Janusz Rudnicki
KŁOPOTY Z TARANTINO
PS.
I z Niemenem
Quentin Tarantino, „Spekulacje o kinie”, tłumaczył Jan Dzierzgowski, Marginesy, Warszawa 2024
Wziąłem się za nią, myśląc, że będzie o jego filmach. Kulisy, jak i dlaczego powstały, co się działo na samym planie i poza nim, ale nie. On pisze o filmach nie swoich, a o tych, które były dla niego jak pale, po których szedł, szedł i doszedł do debiutu.
Nie, on nie pisze, on se gada, po prostu, dlatego ta książka brzmi, jakby powstała dzięki funkcji „zamień mowę na tekst”. I atmosferę ma czasami taką, jakby płonęło ognisko w lesie, a drużynowy opowiadał starodawne dzieje Hollywood i wskrzeszał jego czas.
Quentin to prosty facet z talentem. A ten wystarczy, nie trzeba szkół, nie trzeba nawet książek, wystarczy lektura samych scenariuszy. W jego przypadku tych, w których tym ogniskiem jest przemoc, jego ona jara. Jara prawie każdego, mnie jak najbardziej, to „frajda”, tak, dla mnie też, więc tu akurat spoko (w książce słowo to pada dwadzieścia dziewięć razy). Gorzej z jego poczuciem humoru. Nierówne.
Nazywam się Buck i zerżnę cię na wznak, przy tym dostaje atak śmiechu, z tego rymu (w oryginale zapewne „Buck” i „fuck”) śmieje się w kinie dwadzieścia minut. Dobra, pada ofiarą głupawki, ale skąd nagle taki kwiatek: Nigdy nie zaliczyłem w kinie tak silnej śmiechówy. Się poczułem jak na przerwie w szkole średniej, ale dobra, przełknę, gorzej z tym: Scorsese od pierwszej sceny mocno walił nam gruchę, więc kiedy zaczyna się kulminacja, którą film zapowiadał od samego początku, jesteśmy gotowi się spuścić. I tak to leci, od mieszanych uczuć do zażenowania, po co ta zdolna bestia częstuje świat takim na przykład wyznaniem: Potrzebowałem kilku lat, żeby się przełamać i wylizać dziewczynie cipkę. No jak przygłup, naprawdę.
Żab przyjdzie więc przełknąć człowiekowi przy lekturze niemało, są jednak rzeczy, dla których „Spekulacje” przeczytać warto. Że aktorzy to ludzie czytający wyłącznie to, co mają grać, to mniej więcej wiadomo, ale są wyjątki, był taki, który nie czytał nawet scenariuszy. Steve McQueen. Czytała te scenariusze za niego i dokonywała wyborów Neile Adams, żona. To dzięki niej stał się aż taką gwiazdą, to ona potrafiła dokonać bezbłędnej ich selekcji, wybrać dwa najlepsze i w streszczeniu opowiedzieć mu ich fabułę. Lub zmuszać go do przeczytania najlepszego. Zmuszać, bo Steve miał w głowie jedynie konie mechaniczne i czytał wyłącznie „czasopisma o samochodach”. No, chyba że za przeczytanie scenariusza płacili mu milion, bo tyle potem żądał od wytwórni filmowych za tę udrękę.
W oryginalnym scenariuszu „Taksówkarza” Paula Schradera zabici na końcu (orgazmiczna eksplozja przemocy) byli czarni, czarny był również alfons. Zmiany na białych domagali się producenci, a to z obawy przed zamieszkami na tle rasowym, przed bijatykami w kinach i wycofaniem filmu z produkcji. Możliwe, że dmuchali na zimne, tak czy inaczej ostatecznie alfonsa zagrał Harvey Keitel i, kto by pomyślał, dzięki cenzurze prewencyjnej film wcale nie stracił, a zyskał, i to jak. Ciekawy też fakt, że Keitel, żeby przygotować się lepiej do roli, pogadać chciał z jakimś białym alfonsem, ale w całym Nowym Jorku takiego nie było, musiał więc w końcu konsultować się z czarnym.
Tak zwane wulgaryzmy. Piszę „tak zwane”, bo dla mnie ich nie ma, dla mnie one jak fuga między cegłami słów. Te „wulgaryzmy” więc, roi się tu od nich, „kurwy” i „chuje” padają rzęsiście, podobnie z „ruchaniem w dupę” i nagle to: A De Niro, jak jeździec rodeo, musi się w tych scenach kurczowo trzymać, żeby nie zlecieć na cztery litery. Nagle eufemizm na niewinne stosunkowo słowo „dupa”, co za językowy szpagat, zeza można dostać.
W trakcie czytania, bo co mam robić z rozwlekłymi czasami komentarzami do filmów, których nie znam i może dobrze, w trakcie więc w głowie mi to ognisko płonie, którem rozniecił na początku. Do dni dzieciństwa wraca moja myśl, kiedy zuchem byłem. Początek piosenki znaliśmy wszyscy, dalej już nie. Ryzykuję i otwieram stronę z tekstem, i czytam go po raz pierwszy w całości, mądry Polak po szkodzie. Omijam już serc harcerskich zjednoczone bicia, oto początek czwartej zwrotki: Każda twarz się uniesieniem płoni, każdy laskę krzepko dzierży w dłoni. Jak hymn onanistów, z deszczu Tarantino wpadam pod rynnę harcerzy.
Niepotrzebnie napisałem to Do dni dzieciństwa wraca moja myśl. Ognisko mi gaśnie i w głowie Niemen. Jako muzyk, kompozytor wiadomo, przedni, ale on jako autor tekstów? Niewidomy w gęstym lesie grafomanii. Zapomnijcie o muzyce i przeczytajcie sobie dziś na sucho na przykład tekst „Klęcząc przed tobą”. On tam wyznaje różne słowa, że płakał, że z samotności wracał, ale zaskakuje tymi ustami, śpiewając: Masz usta, których tyle lat szukałem. To rzadkość, przeważnie w roli głównej występuje serce. Od Asnyka je wziął, śpiewając „Jednego serca” chce, żeby ono miłością zadrżało. I proszę, w „Sukcesie” już słyszy jak to szalone serce miłością drży. Zagadkowy jest tekst o tytule, a jakże, „Narodziny miłości”, ręce w nim ważne: Ktoś nam dziś ręce tak złączy, by nikt już dziś nam już nikt nie rozłączył nam rąk. Pytałem wszystkich o te ręce, czyje one, ale nie wiedział nikt. Zawstydzającą goliznę jego tekstów pokrywa muzyka. Tak jak klosz rażącą w oczy żarówkę. Dźwięk znieczula ból słów. Muzyka to karetka pogotowia, która pędzi na ratunek tekstom śmiertelnie chorym na kicz.