TARCICA CZASU
ROZPRĘŻA SZCZELINY

Marta Tomczyk-Maryon, „Niebogłos”, Fundacja Kultury AFRONT, Bukowno 2023


 

 

Mruczkini Beyaz przeciąga się po oparciu łóżka i wydrapuje pazurkami szczeliny. W przypadku poezji Marty Tomczyk-Maryon koty w wierszu „Kosy” dostają się pod czucie i oko we wszystkich umaszczeniach, rozmiarach, choć większość przeraźliwie chuda, łakoma na głaskanie. Kocia krzątanina w „Niebogłosie” wywyższa się żywiołowo, procesualnie. Egzystencjalny konkret: fakty, obserwacje, zjawiska i zdarzenia noszą w sobie maladyczne czy wręcz funeralne stany równowagi i punkty zapalne. Przed ich osiągnięciem jednak ogień przeplata się z błyskiem i w tym wszystkim spalamy paliwo, a jeśli pytasz co się dzieje gdy kończy się paliwo / właśnie wtedy spada niebogłos świetlisty. To w końcu w tym niebogłosie poszukujemy nieba, powietrza, tlenu, światła, płomienia czy z każdego po trochu?

Jedno i drugie nosi za sobą tło daremności i spokojne wygaszanie, a te zjawiska towarzyszą tajaniu zapału do abstrakcji; zostają drzazgi, przepalone zapałki, przemijanie liczb kalendarzowych i nierozpalone świece.

 

na koniec chcieliśmy zapalić świece
ale mieliśmy tylko zapałki
a te szybko gasły

[„Do siego roku 2021”, s. 8]

 

W tych poszukiwaniach żywiołu ognia czy powietrza i badaniu spadochronowych ekstremów ukrywa się silne dążenie do badania progów perkolacji, kiedy nagle coś się zmienia, łączy, przewodzi, pęka, gdy szczeliny w ramach istnienia układają się w ciągłą, genealogiczną strukturę. Sporo przy tym krytyki androcentryzmu, męsplikacji albo panjaśnienia, kiedy Pan M. nie zazna już spokoju / jakże trudno uwolnić się od niebezpiecznych pragnień / tworzenia cudzych historii, znalazłszy na plaży damski but marki Franco Martini. Skąd wiadomo, że damski. Skąd wynika a posteriori z a priori. Poetka oddaje głos dziewczęcemu woluntaryzmowi, kiedy

 

W przedszkolu wszystkie dziewczynki marzą o tym
aby zagrać księżniczkę
po latach zdają sobie sprawę
że nie było o co zabiegać
zbyt późno przekonują się
że należało wziąć rolę czarownicy
i jeszcze pięknie za nią podziękować

[„Właściwa rola”, s. 22]

 

Drzewo genealogiczne, drzewo perkolacji, które budują doświadczenia i żar, nadają cerebralną instancję pieśniom w optatywie, kierowanym do synów, których ciągnie do przeszłych, przejezdnych torów. Optatyw miałby zmieniać optykę na nieliniową, niepatrylinearną.

 

rozpaliłyśmy ogień na brzegu lasu
uczymy naszych synów pieśni
– zanim odejdą
w stronę poplątanej gęstwiny

[„Pieśń matek”, s. 32]

 

W trybie życzeniowym trudno określić, o jaki czas gramatyczny chodzi. Przypomina on nieco aoryst, który może mieszać aspekty czasowników, faliście łączy przeszłość z teraźniejszością, a bywa, że i z przyszłością. W ten sposób nawet te zaśniedziałe, zaprzeszłe szczeliny wydają się wciąż obecnie, jak na zdjęciu:

 

oglądając fotografię 47 lat później
słyszę słodkie brzęczenie pszczół

[„Zdjęcie”, s. 15]

 

Tym samym czas ulega zatarciu, wewnętrznym napięciom, staje się lepki – i tutaj pasowałby termin z wiersza autorki: tarcica czasu, która odgrywa rolę miarówki konieczności, mierzy zmierzch młodości, przesuw w starość, perkolacyjne ostrze odcięć. Szczeliny nie cechują się podówczas wyłącznie statycznymi przymiotami geometryczno-topologicznymi, lecz zyskują na procesualności. Poprzez przyjemność, gdy dają się uzupełnić. Wskutek pilności, gdy się je wyrównuje jak zmarszczki. W trakcie spontanicznych działań, w końcu luki pojawiają się losowo i radośnie. Koniec końców zachowują dolę stagnacji, kiedy zasychają, wiotczeją, tracą elastyczność albo kiedy odczuwamy daremność wszelkich dążeń w obliczu strachu i zanikania.

 

w każdym życiu przegląda się śmierć
w każdej śmierci przegląda się życie

[„Przeglądanie”, s. 23]

 

Dodatkowo ten lęk i zgrozę podbija maladyczne brzemię niedomagań, nieco paliatywnie udobruchane dzięki ironii.

 

a wszystkie raki i śmierci
siedzą jak trusie
zadziwione
że można je traktować tak lekko

[„Łóżko”, s. 27]

 

Ta lekkość niesie życie, a w wierszach Marty Tomczyk-Maryon życiodajność przynoszą przepływy, choćby krwi, jako że przewracają dwubiegunowość, dychotomiczność na płynność, może wręcz pozbawioną lepkości: nadciekłość.

 

Oddaję ci moją krew
przekazuję leki i wszystkie noże które we mnie wbijano
chcę się narodzić
choćby ceną za to była śmierć

[„Transfuzja”, s. 30]

 

Ciekłości towarzyszy nieodłącznie przypadkowość, stochastyczność, chęć zapomnienia o determinizmie, fatalizmie, pragnienie zbiegu okoliczności, jak podczas sprzątania po zmarłych i zastanowienia się czy jeszcze kiedyś zobaczę jakiś włos mojej matki. Chciałoby się wręcz rozświetlać, rozogniać tę ciemnawą dolę, poprzetykaną funeralno-radiacyjnymi antynomiami jak ciała w „Onkologii”, które przychodzą tu co tydzień / aby jaśnieć swoją pięknością.

Ciągła przemiana udaremniałaby jednak spoczynek, nie istniałyby wtenczas punkty stacjonarne ani stany równowagi. Dodatkowo los spalania implikowałby samotność, której akompaniuje rozterka nad klimatem, Ziemią jako elementem codziennej egzystencji:

 

Kiedy w końcu spalimy Ziemię
usiądziemy na zimnym popiele
w wielkiej ciszy

[„Wielka cisza”, s. 43]

 

Te wielkie życiodajne przemiany pociągałyby za sobą mizerne zyski, jak u „Wikingów”, którzy przywożą podróby jako łupy, a jednak następnego lata znowu wodujemy statki / jaki wiatr dmucha w te żagle?.

Przeczyłoby to nieco szczelinom istnienia u Jolanty Brach-Czainy, w których zawierałby się potencjał naszego istnienia, osiągającego spełnienie w codzienności. W poezji Marty Tomczyk-Maryon zaś zgadzałoby się to, że codzienny trud wbrew swej brutalności pozostaje niezauważony – i temu pominięciu przeciwstawiają się te wiersze, również miejscami poprzez feministyczną, her-mikro-storyczną refleksję.

W „Niebogłosie” sporo jednak załamywania rąk, ułagodzonego szkoda-strzępić-ryjizmu, zwłaszcza podczas wyliczeń: po pierwsze – nie staraliśmy się / po drugie – byliśmy zajęci swoimi sprawami / a po trzecie – każdy ma swoje własne umieranie / – gładką rynnę po której toczy się ołowiana kulka. Przede wszystkim nie wynika z tych spostrzeżeń wulgarny nihilizm czy indyferentyzm, lecz pogodna zgoda na te luki, które doprowadzają chorobliwie czy starczo do rozpadu i zaniku. Zdarza się nawet, że niekiedy przychodzi radość ducha, gdy się o nią nie prosi, jak koty – są i takie które tylko się przechadzają / nie proszą o nic / te dostają wszystko. Albo jak pumy śnieżne, w końcu w ich krwioobiegu krążą małe kryształki lodu/ gdy docierają do serca pumy przymykają oczy.

Ostatecznie szczeliny zostają przykryte, wygładzone. Zasypiają gładko jak Mruczkini Beyaz, na biało.

 

W końcu przyszła zima
cienka warstwa śniegu przykryła ślady
wszystko jest takie jak być powinno

[„W końcu przyszła zima”, s. 66]