. Na razie jednak trzeba wracać do tak zwanej rzeczywistości zewnętrznej, bo oto podchodzi do mego łóżka mężczyzna o głowie wygolonej do zera.

–  Coś mi się widzi, że nie jesteś Tutabończykiem – zagaja.

–  Przyleciałem do Tutabonu z Pyrii, o ile coś ci to mówi – odpowiadam, próbując ocenić, do jakiego stopnia będzie mi z nim bezpiecznie być szczerym.

–  Wiem, słyszałem – wypowiada. – Podszedłem do ciebie, bo tu nie ma z kim rozmawiać. A ty wyglądasz mi na człowieka zdolnego zrozumieć coś więcej niż to tylko, na czym polega gra w futbol lub że za wszystkie niepowodzenia obywatela danego kraju winę ponosi jego prezydent. Przyleciałeś tu z dalekiego kraju w jakim to celu? Chyba nie po to, żeby znaleźć u nas pracę? Powiem ci, że pod tym względem to w Europie jest lepiej.

–  Wałęsam się po świecie – wzruszam ramionami, o ile to możliwe, zważywszy związanie. – Dziwność istnienia powoduje ludźmi pewnie nie tak często, bo jak człowiek głodny, to myśli tylko o jedzeniu, a głodnych w świecie większość. Ja jednak urodziłem się w rodzinie ludzi zapobiegliwych, głód znam tylko z jego przedsionków. A że moje życiowe wybory oscylowały zawsze pomiędzy takimi dwoma rzeczami jak tajemnica i dziwność, dotarłem w końcu do miejsca, gdzie podważa się prawomocność czy naturalność samego istnienia. Ja, bodaj czy nie częściej niż parę razy w tygodniu, wybucham śmiechem, przypomniawszy sobie, że istnieję. Że istnieje świat. Powiesz, że to dziwne, iż z kraju, gdzie można swobodnie oddychać, przeniosłem się, niechby nawet na krótko, na parny kontynent afrykański. Dziwne jest tak samo, na równi, że istnieję, czy to w Pyrii, czy w Tutabonie.

Łysy patrzy na mnie oceniająco.

–  Jesteś więc człowiekiem bogatym, skoro stać cię na wędrówki dla kaprysu.

–  To żaden kaprys. To powodujący mną mus. Jestem jego niewolnikiem.

Mężczyzna o bezwłosej czaszce szarzeje. Tak jakby stracił nagle zainteresowanie mną. Do takich sytuacyjnych zmian przywykłem. Rzadko trafiam na rozmówcę, który by mój sposób widzenia spraw podzielał. Więcej empatii doświadczają osobnicy o mentalności typowej. Nie żałuję tego. Zero kartofli, czy zero diamentów – jest to to samo zero. Zerowość jest to typowość. Cokolwiek bytu mają jedynie tacy, co w tę czy w tamtą odbiegają od tej niedobrej normy. Nie znaczy to, że kocham przestępców. Przestępcy wśród ludzi respektujących określony model społeczeństwa to, wydaje się, konieczny tego społeczeństwa dodatek antynomiczny. Do samego dobra należy pewnie dążyć, ale dobro bez domieszki zła jest jak złoto, od pożądania którego wywiązuje się wiele morderczych przedsiębrań.

–  Skoro tak, to nie dziwię się, dlaczego cię tu zgarnęli – kwituje łysy i chce odejść.

–  Poczekaj! – zatrzymuję go. – A ciebie dlaczego tu trzymają?

–  Od stawiania pytań to jestem tu ja – odpowiada z niespodziewaną wyniosłością, po czym wychodzi z sali. Nie chcę mówić, że to mi się nie podoba, ponieważ bazują na oczywistościach tylko tacy, co niewiele mają do powiedzenia, wszelako i z oczywistościami różnie bywa. Tak więc w celu uniknięcia nieporozumień stwierdzam, że mój niedawny rozmówca zachował się po prostacku. To stwierdzenie stanowi dla mnie rodzaj pocieszenia, ponieważ mógłbym też stwierdzić, że jego zachowanie było stosowne wobec nędzy mojej filozofii, a z czymś takim nie chciałbym już się pogodzić. Wszyscy szukamy potwierdzenia tezy, że jesteśmy coś warci. Kiedy bowiem takie potwierdzenie znajdujemy, gruntujemy się w istnieniu –  jako jego ważny element. No i co? Jak długo można trwać przy czymś tak podstawowym, ale ubogim w swojej ciekawostkowej strukturze, jak satysfakcja atomu któregoś z chemicznych pierwiastków, że posiada swój skromny, aczkolwiek niezbywalny, udział w ogromie, dziejącego się od tak już dawna i mającego dziać się jeszcze ze sto miliardów roków, wszechświata? Czy tylko ta jedna myśl ma wystarczyć za intelektualną treść ambitnej, bo rozpieszczonej w dzieciństwie mocno zobowiązującymi wmówieniami, bytowości? Za wszystko płacimy. Nawet złodziej, który bierze to, co inny kupił lub wyprodukował, płaci za pozyskiwany towar skazą na sumieniu lub strachem, że zostanie kiedyś przyłapany, osądzony i uwięziony. Konsekwencje naszego, czy czyjegokolwiek, wywyższenia uderzą w nas, czy w kogokolwiek, upadkiem z wyżyn. Natura bowiem nie znosi próżni, ale też do zera wszystko w końcu sprowadza. I nie ma w tym żadnej złośliwości Stwórcy ani potajemnej roboty, ponoć we wszystkim Mu przeciwstawnego, Szatana. O ile cokolwiek istnieje, to tylko bowiem na zasadzie antynomii, której bieguny zaprzeczają – jeden drugiemu. Ma swoją przeciwstawność także to wszystko, co, wydawałoby się, wszechobejmuje. Jest moim odkryciem sprzed paru dni, że symetryczna wewnętrznie musi być i wszechobejmująca przestrzeń!   Można ją bowiem tak podzielić, że jedna jej część będzie stać w opozycji do drugiej, co jest zasadą antynomiczności. Wielkości przestrzeni od punktualnego zera po dziesięć do potęgi minus trzydziestej trzeciej centymetra są przeciwstawne do wszelkich jej wielkości innych (większych) – po samą nieskończoność największą!! Topolodzy, czyli matematycy zajmujący się bynajmniej nie topolami, tylko teorią przestrzeni, powinni mi być wdzięczni za tę wskazówkę, ponieważ usprawni im dalsze badania. Ja sam zawdzięczam z kolei sformułowanie swego spostrzeżenia własnej wyobraźni, lecz też w dużej części fizykom, którzy wywiedli, że w sferze fizycznych wielkości małych obowiązują inne prawa aniżeli – w sferze wielkości dużych. I dokładnie określili granicę tych sfer. Związki fizyki z matematyką, dzięki sprowadzeniu przeze mnie do kategoryj ściśle fizycznych czegoś tak niby abstrahującego od doświadczenia jak kategoria „czystej” przestrzeni, świadczą za tym, że i fantazjującym (na terenie kreowań „możliwych teoretycznie” bytów) matematykom fizyka może coś dać, a nie tylko na odwrót. Sądzę, że te kilkanaście powyżej napisanych linijek to nie jest pseudonaukowa bzdura, i dodam jeszcze na dokładkę, że antynomiczność w przestrzeni wielkości małych i dużych całkowicie usprawiedliwia (dotychczasową tylko?) niemożność uzgodnienia praw fizyki obowiązujących tu i ówdzie. Wśród wielkości małych nieobecne są czas i grawitacja (fundamentów nic więc nie zmusza do opierania się starzeniu i ponoszeniu ciężarów), ale nie ma wolności. Wśród wielkości dużych jest wolność, ale obowiązuje czas (manifestujący się zmianami – takimi jak starzenie i śmierć, wszelako też takimi jak powstawanie i rozwój) i oddziaływa grawitacja (sprzyjająca w wolnym świecie porządkowi). Jednak widać, że do korzystania z wolności, w jej przynoszącym zmiany jakościowe sensie, zdolni jesteśmy tylko my, ludzie. No i tak niby sobie myślę w tym łóżeczku, gdzie korzystam oczywiście z wolności myślenia, tym niemniej moje członki boleśnie są unieruchomione. Zjawia się pielęgniarka z lekami.

–  Czym to znowu będę szprycowany? – zapytuję ją, żywiąc –  oby nie płochą! –  nadzieję, że będą to jedynie witaminy. Słyszałem, że lekarstwa stosowane w psychiatrii to paskudztwo uzależniające gorzej niż alkohol. Że hamują też czynności życiowe, o to jestem spokojny od dawna. Niegdyś brałem coś doraźnie na bezsenność; gdybym w tym krótkim okresie próbował spłodzić potomka (czy potomkinię), to prędko nabrałbym niedobrych podejrzeń co do własnej męskości.

– Chlorprotixenem, niczym więcej – oznajmia pielęgniarka. – Jest to środek antypsychotyczny o minimalnych efektach ubocznych. Jakby ci po tym chodziła szczęka, to zrobimy iniekcję z parkopanu. Nic się nie bój, psychiatrion w Adreys słynie z dobrych diagnoz. To pewne, że są choroby, na które nie wynaleziono jeszcze lekarstwa. Ale twój przypadek jest typowy. Owładnęła tobą psychoza chorobliwej niezgody na pogodzenie się z faktami. Gdyby było z tobą zupełnie dobrze, nie zareagowałbyś tak ostro na nazwanie cię schizofrenikiem. Ludzie normalni są tolerancyjni. A zresztą, kto to widział, żeby szpital psychiatryczny pomylić z hotelem! Bywałeś tu i ówdzie, prawda? A tu taki błąd. Niestety, człowiek, który niczego się nie uczy, musi dostać po łapach. No, łykaj pastylki!

–  Proszę o zwolnienie z więzów. Przecież widzicie, że jestem spokojny.

– Naprzód  pastylki, a potem będziemy rozmawiać – nie ustępuje pielęgniarka. Wiedziony wizją oswobodzenia członków, łykam te 3 pastylki, popijam wodą z przybliżonego mi do ust kieliszka. Dziewczyna uśmiecha się, zadowolona, że ustąpiłem. Ten uśmiech, by sięgnąć wyjątkowo do stereotypowego zwrotu, nie wróży nic dobrego.

–  Nie znamy ciebie, więc nie wiemy, do czego jesteś zdolny. Przeleżysz tak do rana. A wtedy zobaczymy. Musisz zrozumieć, że nie możemy ryzykować. Tu jest miejsce dla ludzi niebezpiecznych i nieprzewidywalnych. W razie czego, to my pójdziemy siedzieć.

Aż się zatrząsłem od przypływu złości. Jakie to szczęście siedzieć w domu i patrzeć w telewizor! Zbyt często ponosi mnie w strony dalekie od życia życiem innych!

–  Kazałaś krzyczeć, jakbym czegoś potrzebował. Dlatego, że nikt nie przyszedł, kiedy krzyczałem, zsikałem się w łóżko. A co będzie, kiedy, nie mogąc się doczekać na wasze przybycie, załatwię się w łóżku na twardo? Strach pomyśleć!

–  Módl się o to, żebyś takie tylko strachy musiał na tym oddziale przeżywać – oświadcza pielęgniarka, z groźbą tak w słowach, jak w ich tonie, po czym znika za drzwiami.

Bardzo chcę odzyskać wolność, tym bardziej, że mam co w wolnym świecie robić, a niewola jest tak przykra. Mimo to, marnować czas na biadolenie, kiedy można wykorzystać go na przykład na stworzenie koncepcji zleconych mi poszukiwań, to by było wykroczenie przeciwko własnemu interesowi. Żeby uniknąć kłopotów, lepiej w ogóle się nie urodzić. Ale nie ma też innej drogi do dóbr satysfakcyjnych, czyli dających – przeróżne przecież! – satysfakcje, jak droga wpisywania się w te dobra własnym bytem. Słyszałem zdanie wypowiedziane niedawno z radia, że życie jest to powtarzanie do znudzenia tych samych rytuałów, od czego jedno jest tylko odejście: utrata możności czynienia nawet tych powtórzeń – na rzecz zstąpienia do rzeczywistości jeszcze, i to o niebo!, niższej. Więc trwajmy w tym świecie nieuchronnie nawracających konieczności i chwalmy Pana, by, udobruchany naszym oddaniem, zechciał powtórnie przyjść do nas i, okazawszy swą wszechmoc, dał nam wreszcie coś więcej niż to, na co dzisiaj jesteśmy skazani! Cóż, ja teraz jestem skazany na nieodmienne tkwienie w boleśnie zaciskających mi się na przegubach rąk i nad stopami więzach; kto wie, ile jeszcze to potrwa. Na pewno wie to lekarz, który mógłby swą decyzję dania mi nauczki za moje spontaniczne zachowanie (wywołane przecież karygodną niefrasobliwością jego człowieka!) po prostu odwołać. Mógłby, gdyby zaoczne współodczuwanie ze mną przeważyło nad urazą, jaką żywi wobec mnie do spółki z sanitariuszem Kompendo. Czy to, co mnie spotkało, nie jest wykazaniem mi przez Siłę Wyższą, że mylę się, negując grzeszność ludzką jako przypadłość właściwą naszej naturze? Może jeśli wybaczę sanitariuszowi Kompendo, że bez ogródek nazwał mnie schizofrenikiem, to wybaczy mi, że machinalnie uraziłem rasę Czarnych, mający w swej gestii sprawę mej niewoli lub uwolnienia – lekarz? Lecz nawet jeśliby tą drogą dało się coś zdziałać, to jak znieczulić swoją dumę? Ciągle tylko wybaczać i wybaczać? Przecież to wiedzie do całkowitego spsienia! Skoro zaś nie to, to co w mojej podłej sytuacji mogę sensownego zrobić? Cóż mogę wymyślić?

Pasienie się starych cyrkowych koni, kupionych przez chłopa, na łąkach, które zajmie już niedługo beton nowo powstającego blokowiska. Mamienia się mającymi swe dowodowe poparcie jedynie w, też ograniczonej przecież, dziwności snów, nadziejami uzupełnienia braków uzębienia zębami cudownymi, nie wyrastającymi od maleńkości, lecz od razu dorosłe wpisującymi się w dziąsła. Cudowność –  od początków zróżnicowania się  poszczególnych fragmentów ogólności – miała swoją ostoję w jednostkach bezradnych, takich, które swe szanse w warunkach panowania sztywnych norm rywalizacyjnych zaprzepaszczały. Bóg każe swemu stworzeniu walczyć o zwycięstwo, lecz nie zapomina i o przegrywających; dla tych ostatnich wyznaczył nagrody bodaj czy nie najrzetelniejsze. Temu, kto zasmakował goryczy porażki, bezsmak zwyczajnego chleba wyda się dosłownie wszystkim, czego ze strony kuchni można oczekiwać. Względność dobra wobec zła jest jednak nadal niedostrzegana przez zawodowych piewców Absolutu. Ta ich słabość oby odbiła się kiedyś tylko na nich, nie na masach – od nich uzależnionych. Masy bowiem trzymają temperaturę, w jakiej wyrasta osobnik mogący wynieść byt ludzki na poziomy spraw temu bytowi właściwe, nie jakieś podrzędne i serwujące mu denerwującą połowiczność. Zaufanie elitom przynosi rozczarowania; nie spodziewajmy się wiele po przyszłych dokonaniach elitarnych narodów, bowiem te, co miały dokonać, już dokonały i w kolei następnej będą tylko powielać wypracowane paradygmaty.

Tak więc zastanawiam się, co w zaistniałej sytuacji mogę zrobić, i wychodzi mi, że jednak sporo. Przede wszystkim dopiero  teraz pojąłem, że naukowiec, którego poszukuję, może wcale nie być okazem zdrowia – korzystającym, z mającej pewnie wymiar materialny wdzięczności terrorystów za danie im niezwykłej bomby, na sposób znany z reklam. Świadomość, że jego wytwór posłużył z jednej strony przebudzeniu sumień ludzi żyjących w mentalnym uśpieniu, ale z drugiej strony wprowadził w sen wieczny parę dziesiątków tysięcy ludzi innych, musiała mu w głowie mocno namieszać. Kto wie, czy od tego nie zwariował. A jeśli tak, to czy nie znajdę go na terenie tego właśnie psychiatrionu, gdzie obecnie przeprowadza się na mnie leczenie poprzez zniewolenie? Więzienioterapię? W mojej ośmiołóżkowej sypialni leży na swoich posłaniach chwilowo czterech, łącznie z mną pięciu pacjentów. Światło tu jest wygaszone, ale docierają tutaj przez duże, nieosłonięte okna resztki kończącego się dnia, więc mogę salę obserwować. Jest to możliwe w stopniu większym niż można by sądzić, ponieważ moje łóżko wybija się ponad pozostałe poziomem legowiska. Przyciemnienie okularów, jakie mam na oczach, powoduje, że teraz, kiedy jest szaro, obraz traci nieco na wyrazistości. Poza tym dwóch delikwentów, których próbuję ocenić, twarze zwróciło ku oknom, podczas gdy ja jestem przy drzwiach. Widok twarzy właśnie jest mi zaś potrzebny, ponieważ w twarzach ogniskuje się inteligencja, jaką bez wątpienia, spośród ludzi zdolnych do wykonywania jedynie prostych prac, winien wyróżniać się wybitny pirotechnik.

Zaznaczyłem wcześniej, że skład pacjencki psychiatrionów to pełny przekrój społeczeństwa. W społeczeństwie jednak przeważają ilościowo jednostki mało twórcze, specjalizujące się w dziedzinach wymagających posiadania silnych rąk i nóg, nie mózgów. I tu więc muszą przeważać ilościowo takie jednostki. Wnioskować znowu, że taki, co silnych rąk i nóg nie ma, będzie dobrym mózgowcem, mija się z celem, ponieważ w szpitalach sporo spotkamy i takich, co są niezdolni do niczego. Oglądam oceniająco z konieczności więc tylko dwóch kandydatów do rozpracowania pod wiadomym kątem – tych, w których mogę wczytywać się fizjonomię. No i tak. Jeden to jest ten, co mi nie dał mówić, kiedy, nie słysząc własnych myśli, próbowałem mówić do siebie. Teoretycznie i odpychający typ może być myślicielem, o ile myślicielstwem nazwiemy pracę technologa-chemika. Ale przecież jak zawodowy sukces ma osiągnąć naukowiec, który po prostacku podchodzi do problemu? Jest jakaś generalna, właściwa każdemu linia – wyznaczająca jego swoiste, charakterystyczne podejście na równi do problemów, jak i do ludzi. Jeśli ten typ po prostacku obszedł się ze mną (mówiąc, że mnie zabije, gdy nie przestanę „gderać”), to, stosując podobną metodologię wobec poszukiwanego w swoim profesjonalnym dziele – na przykład – katalizatora, nie ma choćby śladowych szans powodzenia. A poszukiwany przeze mnie chemik dopiął swego! Więc typa możemy wyeliminować. Chociaż… ja sam przykładam się – chyba to widać! – do tego, co uważam za swoje zajęcie zawodowe, natomiast olewam wiele innych spraw i więcej z obojętnością niż z szacunkiem patrzę na tych z ludzi, którzy są w stanie zaofiarować mi tylko banał. Jak wam się podoba takie słowo: banalnik? Albo: banałowiec? Żyją ludzie wprost przysłowiowo niewrażliwi na wartości poznawczo istotne, niezdolni przyswoić myśli, która nie obrosła w pospolite konteksty. Może to tak jest, że jak ja wystrzegam się ulicznych bijatyk, żeby nie ponieść uszczerbku na swojej cielesności, tak oni wystrzegają się bardziej rozbujanego myślenia, żeby nie oszaleć. Niedorozwój – fizyczny czy intelektualny – jest cechą wkalkulowaną w byt ludzki, gdzie zindywidualizowanie, mające swoją genezę w pragnieniu niepowtarzalnej tożsamości, realizuje się poprzez nader rozmaity stopień niedorozwoju, choć zapewne nie tylko poprzez to. No tak, to by było jedno, co mogło spowodować, że zostałem uwięziony: pewien mentalny niedorozwój mój własny. Piszę się bowiem być intelektualistą, nie zaś emocjonalistą, a tu zagranie tak emocjonalne. Nie jestem jednak bezduszną myślącą maszyną; to, że posiadam jakąś tam swoją dumę, zresztą przypuszczalnie jak każdy, stanowi jakiś ogranicznik dla mego myślenia, wentyl bezpieczeństwa, przeciwwagę inaczej zapewne władnego by mnie obalić ciężaru świadomościowych historyj. Mam do rozpracowania problem narzucony mi przez kogoś innego; zgodziłem się nim zajmować, bo wydał mi się godny tego. Teraz przecież, pomimo trudności, w jakie popadłem, bynajmniej ze sprawy poszukiwań nieświadomego i oby nie niedoszłego dobroczyńcy ludzkości nie chcę się wycofywać. Tym niemniej wyżej wzmiankowane przedsięwzięcie nie zmieniło moich całożyciowych zainteresowań o 180 stopni. Nadal uważam za swe odkrycie największe i najważniejsze, że kłopoty, jakie ludzkość ma sama z sobą, to jest sprawa nietrudna, mieszcząca się w standardzie spraw, rozwiązywanych przez ogół inteligentnych mieszkańców Ziemi – od dziesiątków tysiącleci. Człowiek nie został przecież stworzony dla samego siebie, dla troski o własne istnienie – bez związku z obowiązkiem troskania się o istnienie świata, którego jest mieszkańcem, ale ze swym mieszkaniem związanym nierozerwalnie, nie będącym go w stanie zmienić, ani opuścić. Tymczasem z obserwacyj wszechświata, który w różnych swoich obszarach mieści obiekty to rodzące się, to żyjące pełnią swego życia, to umierające – wynika, że potrwa on jeszcze ze 100 miliardów lat, po czym ulegnie samounicestwieniu. Tak będzie, o ile człowiek (o innej potędze, mogącej tu wchodzić w grę, nic nie wiemy) nie zaingeruje umiejętnie w proces naturalnego starzenia się wszechświata, a inaczej mówiąc – w proces postępowania wszechświata ku jego własnej śmierci. Jeśli pozwolimy na to, by przepadło wszystko w skali kosmicznej, przepadnie i wszystko w skali ludzkiej, choć ktoś w tym miejscu może powiedzieć, że znając kruchość naszej ludzkiej kondycji, trudno oczekiwać, by egzystencja ludzka miała się przedłużyć jeszcze do choćby miliona lat, więc koniec świata, który usiłujemy odwlec, nastąpi długo po naszym ludzkim końcu, czyli nie nas będzie dotyczyć. W takim układzie jak myśleć o obiecywanej nam przez Jezusa nieśmiertelności? Ten prekursor populistycznego umiłowania nędzy i obarczania winą – za wszelkie zło dotykające pobożnych biedaków – egoizmu możnych sam mianował się królem i dodawał, że królestwo Jego jest nie z tego świata. Bezsenność, na którą cierpiał i którą wykorzystywał na wytrwałe modlenie się nocami, sprowadzała Nań w końcu sny. Rozkołysana spektakularną modlitwą i życiem pełnym szaleństw wyobraźnia obdarowywała Go snami o wspaniałości gdzie indziej niewidywanej. To one właśnie były Jego prawdziwym królestwem! Do tego jednak nie mógł się przyznać, ponieważ sny, choćby nie wiem jak wybujałe, ma każdy, a wiara w Niego miała się wszak wspierać na Jego wyjątkowości. Cierpienie zbiega się z mocą; wielu dla uniknięcia cierpienia z mocy rezygnuje. Powiedzieć: „ja jestem Bogiem!” to przyjąć na siebie odpowiedzialność za losy stworzenia, czego nijak zazdrościć, chcąc żyć lekko, łatwo i przyjemnie. Cudowność, będąca domeną snów, potęguje się, kiedy dostarczamy jej materiału dalekiego od niewysilonej przeciętności. I bywa, że wylewa się ze snów na jawę, dokonując tam spustoszeń wśród odwiecznych prawd, wyznawanych a niekwestionowanych zasad. Z próżnego i Salomon nie naleje – powtarzają niedopieczeni cudotwórcy, gdy tymczasem urodzony czarodziej z niematerialnego punktu wyprowadza wszechświat. Czy oręduję oto za zwróceniem się ku prawdziwym specjalistom i porzuceniem zainteresowania ambitnymi amatorami? Jak jednych i drugich rozpoznać? Czy kierować się przy ferowaniu werdyktu tym, że u jednych wszystko rozumiemy, a w propozycjach innych nie wszystko możemy uznać za w pełni zrozumiałe? Pomyślmy, czy aby w tym, co trafia nam do przekonania, nie kryją się (wstydliwie?) utajone błędy, które przyjmujemy za czynnik słuszny jedynie dlatego, że z takim paradygmatem jesteśmy osłuchani? „Bóg jest miłością”? A czy miło jest nam iść za Jego wskazaniem, że droga do nieśmiertelności wiedzie przez śmierć? Czy miło nam znosić Jego uderzające w naszą suwerenność zawołanie, że „bez Niego jesteśmy niczym”? Ksiądz ze swej ambony mówi zwykle okrągłymi zdaniami, za których sensem i sensownością mają przemawiać dwa tysiąclecia niezachwianej (powiedzmy!) tradycji odwoływań się do trzech roków życia fanatycznie oddanej sprawie swego duchowego wodzostwa Jednostki, dokumentującej domniemane prawdy swej nauki czynieniem cudów i przyjęciem takiej męki i śmierci, na jaką w Jej czasach skazywano morderców. Ludzkości potrzeba wodzów z prawdziwego przysłowiowego zdarzenia, jest bowiem bezwiedna i bezradna na podobieństwo stada dziczejących psów, które już zbyt daleko odeszło od praw dżungli w świat posłuszeństwa „przedziwnie mądremu” panu, by mógł je wieść po prostu zew natury. Od braku takiego pana – nic nie dające zdziczenie. Czy Jezus mówił jednak o piciu Jego krwi i jedzeniu Jego ciała jako o panaceum na wszelkie zło nie jak kogutek z telewizyjnej reklamy, zachęcający do jedzenia swoich braci i sióstr, ponieważ na czym jak na czym, ale „na drobiu to on się zna”? „Nie zajmujcie pierwszych miejsc i nie obwarowujcie się na zaszczytnych stanowiskach, albowiem na końcu czasów pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi”? Czy w tym miejscu nie mamy do czynienia po prostu z wprawką retoryczną Jezusa? Ktoś powie, że powieść to nie miejsce na odreagowywanie światopoglądowych obsesyj, bo tu winny być tylko akcja, przygody i nic więcej. Cóż, Jezus formułował swoją naukę poprzez słowo mówione; ja – być może – chcę założyć nową religię na bazie słowa pisanego. A to, że pokazuję przyszłym jej wyznawcom, jak dochodzę do paradygmatów (czyli tego, co może okazać się prawdą) mających ją stanowić, zamiast sięgać do podejrzanego metodologicznie elementu tajemnicy, bierze się z mojego pójścia za Sokratesem, który utrzymywał, iż optymalnym środkiem budowania nawyków etycznych (będących sensem każdej religii) jest wiedza. Jezus budował zaufanie dla swojej nauki nie tym, by ona sama się broniła swym ewentualnym dopasowaniem do znanej wszystkim trzeźwym jej uczniom rzeczywistości czy krytycznymi odniesieniami do innych nauk (poza bezkrytycznymi odniesieniami do Starego Testamentu), tylko cudotwórczością. Rzecz w tym, iż cudotwórczość a wiedza moralna to zderzenie dziedzin komunikujących się z sobą odlegle. Największe ciężary podnoszą na ogół młodzi osiłkowie o mizernej wiedzy teoretycznej – z zakresu chociażby wtajemniczeń trenerskich. Poznałem niegdyś ciężarowca, który wiedział, że najcięższe sztangi podnoszą nad głowy sportowcy niscy, wszelako nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. A przecież powinien wiedzieć już absolwent szkoły podstawowej, że więcej energii na podniesienie tego samego ciężaru potrzeba temu, kto podniesie go wyżej. Ten bowiem, kto podniesie go wyżej, wykona większą pracę.  Zawodnicy tak niscy, jak i wysocy, podnoszą sztangę odpowiednio do swoich warunków wzrostowych. Aktualne przepisy tej dyscypliny sportu dyskryminują więc siłaczy wysokich. Ot i cała tajemnica. Ale tak samo czyniący cuda, choć pewnie musi mieć siłę, a to siłę mentalną, wcale nie musi być posiadaczem tajemnic, a już najpewniej – posiadaczem tajemnic świadomym, ku czemu (nawet to, czy dobremu, czy złemu) nawyki zbudowane w oparciu o te tajemnice powiodą. Ale tymczasem powrócimy do planu przygód i akcji, bowiem to właśnie wzajemne przeplatanie się planów sprawi, „żeby wszystko zapamiętać i nie zmęczyć żadnej głowy”. Pewnie, że sprawa jest wspólna i streszcza się w ziszczeniu pragnienia nadejścia wreszcie czasów, gdzie szczęście i nadająca mu wymiar męka będą nam przez los dozowane umiejętnie. Co poniektórzy usiłują to wymodlić u Boga; inni liczą, że losowi pomoże być mądrym któryś z idoli ziemskiego panteonu; jeszcze inni ten przygniatający ciężar wrzucili na własny grzbiet i bywa, że pod nim padają, niekiedy szczęśliwi, że coś tam wnieśli do ogólnego skarbca, czego oby nie omieszkał wykorzystać następca takich herosów. Sprawa jest więc wspólna: jedni zmagają się z problemem; drudzy dostarczają pierwszym rozrywki; trzeci dbają, by wszyscy się najedli; czwarci zgodzili się za miliony cierpieć, dzięki czemu życie reszty jest lżejsze. Sprawa jest wspólna, lecz niech autor powstającej epopei nie dręczy swego potencjalnego odbiorcy, który ową wspólną sprawę może wszak poprowadzić dalej, merytorycznymi (skoro warsztatowe zwalczył) niedoróbkami. Po to jest producent mydła, żeby jego klient czyścił się mydelniczym wyrobem, nie zaś jeszcze dodatkowo nim się brudził. Po to też ma męczyć się pisarz, żeby podnoszoną przezeń wspólną sprawą czytelnik mógł się cieszyć, a nie męczyć. I też zechciał w ogóle nią się zajmować. Dosyć. „Cenniejszy jest jeden krok rzeczywistego ruchu niż tysiąc manifestów”.

Leżę w tym łóżku, boleśnie unieruchomiony więzami, i z wolna nadchodzi noc. Jaki krok „rzeczywistego ruchu” w mej sytuacji obecnej mogę poczynić? Choć niby z wyniszczającej umysł teorezy wróciłem do realu, to co za oszałamiające szanse rysuje przede mną moja realność? Gdybym miał naturę zabójcy i dar wzbudzania posłuchu, to mógłbym moich współpacjentów cichaczem obudzić, nakazać im, żeby mnie rozwiązali, i wszcząć powstanie niewolników przeciw personelowi. Potem w rynku miasta urządzić wiec i porywającą mową wymóc na tłumie, by okrzyknął mnie nowym władcą i poszedł za mną wymordować dotychczas urzędujących włodarzy. Jednak takich ambicyj ani zdolności nie mam; poświęciłem się sprawie wynalezienia dla ludzkości świadomego celu, który by jej obecność na scenie wszechświata dobitnie usprawiedliwił, tej obecności nadał konkretny sens. Wydostać się z pozycji biobytu gnębionego przez inne biobyty i objąć stanowisko gnębiciela innych biobytów? Głęboko wierzę, że człowiek jest w stanie skierować swą przedsiębiorczość przeciwko własnej niewiedzy i ograniczeniu, zamiast jedynie dowodzić, jak to inni się mylą i są ograniczeni. Nie namawiam do samokrytyki, bynajmniej! Krokiem przeciwko własnej niewiedzy nie jest takiej wykazanie; chodzi mi o to, by samemu, choć korzystając oczywiście z prac innych, gromadzić wiedzę i dla wiedzy znajdować zastosowania. Na przykład tutaj przydatna dla mnie mogłaby się okazać wiedza o mechanizmach przekonywania psychiatry co do tego, że należy mnie zwolnić. Pielęgniarka nie ma prawa odwołać decyzji lekarza. Ale jak jutro rano lekarze będą robić obchód, to co mam mówić, by mnie zwolniono z więzów i obdarzono – natychmiastowym wypisem? Nie mogę przecież powiedzieć prawdy. I powiedzenie takiej zresztą by nic nie dało. Zapewne istnieje potencjalnie mowa obrończa, jaką wystarczyłoby sformułować, by bez gadania mnie stąd wypuszczono. Ale takiej mowy wymyślić nie jestem w stanie. Chyba żeby wystarczyło pokajać się wobec konsylium, przeprosić za uchybienie, jakiego niewątpliwie się dopuściłem, i zadeklarować mocne postanowienie poprawy. Bo możliwe, że na taki akt skruchy, a zwłaszcza logiczne wyartykułowanie go, psychopaty nie stać. Skoro zaś mnie stać, to nie jestem psychopatą. Tym samym więc znika powód przetrzymywania mnie na oddziale. Wariatów, którzy udają ludzi normalnych, znajdzie się na tym świecie sporawy procencik, analogicznie do przestępców, którzy udają ludzi uczciwych. Jednym udanym występem więc co do mojej normalności pewnie jej sędziów nie będzie dane mi przekonać. Ale za dobre sprawowanie zwalnia się nawet z więzień. Z tym że, by wykazać się takim, potrzebny jest czas, którego coraz bardziej będzie mi brakowało. W końcu przyleciałem do Tutabonu nie dla kaprysu. Mam tu działać dla dobra całej ludzkości, w tym i dla dobra takich ludzi jak sanitariusz Kompendo, który mnie pogardliwie nazwał schizofrenikiem, i ów młody adreysiński lekarz o nieznanym mi na razie nazwisku, który mnie, jak w takich razach powiadają kryminaliści, zapuszkował. Czy komukolwiek z ludzi krzywdy, jakie mi wyrządził, jestem w stanie odpuścić? Tak nakazuje Bóg, a w każdym razie Jego ziemskie wcielenie, Jezus – wyobrażający sobie, że prawo do zemsty jest to rzecz różna od tego, co nie przestaje obowiązywać, choćbyśmy –  nie wiem jak –  chcieli. Akcja równa się reakcji; kto reakcję usiłuje w sobie zdusić, przestaje istnieć jako ciało fizyczne. Kiedy lustro nie odbija światła, staje się lustrem ślepym, niszczy swoją naturę. Rozróżniamy prawa naturalne, przypisane bezwzględnie każdemu bytowi i warunkujące w ogóle jego powstanie – oraz prawa umowne, stanowione przez człowieka dla człowieka, które można obejść. Zostało jednak sformułowane, a to przez ludzi ponoć natchnionych mocą Najwyższego, i Prawo Boże. „Wybaczajcie tym, którzy was skrzywdzili, a wtedy i ja wam wybaczę to, żeście obeszli moje Prawo, krzywdząc innych.” Tu występuje też inna niejasność. Bo też czy wybaczać mają nie ci, których skrzywdzono, tylko Ten, którego autorskie prawo zabraniające krzywdzenia zostało naruszone? Jeśli jedna osoba okradnie drugą, to czyż naprawieniem tej krzywdy nie będzie zwrócenie przez złodzieja ukradzionej rzeczy poszkodowanemu, a nie kupienie przez tegoż złodzieja za pieniądze uzyskane z tej kradzieży „odpuszczenia tej winy” u, mającego jakoby w gestii bożą sprawiedliwość, księdza? Cóż, okradziony i to, co utracił, posiadł z nadania bożego. Więc podnoszone dobro wróciło tu tylko do Tego, co jako jedyny wszelkim dobrem prawnie dysponuje.

Zapomniane od dziesiątków lat podnoszenia oczek w pończochach i rajstopach. Wypatrywania w gabinetach wizjonerów –  mających nadejść wynoszeń pozaziemskich statków na wokółziemskie orbity przez windy zawieszone na superwytrzymałych linach nano-węglowych. Jakby tego jeszcze było mało, uparty głosiciel nowin – zaczerpywanych tak z obserwacyj naocznych jak zaocznych – podaje swoim cierpliwym (dzięki!) słuchaczom też i informację o przeczuwaniu dotykalnej bliskości własnego skończenia. Myśli jednak nie tworzą się same; potrzebują przedwstępnego ubytowienia, zanim będzie można na nich przeprowadzać dalsze, też koniecznie odnoszące się do bytu, operacje. Bo i trudno na przykład marzyć o dziewczynie wymyślonej. Jednak gdy taką, z pamiętanej najogólniejszej idei kobiecości, sobie przerysujemy – ubytowionym ołówkiem na ubytowionym papierze – to jest już podstawa do wyobraźniowych postępowań.

Męczę się w tych więzach, a tu jeszcze dochodzi kolejna przykrość: choć noc, szczera jak pozbawiony ostatecznie złudzeń łgarz, nie mogę usnąć. Jakże przerażające są w dodatku te odgłosy przedostające się z podwórka do wypełnionej fonicznie i tak, a to denerwującym chrapaniem moich towarzyszy niedoli, sypialni. Pohukiwania myszołowów, chcących wypłoszyć z nor swą łowną zwierzynę; przeraźliwe skrzeczenia kotów, chętnych uciechy ze swymi kocicami; groteskowe śpiewy nocnych ptaków – o melodyjności, jaką najprzeciętniejszy słowik, a już zwłaszcza świstak, bezpardonowo by wygwizdał. Przejście w piekielny (czy też czyśćcowy) zaświat takich to stworów czeka dusze tych z nas, którzy zaniedbają, dostępny im przecież do ostatnich chwil, instynkt moralny. To żadna metafora ani rojenie grafomana, co ubzdurał sobie, że jest prorokiem, ponieważ jakoby, „im coś mniej na coś wskazuje, tym jest pewniejsze”. To dosłowność i hipoteza udokumentowana wieloma obserwacyjnymi, doświadczeniowymi oraz przemyśleniowymi dowodami. Pneuma, trzymająca nas za życia w spoistości, ulatuje z nas z chwilą śmierci. Tę pneumę (duszę) możemy swoim niedobrym życiem znieprawić, zdegenerować. W naturze jednak, póki ona trwa, nic nie przepada. Zaświat też mieści się w świecie, jest nawet jego wręcz koniecznym elementem. Bez dusz nie byłoby życia, a substancji duszowej przecież nie przybywa. Dusza człowieka, posiadająca w każdym przypadku, jak to zbadano, masę 25 gram, przechodzi z chwilą śmierci tego człowieka w, powstający w tejże chwili, inny biobyt. Będzie to biblijne niebo, gdy ten biobyt okaże się człowiekiem. Będzie to biblijny czyściec, gdy ten biobyt wypadnie nazwać delfinem. Będzie to biblijne piekło, gdy ten biobyt bez żadnej metafory nazwiemy świnią. Możliwość medytowania zła – czy to nie ona właśnie staje się naszym jedynym dobrem, gdy spełnianie fizjologicznych potrzeb nam się już znudziło lub przejadło? Czy chęć wyeliminowania zła w perspektywie naszej ludzkiej przyszłości nie okroi jej z niezbywalnego elementu, jakim – do spółki z dobrem – stoi nie tylko nasza, bo i wszelka, bytowość? Czy, żeby nie popaść w bliskie niebytowi zobojętnienie, nie musimy przejmować się na nowo, mającymi swą kulminację już dawno, aktami czyjejś na nas agresji? Aktywny stosunek do rzeczywistości to zawsze niszczenie cudzego dobra, sprowadzanie do absurdalnego zera sensu cudzej pracy, wartości, które inni w trudzie podnosili. Dobro uznajemy zgodnie za rzecz normalną, nad którą nie ma co deliberować. Ale zło budzi uczucia i odblokowuje myślenie, co sprawia, że zaczyna ono odgrywać jakąkolwiek rolę w życiu wielu ludzi, dotąd z precyzją i niezmiennością automatu powielających jeden nieskomplikowany schemat – tak w pracy, jak w domu czy na wakacyjnym wypoczynku. Czy to jest życie człowieka? I w związku z tym, czy należy się dziwić, że skanalizowane swoją nietwórczą dolą masy – w momencie, gdy gromadzona latami i hodowana na prosektoryjnych drożdżach nieprawdy (o rzekomym podziale ludzi na dobrych a prostych i złych a inteligentnych) nienawiść w nich wybucha, rozpoczynają swoją przygodę ze słodkim myśleniem, a to przez – trudną do pomyślenia w warunkach ogłupiającej bierności – prostą negację dotychczas obowiązujących porządków. Leżę w tym moim przysłowiowym Madejowym łożu, zmieniając się w przedmiot. Może i tak jest, że niewola sprzyja powstawaniu wywrotowej ideologii, lecz – nie tak zupełna. To, co po latach zapiszę jako treść moich przemyśleń w dosłownym związaniu, naprawdę powstaje teraz, kiedy choć trochę jestem wolny. Człowiek, którego zabito mentalnie, nie myśli i nawet nie czuje. Trwa – niby kamień, bezwolnie czekając, co te – widać – różne odeń istoty, chodzące na dwóch nogach i manipulujące rękoma przy rzeczach dla reszty stworzenia zgoła niepojętych, z nim zrobią. Zostałem sprowadzony, a to w wyniku pomyłki z rodzaju takich, jakie zdarzają się często ludziom roztargnionym czy gapowatym, do roli podrzędnej, takiej, jaką sam niby obśmiewałem. Co teraz mam robić: wyswobodzić się z tej roli i wejść w diametralnie inną, czy też stworzyć nową teorię stosunków między aktorami różnych ról, gdzie się powiada, że aktorom ról rekinów nie wolno pastwić się nad aktorami ról pomniejszych? Cóż, katoliccy księża często głoszą jako boży ideał sumę wszystkich, wydawałoby się, niekwestionowanych „najlepszości”. Sprawiedliwość, równość, wolność, mądrość, prawda, dobro, zdrowie, godność, pobożność, pracowitość, czystość, miłość, wierność, nadzieja, solidarność, przyjaźń, ład, szczęście, odpowiedzialność – i tak dalej. Już mniejsza z tym, że dobrem są niby wszystkie te wartości, choć na przykład pobożność w oczach ateistów stanowi występek przeciwko mądrości, bo jeśli Bóg by nie istniał, to głupotą byłoby marnowanie sił i czasu na oddawanie mu czci. Lecz jakby miała istnieć chociażby sprawiedliwość, gdyby niewzruszenie panowała równość? Sprawiedliwość polega na dbałości o to, żeby wszystko, co się dzieje, działo się zgodnie z prawem. A, żeby ustanawiać prawo czy sprawować nad nim pieczę, trzeba się wynieść nad tych, których się sądzi; inaczej prawników nikt by nie słuchał. „Złem jest nie zazdroszczenie, lecz dawanie powodów do zazdrości” – twierdzi pewien mój kolega, dla którego sprawiedliwością jest równość. A przecież panowanie takiej zasady uderzałoby w każde działanie przynoszące skutek. Zniweczałoby sens rywalizacji, a więc dążenia do mistrzostwa,  osiągania doskonałości. Równanie w górę jest możliwe jedynie poprzez pogoń za mistrzami, a więc za tymi, którym się zazdrości. Toteż zazdrość, uważana obiegowo za uczucie brzydkie, jest w swej istocie dobrotwórcza. Równanie w dół prowadziłoby natomiast do zniżenia całej ogromnej zdrowej reszty do poziomu kalek i obiboków. Chociaż równanie w górę dla wielu jest niemożliwe, stanowi i dla nich element nadziei, bo można podnieść swój status chociażby dzięki wygranej na loterii. Powie ktoś: równajmy w dół, lecz tylko do pewnego racjonalnego poziomu i niżej już nie. Albo: równajmy w górę, lecz tej wspinaczce dajmy rozsądne granice. Przecież jednak dobro i jego szczyty czy depresje to nie tylko pieniądze! Można postępować w wiedzę, w pojenie się pięknem, we własną twórczość. Można osiągać sławę, doskonałość; zmierzać – niechby tylko we własnych marzeniach! – ku nieśmiertelności. Swoimi działaniami wpływać znacząco na bieg dziejów ludzkości – pragnęło i pragnie iluż! A są przecież i tacy – należę do nich chociażby ja sam – co by chcieli wpłynąć zauważalnie na historię wszechświata! Uchronić go od losu jego większych i mniejszych składowych, które przepadają często, zanim zdążą swoim bytowaniem się nasycić. Tajemnice – wiara w to, że ich ilość jest nieograniczona, to optymizm może nieuzasadniony. Ale miarą naszej nieograniczoności są wielkości kosmiczne, przy których nasza ludzka norma jest, jak na razie, wielkością bez znaczenia. A suma wszelkiego dobra, przy której, jako przy Bogu, trwają uparcie księża, choć zredukuje się w końcu do zera (bo jak na przykład solidarność widzieć bez wroga, wobec którego trzeba ją utrzymywać?), jest czymś, co da się, przy koniecznym tylko geniuszu krupiera, tak przetasować z sumą zła, że wyjdzie z tego zgoła interesujący układzik! I na koniec tej nocy tylko jedno, może, spostrzeżenie. Nie ma dobra, którego drugą stroną nie byłoby zło. Dobro i zło dopiero tworzą byt. I, z czym wcześniej już się pogodziliśmy, nie ma zła, którego drugą stroną nie byłoby dobro. Plus i minus dają zero. Zero jakaś buntownicza wobec nicości siła (może jest nią Bóg?) rozszczepia na ujemne i dodatnie wartości. Tak powstały byt trwa i, zanim zmęczenie trwaniem na powrót zredukuje go do punktu, ma szansę zaradzić swojej śmiertelności. Lecz przecież naprawdę tę szansę otrzymuje jedynie byt inteligentny. Toteż zawierzanie swego losu Bogu i powstrzymywanie się na Jego rzecz od wnikania w mechanizmy powstawania i trwania jest to wyrzekanie się szansy bycia Jego, nieocenionym może, pomocnikiem. W naturze każdego bytu poszczególnego tkwi nieprzeparta żądza wprowadzania i utrzymywania swoich porządków. Tylko że jednemu wystarcza być pierwszym w piaskownicy, drugi będzie zadowolony z bycia sołtysem, trzeci – prezydentem. Ale czwarty weźmie odpowiedzialność za cały kosmos! Nie przeszkadzać Bogu w pełnieniu tej Jego nieskończenie trudnej funkcji – to ma być dewiza życiowa odpowiedzialnego sługi? Cóż. Bóg kocha byt, skoro go stwarza. Wszelako jeśliby wszyscy mieli umywać ręce od stawiania tych klocków, Bóg w ludziach nie miałby partnerów. A co to za przyjemność „współpracować” z matołami. Amen. Moją tyradę skończyłem w sam czas. Bo oto i świta.

[…]