Jeśli gdzieś jeszcze chowają się naiwniacy i ułomki, którzy pielęgnują w sobie przekonanie o rewolucyjnym charakterze neofeministycznego bełkotu ostatnich lat, to przedstawiona niedawno adaptacja telewizyjna „Drugiej płci” z pewnością przysłużyła się do wyrwania ich z tego zaślepienia.
Oto dzięki zabiegom Ministerstwa Kultury oraz Ministerstwa Praw Kobiet podano nam w czterech odcinkach i trzydziestu sześciu turbanach monument państwowego feminizmu, którego najwięksi wrogowie kobiet nie mogliby sobie wymarzyć. To właśnie poprawnie myślące damy i parweniuszki, ministry i ministrów małżonki, pisarki i doradczynie wszelkiej maści malują przed nami pozbawiony upiększeń obraz kobiecej kondycji pod czujnym okiem Mamamuszi Beauvoir. Jej wzrok miota pioruny obiektywizmu i zadaje nam ciosy nieodpartych faktów, które brzmią na przykład tak: jest problem z dziewczynkami, które jako małe gospodynie zastępujące matkę, zastępują ją także w ojcowskim łożu, bardzo często za aprobatą matki, aby spermy i pieniędzy nie wypuszczać poza rodzinę. I matka temu sprzyja; lub na przykład, że większość mężczyzn woli mieszkać wspólnie z żoną tylko dlatego, że bardziej się to opłaca niż ciągłe chodzenie do burdelu, takie rachunki się zdarzają, raz na jakiś czas, w głowie wielu mężczyzn. Nie ma sensu tworzyć całej listy podobnych rewelacji, byłaby zbyt długa. Jednak interesujące jest, jak podobne prawdy są wsuwane między karty obrazujące realne cierpienie kobiet: ekscyzję, gwałt, poligamię, kazirodztwo… które mają uzasadnić wartość wcześniej wspomnianych praktyk, skutkując zbanalizowaniem prawdziwych dramatów wielu kobiet oraz udramatyzowaniem ogólnej banalności kondycji kobiecej.
Bo nie chodzi tu wcale o pracę i troskę nad prawdziwym ograniczeniem problemów kobiet, ale raczej o zdobycie ufortyfikowanej pozycji, z której można sprawować władzę, która dziś wykracza już poza ramy ideologiczne. Nic to nowego, przecież biurokracja marksistowsko-leninowska opierała swoją władzę na podobnej kazuistyce. W przeciwnym razie dlaczego zrzucać na mężczyzn, a nie na kościół katolicki oraz jego sztywne rekomendacje w zakresie antykoncepcji, winę za klauzulę sumienia przywoływaną przez lekarzy odmawiających wykonania aborcji? W przeciwnym razie dlaczego zrzucać na mężczyzn, a nie na religię, podległość kobiet w świecie muzułmańskim, w Afryce, w Pakistanie, w Indiach? W tym temacie moglibyśmy życzyć sobie, aby kobiety indyjskie, afrykańskie, czy północno-afrykańskie, które wsparły podobne wypowiedzi, były bardziej świadome roli, którą miały odgrywać i dostrzegły, że w ciągłym odwoływaniu do okropieństw dokonywanych gdzie indziej uzasadnia się tutejsze działania i manewry, co jest paskudnym przejawem zdolnej do wszystkiego trzecioświatowości, która z pewnością nie zostanie zaliczona do chluby ostatnich dwudziestu lat lewicy.
Niestety, wszystko to trzyma się nieźle, póki ożywiający owe damy moralizm znajduje żyzny grunt w maoistowskich Chinach oraz tamtejszych sukcesach (ciągle próbujemy dowiedzieć się jakich) w „rewaloryzacji obrazu kobiety”, o czym dowiadujemy się od pewnej klawiszki, wysokiej urzędniczki odpowiedzialnej za edukację w tej krainie marzeń. To, że prawa kobiet zostały uwznioślone w miejscu, gdzie regularnie łamie się prawa człowieka, w ogóle nie wzrusza sumień naszych czempionek kobiecej wolności. Trzeba tu podkreślić, że zbłądziwszy na ścieżkach feminizmu w Związku Sowieckim, Simone de Beauvoir nie waha się po trzydziestu pięciu latach popełnić tego samego błędu w stosunku do Chin. Nawet jeśli tu i ówdzie delikatnie potwierdza, że wątpi dziś w istnienie państwa socjalistycznego i że kobiety powinny wziąć sprawy w swoje ręce. To wszystko nie przeszkadza, aby prasa stalinowska („L’Humanité”, „L’Humanité-Dimanche” a nawet „Révolution”) okazywała entuzjazm wobec owych serwisów, które w historii propagandy telewizyjnej wynalazły coś, co wprost trzeba nazwać Wagitpropem.
Nie jest łatwo się zmienić, a owe deklaracje będą mogły pewnego dnia stanowić najdoskonalszy przykład realizmu feministycznego, który w zakresie egzaltowania nędzy, jezuityzmu argumentacji i pompatyczności całego obrazu może rywalizować z najgorszymi produkcjami realizmu socjalistycznego. A to wszystko dzieje się w dwóch etapach (najpierw należy doprowadzić ideę mężczyzn do całkowitego oczernienia, a następnie uniewinnić cały rodzaj żeński aż do absolutnego wybielenia) i trzech ruchach:
- Intensywna akumulacja najokropniejszych przypadków kobiecej tragedii. Oto egzaltowanie nędzy.
- Systematyczna generalizacja zbrodni. Niech każdy oceni sam fakty, jakkolwiek podważalne, w owym powiedzeniu Indiry Gandhi, że w Indiach pali się dziś kobiety, jeśli ich posag nie został spłacony, pali się je także czasem, gdy ich mąż umrze, co prowadzi naturalnie do stwierdzenia, że przeznaczeniem kobiet indyjskich jest dać się spalić. Oto jezuityzm pozwalający narzucić kłamliwą wizję rzeczywistości.
- Wreszcie intensywna fabrykacja i popularyzacja śmiesznych stereotypów o kobiecie uciemiężonej zabiegami piękności, troską o ubiór i beznadziejnie wyalienowanej przez męską pożądliwość. A to wszystko, gdy dla mężczyzn pośladki i piersi pozostają obiektami uprzywilejowanymi… ponieważ niczemu nie służą, żaden projekt nie nadaje im sensu, oraz gdy tego właśnie mężczyzna szuka w kobiecie, pasywności, immanencji, nie-projektu, przypadkowości, nagiej obecności, bycia tylko i wyłącznie tutaj. Niech same zainteresowane wypowiedzą się w tym temacie. Być może mają odmienne zdanie niż drużynowe z państwowego areopagu. Być może powiedziałyby coś same od siebie o miłości, którą tutaj pomija się milczeniem jako kategorię bez wątpienia egzystencjalnie bezużyteczną.
Wydaje mi się, że po upływie trzydziestu pięciu lat od momentu powstania neofeminizmu kobiety nie mogą być specjalnie dumne z tego prezentu ideologicznego, teoretycznej tandety poskręcanej z krwawiących nitek, którą władza każe im zaakceptować. Jednak zapomniałam przecież, że pod koniec tego roku Ministerstwo Kultury oraz Biuro Animacji Kulturowej Ministerstwa Spraw Zagranicznych postawiły na bezpieczny zysk z płynnej kobiecości oraz mody na partyzantkę poprzez sfinansowanie autocelebreacyjnego filmu obrazującego dzieło Marguerite Duras, owej feministki, kiedy trzeba. Jej „Gadatliwe” (fr. Parleuses), spisane niedawno z udziałem Xaviera Gauthiera, w rozwoju nienawiści do mężczyzn wyznaczają punkt przełomowy. Zgodnie z sensem historii dziś za skromną sumę dwóch tysięcy franków pod postacią ekskluzywnego złoto-czerwonego opakowania możesz nabyć kulturowy zestaw czystego pragnienia lat osiemdziesiątych. Obdarowani szczęśliwcy będą mieli nieograniczoną możliwość fantazjowania na szczytach durasowskiego erotyzmu: Nic bardziej niezwykłego nad ową krągłość niesionych jakby na zewnątrz piersi, ten ciężar skierowany wprost do rąk. Nawet mój braciszek o ciele kulisa niknie wobec tej wspaniałości. Ciała mężczyzn mają kształty oszczędne, zwarte („Kochanek”, przeł. L. Kałuska). Ach, jakie to proste! Magazyn Nous deux dla odczarowania złudzeń, „Harlequiny” dla dorywczego buntu. A to wszystko z obsceniczną fascynacją pieniądzem i jego światem, który kwitnie w naszych czasach fałszywej świadomości. Bo w tym malutkim poetyckim świecie ciągle rozmawiamy o diamencie „na pierścieniu zaręczynowym”, o diamencie, „dużo kosztuje”. Zresztą niedawno w programie „Apostrophes” Marguerite Duras jasno wyraziła się o roli pieniędzy w atrakcyjności kochanka. Czy należy się zatem dziwić, że nasza rewolucyjna pisarka niedługo po odebraniu nagrody Goncourtów powiedziała na różnych kanałach telewizyjnych coś takiego (cytuję z pamięci): Jeśli jest jakieś słowo, którego nienawidzę w języku francuskim, i w każdym innym, to jest to słowo marzenie. Można się było tego spodziewać.
Taką to oto nową wolność narzuca nam państwowy feminizm, wolność wyboru między biegunami kobiecości – tandetną rekryminacją i subwersją na czubku diamentu.
Sprawiedliwy to obrót spraw, że gdy dwie emerytowane buntowniczki nie są zajęte oficjalnym świętowaniem swoich dzieł, nie odpuszczają żadnej okazji hołdowania władzy, która zapewniła im tę piękną literacką starość.
A gdzie jesteście dziś wy, drogie Panie, Théroigne de Méricourt, Louise Michel, Virginio Woolf?
Tekst został opublikowany w „Le Monde” 6 grudnia 1984 r.
Annie Le Brun
……………………………….
przełożył Jakub Dąbrowski
CZYTAJ TEŻ