Jakub Dąbrowski
O piśmie
W dole zatoka kołysała miasto do snu. Słońce jakby zatrzymało się w ostatnim momencie i jedynie na krańcu horyzontu widać było blade promienie. Na niebie przeciągały się leniwie czarne chmury. Ciężkie od deszczu, kołysane wiatrem jak porzucony statek. Tylko śmiertelni budują miasta. Bogowie mają bezkresne łąki i pałace bez murów. Miejski gwar, to sapanie butów, marsz zgarbionych chodników, to co wszyscy nazywają odgłosami życia, to także uwijanie się śmierci. Wielkie cmentarzysko, które umiera w pośpiechu w porównaniu ze świątyniami, które żyją wiecznością – pomyślałem. Wieczorny, ciepły wiatr zawiał teraz mocniej. Moja narzuta wypełniła się powietrzem jak żagiel. Taki wiatr pcha w zaświaty łodzie umarłych. Szybko przygniotłem ręką materiał i wygnałem wiatr.
To miasto było na drodze do boskości. Szerokie ulice kontrastowały z przebijającymi się gdzieniegdzie dzikimi kwiatami. Nawet z takiej odległości trzeba było szukać domów, w których paliłyby się światła. Stojąca w samym centrum świątynia wyglądała w tej pustce zupełnie niestosownie. Wybudowana na wieczny kult, świeciła wypolerowanymi w rynny stopniami schodów, którymi wspinali się kiedyś przechodnie. Wyszczerbiona kolumnada łapała w swoje zęby wiejący od morza wiatr. Wokół miasta wznosiły się potężne mury, ale nikt nie pamiętał, przed kim w ogóle próbowano się bronić. Kto chciał to miasto zaatakować. Potężne gmachy publiczne i wielorodzinne budynki mogły sprawić, że bawiący w mieście na krótko wyolbrzymiali jego znaczenie. Tylko garstka ludzi, która została, wiedziała, jak liczne i puste są sale tych pałaców. Na wielu budynkach wypisane były imiona mieszkańców lub właścicieli. W przeszłości nazwy te przyciągały ludzi, którzy usługi kojarzyli z nazwiskami znanych rzemieślników. Kiedyś wydarzyło się w tym mieście coś wspaniałego. Nie wspominała o tym jednak żadna tablica ani pomnik. Żadna nazwa ulicy nie wzbudzała w pamięci skojarzeń ze znanymi wydarzeniami. Jakby to miejsce wyłączone było z biegu historii. Teraz nie obiecywało ono nic. A może jednak dopiero przygotowywało się na nadejście czegoś? Ściany po cichu pęczniały i wzbierały, jakby ktoś jeszcze miał się tu pojawić.
I z tego powodu najbardziej niepokojące były drobne ludzkie ślady. Zaburzały one poczucie nieobecności i zapewniały temu miastu nie zasłużone miejsce w teraźniejszości. Oto na przykład na opustoszałym rynku leżał kosz owoców i płaszcz, który zgubił gdzieś swojego właściciela. Nieco dalej można było znaleźć stojak ze stosem aktualnych gazet. Ze słupów ogłoszeniowych uśmiechały się twarze artystów, którzy wkrótce mieli odwiedzić to miejsce. Puste kieliszki leżały przy stołach i czekały na wiecznie nieobecnych kelnerów. Nagie kikuty drzew narzucały się oczom w pustce krajobrazu. Jakby chciały powiedzieć: „oto tajemnica”, ale ciekawskie oczy między ich gałęziami dostrzegały tylko szarość nieba. To obnażenie mogło wytwarzać poczucie obcowania z prawdą, z tajemnicą. Lecz wszystko wokół milczało. Nie tylko dziś. Zawsze.
W takie dni udawałem się poza miasto na łono natury, tam szukać spokoju.
Czytałem czasem, a książek znieść nie umiałem, gdy nie sprawiały, żebym myślał. Ale wtedy od razu musiałem zacząć pisać. I tego też nienawidziłem, bo to tylko oddawało mnie grze kontroli, w której, żeby wiedzę podtrzymać, zachować i rozwinąć, musiałem uciekać się do kreowania własnych słów, zapamiętywania i zapisywania. By uciec od słów, trzeba było w nie na nowo popadać. Czasem musiałem uciec w naturę, żeby nie móc tego zrobić, żeby od tych myśli być daleko. Ale one jakby tylko wzbierały i dystans między mną a miastem był prawdziwą torturą. Nie raz musiałem biec, by się od tego wyzwolić. A w szumie trawy, w spokoju wody, w podmuchach wiatru czułem rękę, którą głaszcze mnie śmierć. A ja choć śmiertelny, nie umiałem jej czułości ani zrozumieć, ani odwzajemnić. Wydawało mi się, że świat już zrozumiałem, ale wiedzy nowej nie przyswajałem. Zamiast znaleźć rozwiązanie, ugrzązłem w morzu nowych problemów, które wiedza, szydząc z mojej intencji, ciągle podsuwała. Czym jest pisanie, gdy dojdzie się już do skraju, gdy zostawi za sobą poszukiwanie wiedzy, błaganie bogów, obłaskawianie natury, ulepszanie świata i jego mieszkańców? Co się chowa jak mysz w czarnych kątach liter? Jak brzmi szum drzew, które zrzuciły liście?
– O proszę, kto tu leży! Nasz filozof! – odezwał się głos za mną.
Odwróciłem się i zobaczyłem Stefana.
– Robisz się romantyczny, staruszku, wzdychasz do skał i morza – dorzucił szybko, zanim jeszcze do mnie dobiegł.
– Przyglądałem się miastu – odpowiedziałem.
– A to ciekawe, co cię w ogóle z niego wygnało? Ze mną się nigdy nie wybierzesz poza mury, ale samemu się wymykasz, ładnie tak?
Milczałem. W głowie ciągle jeszcze miałem widok miasta, w którym paliły się rzadkie światła.
– Przychodzę tu czasem, żeby poczuć się jak samotny bożek, albo trup. Wszystko jedno – odpowiedziałem. – Tak sprawdzam, czy jeszcze coś ciągnie mnie do miasta, czy może czas znaleźć sobie jakiś niewygodny słup.
– Zarozumialcu, nie wytrzymałbyś na słupie bez ludzi pół dnia. Modliłbyś się o majaki, by móc mówić do kamieni – zaśmiał się Stefan.
– Och, jestem pewien, że ty jeden poszedłbyś ze mną choćby i na ten słup. Co tu robicie?
– Znalazłbym cię, bez wątpienia. Tak jak dziś cię znalazłem. Szliśmy właśnie do kaplicy, ale chyba nie możemy przegapić takiej okazji.
Okazało się, że ze Stefanem był jego kuzyn Lucjan oraz ich dwie koleżanki Agata i Kaja.
– Do kaplicy? Czego tam szukacie? Czy przypadkiem cała młodzież nie jest dziś w mieście? – zapytałem i popatrzyłem w stronę kaplicy.
Biała budowla znajdowała się na samym szczycie wzgórza. Nie zajrzałem tam w czasie żadnej z moich kilku zaledwie wycieczek poza miasto. Tam, miałem wrażenie, mógłbym komuś przeszkadzać, nawet po prostu obserwując miasto. Tu, na niższym wzniesieniu, dość daleko i wysoko nad miastem, jednak czując ciągle jego odległy puls, mogłem myśleć spokojnie.
– Dokładnie, dlatego pomyśleliśmy, że nie będzie lepszej okazji, żeby wymknąć się i popatrzeć choć raz na wszystko z daleka, a przy okazji może i nawet zwiedzić kaplicę. Kto wie, może w taką noc jak dziś jakiś bożek nadstawi uszy. Chyba w takie właśnie wieczory można prosić o wszystko?
– Cała siła młodości tkwi w tym, że nie widzi własnych wad.
– Dobrze, mnie nie praw tych swoich mądrości. W tobie cała wiedza zdążyła już dawno skwaśnieć. Ale nie puścimy cię póki nie podzielisz się z nami tym, co jeszcze w tobie dobrego zostało.
Młodzi otoczyli mnie. Nagle odezwał się Lucjan.
– Nie będziemy już sami na szczycie, więc zostaniemy tu z tobą. Rozbijemy się na chwilę, a ty opowiadaj.
– Właśnie miałem wracać do miasta, chciałem jeszcze zobaczyć procesję. Chyba już za późno na opowieści.
– Zepsujesz nam wieczór?
– A może właśnie oszczędzam wam nudy?
– To na pewno, skoro nie będziesz opowiadał jednej z tych starych historii.
– Oj nie bój się, nie będę.
– No chyba, że postarasz się i pokażesz, że jeszcze da się coś wykrzesać z twoich lektur?
– Moich lektur na pewno nie polubicie.
– Z pewnością, jeśli to będzie poezja. Nawet tysiącletnie marmury już tego nie znoszą.
– No to spróbujmy poezji. Jak do bogów zwraca się jeden z największych poetów historii, wielki Hipponaks z Efezu? Mówi tak:
Dzeusie, Panie bogów Olimpu, Ty królu złoty!
Czemuś mi dał srebra zamiast złota, królu!
oraz:
Pod lampą wypięła się dla mnie Arete…
– Dobra, daj spokój. Teraz te wierszydła wymyśliłeś?
– Nie kpij sobie, proszę. Trzeba mieć tyle lat co ty, żeby zlekceważyć podobne wersy.
– Nawet jeśli… Na pewno jesteś w stanie znaleźć inny przykład.
– Właśnie tu tkwi problem. Wszędzie panuje to samo podejście – do każdego trzeba mówić wierszem, a raczej rymowanką. Gorzką pigułkę obsypać cukrem słów. Ale czemu wiedza nie ma się rodzić tam, gdzie wszyscy chcą zatykać uszy? Wydłubywać oczy, wydrapywać strupy i zazgrzytywać zęby? Może tak naprawdę nikt nie jest zainteresowany poznaniem? A może przed czymś każdy chce uciec?
– Raczej przed staruszkami, którzy niebezpiecznie długo snują opowieści na podobne tematy.
– Ale któż was trzyma! To wy mnie otoczyliście i próbujecie wydusić ze mnie jakieś opowieści przy ognisku!
– I opowiesz, ale opowiesz pięknie!
Zerknąłem przez ramię na miasto w dole. Widać było samotne światła i odseparowane od siebie grupy ludzi, którzy się gromadzili. Jeszcze nie czas było wracać. Tylko tutaj miałem okazję porozmawiać z kimś spokojnie.
– Dobrze, myślę, że jest coś, o czym mogę wam teraz opowiedzieć. Szliście do kaplicy, prawda?
– Tak, chcieliśmy tam spędzić wieczór.
– To opowiem wam zatem o prozie, opowiem coś, co może potem warto jeszcze w kaplicy przemyśleć. Opowiadanie o opowiadaniu w ogóle, albo dlaczego ludzie w ogóle wprowadzili prozę jako odrębny od poezji gatunek.
– Ach, brzmi jak nuda najsroższa. Do kaplicy daleko, do miasta jeszcze dalej. Czy to już tragedia? Nie budź mnie, proszę – powiedział Lucjan i ułożył się na trawie.
– Wyborna publiczność. Nigdy nie zawodzicie – powiedziałem. – Ale skoro mnie osaczyliście i zmuszacie, żebym wam kołysanki opowiadał, to słuchajcie, a może wam się jeszcze coś pożytecznego przy tym przyśni – powiedziałem i kontynuowałem.
A zatem najpierw musimy się rozprawić z mitem, który uważamy za szkodliwy, a dopiero potem opowiedzieć taki, który da nam lepsze rozumienie. Sami nieraz pewnie słyszeliście – bo jest to pogląd zdaje się wręcz uliczny – że człowiek w mroku zrodzony wychodził z ciemności przez stulecia. Tułał się po piekłach, potem po jaskiniach i wreszcie wygrzebał się jak żaba z wody nierozumu na suchy ląd rozsądku. W wodzie z syrenami, jeszcze na pół zwierzęcy, śpiewał wierszem pieśni i potem w świetle słońca rozbłysł rozumem i wszedł w wiek racjonalności. Bajka taka nadaje się co najwyżej do uspokajania zbyt ciekawskich, ale łatwowiernych dzieci. Działa także na staruszków, którzy tak chętnie dają się nabrać na wszystkie rzekome nowostki od domokrążców. A poezja i proza to dwie twarze tej samej monety, które tylko w inne strony spoglądają. Z jednej strony patrzy w nasze oczy twarz boga, a z drugiej dzikie zwierzę, a może to człowiek? W każdym razie jedną rzecz się kupuje tą dwoistą monetą – chodzi o kontrolę.
– Wszystko to ładnie powiedziane, ale nie da się ukryć i sam zapewne widzisz, jak wyraźnie zmienia się charakter wiedzy od momentu pojawienia się takich dziedzin, jak filozofia czy historia. Czy przypadkiem nie mylimy tutaj przyczyny ze skutkiem, czy nie musiało tutaj rzeczywiście dojść do wynalezienia czegoś zupełnie nowego? – zapytał Stefan.
– Ależ doszło, mój drogi, otóż po prostu, jak to często bywa, zastosowano tę samą metodę do innej dziedziny i pojawiły się ciekawe rezultaty. O wynalezieniu racjonalności moim zdaniem nie może być mowy. Weźmy tutaj dosyć prosty przykład. Jeśli ktoś chce uczynić coś jakimś, chce z pomocą bogów zapewnić sobie część tej boskości, która jest ich udziałem i całego świata, to czy nie musi on posiadać wiedzy? Czy nie musi myśleć? Nie tylko mechanicznie w kategoriach dosyć instrumentalnych, czyli skupiając się na tym, w jaki sposób coś wykonać, ale także musi wiedzieć, czym jest to, co chce osiągnąć i kim jest ten, na kogo chce wpłynąć. Wiedza jest tu niezbędna i ta racjonalność jest po prostu ludzką cechą. Ma ona takie samo zadanie w sprawach dotyczących religii, jak i każdej innej. Zamiast rewolucji, którą trudno wyjaśnić jasnymi przyczynami, nie łatwiej dojrzeć jest właśnie całkiem przecież dopuszczalne ludzkie działanie, czyli przeszczepienie tej samej metody z jednego pola działania na drugie? Dlaczego słowa, skoro działają na bogów, miałyby być nieskuteczne wobec natury i ludzi!
– Te wszystkie opowieści, o zaświatach, łąkach asfodeli, albo o bezdennych czeluściach, czy one nie wzbudzają twojego podejrzenia? Gdzie tu rozum, gdzie myśl?
– Przecież to najczystszy, nawet wulgarny przykład abstrakcji. Jak powiedział kiedyś poeta,
Chciałbym bez śmierci świat rzucić
Zaświaty, to tylko nasza codzienna ziemia, nasze codzienne troski, i miłość do tej codzienności, głęboka, pełna krwi. Dzięki takim wersom przekonaliśmy naszą własną śmiertelność do chwilowej kapitulacji i jednocześnie uszliśmy z życiem. Taka poezja, takie zaświaty ocalają życie. To czysta abstrakcja. Czy to nie jest fantastyczne?
– No a co w takim razie z całą religią? Gdzie jest jej miejsce?
– Religia ma tylko sens na ziemi. Na cóż ludziom bogowie, którzy życie spędzają na ucztach, polowaniach, romansach, budowach rajskich ogrodów? Trzeba było znaleźć metodę, aby tych bogów zainteresować sprawami ludzi i móc wymuszać na nich opuszczenie złotych pałaców i spojrzenie na ziemię. I tak ludzie zaczęli składać ofiary oraz układać pieśni, czyli poezję. Ale poezja jest też stwarzaniem tego świata, gdzie bogowie istnieją. Tam gdzie w nagłym błysku jawi nam się jedność świata, jego celowość, harmonia, lub też wręcz przeciwnie, chaos i zniszczenie czy jakikolwiek inny przebłysk, który tak mocno odbiega od jednostajności, tam przemawia do nas coś, co być może wymaga nazwy boga, wymaga uchwycenia i odtworzenia w rytuale i poezji. Tak jak człowiekowi codziennie jawi się jego marność, podłość i śmiertelność, tak jasno brzmi abstrakcyjna pieśń o nieśmiertelności, stwarzana przez taki wymiar świata, który jego pragnieniu czyni zadość, znajdując miejsce dla różnych panteonów i hadesów.
– Czyli poezja to boskie dyby?
– Może dyby, a może traktat? Dzięki poezji można o wszystko prosić, do wszystkiego nakłaniać i być przekonanym, że ten świat, który nas otacza, poddany nie jest może bezpośrednio naszej woli, ale nasza wola na pewno nie jest bez znaczenia. Co więcej, człowiek ten świat do życia powołuje i dba o jego zachowanie, a przez to przyznaje sobie samemu w nim miejsce. Temu służą teogonie. One opisują dokładnie wszystkie boskie domeny. Ich poetyckość zbliża człowieka do boskości i sprawia, że człowiek wytwarza przestrzeń, w której może dzięki poezji wpływać na wszystkie wymiary rzeczywistości. Rzeczywistość jawi się człowiekowi w szatach często tak zaskakujących, budzących podziw i strach, że nie zawaha się tej rzeczywistości nazwać boską. I nie chodzi tu o naiwną wytłumaczalność zjawisk, ale o poczucie specjalnej więzi ze światem i jego zjawiskami w najróżniejszych przejawach. Konieczne jest wykreowanie poczucia więzi i kontroli nad tym zjawiskiem, aby móc je powtórzyć, obrócić na swoją korzyść i zyskać przychylność. Powtarzalność poezji jest jak powracające pory roku, które, choć zmienne, ciągle na nowo powołują do życia ten sam świat. A kto ten boski świat podtrzymuje, ten wywiera największy wpływ i sprawia sobie nieśmiertelność.
– Ale czy nie miałeś mówić nam o prozie?
– Przecież cały czas mówię – wiersze i ustawy, to przecież to samo. Kiedy naukowiec odkryje jakieś prawo, czyli prawdę, ten moment odkrycia, wychodząca na świat jawność, rzuca światło na wszystko, co od teraz może podlegać kontroli. Objawienie poezji jest właśnie prawem, tak jak prawem jest równanie, ustawa, czy rozprawa, która ma wszystkich przekonać do tego, że świat składa się z atomów. Tylko że, o ile jesteśmy do tego przyzwyczajeni w przypadku prozy, umyka nam to przy poezji, której początki są tak odległe. I być może dlatego, wtórnie, nazwaliśmy ją sztuką, mimesis i naśladownictwem. Wymyśliliśmy artystów, potrzebę ekspresji. Dusza, która wcześniej była częścią religijnego rytuału, staje się dziwnym elementem, z którego wypływają wszelkie twórcze moce. Jest jakąś pozostałością, pęknięciem, z którego sączą się zapomniane popędy. Utrzymywanie jej obecności w dzisiejszym człowieku nie ma wiele sensu. Nie wiadomo czym ją wytłumaczyć, więc łączy się ją z tym, co jest równie bezpańskie, i nazywa sztuką oraz jej źródłem. Ale do źródeł sztuki jeszcze wrócimy.
– Zatem poezja i proza są ze sobą bliżej spokrewnione niż nam się wydaje.
– Oczywiście oba elementy do dziś mieszają się w różnym stopniu. Część prozy przejęła z poezji i religii wizję jedności, zamkniętego systemu i spójności, niemal teologicznej. Ci, którzy jednak tę jedność odrzucają i patrzą na świat tak, jak się on jawi, na naturę samą, dostrzegają wielość dziedzin, być może mniej spójną, ale czy nie głębszą? Taki pogląd jest o tyle ciekawszy, że pokazuje, że proza i przecież cała ludzka wiedza w zasadzie zawsze będą uboższe od rzeczywistości. Czy nie przypomina ci to tych starych kapłanów, z których tak często wyśmiewano się, podając ich za przykład starożytnego zacofania, kapłanów wróżących z lotu ptaków? A przecież jest w nich jakaś skromność, skupienie się na pojedynczym zdarzeniu czy zjawisku, a jednocześnie bliski kontakt z naturą i światem zewnętrznym. Taka może być też proza, która chce poznać świat, ale pragnie też wiernie zachować obraz takiej rzeczywistości, jaka może jawić się pojedynczemu człowiekowi.
W tym momencie Lucjan, który przespał większość rozmowy, zaczął się wiercić i mamrotać. Po chwili się obudził. Ach, znów tutaj. Skończyłeś już wykłady? Gadasz jeszcze, jaka szkoda. A śnił mi się taki piękny las, ciemny i gęsty. A świecił nad nim księżyc jasny. I nic a nic nie był ten las straszny. Nie bałem się do niego wejść, ale też nie chciałem, bo tak bardzo podobało mi się na niego patrzeć z zewnątrz. A bałem się tylko, że słońce w końcu wzejdzie i zabierze tę noc, i oświetli ten las. Zabierze mu blask. Ale słońce przyjść nie chciało. I nie wiem, czy czas stanął, czy dzień nastał, ale słońce nie wstało. I się już nie dowiem.
– Ładnie powiedziane. I może tyle paradoksalnie jeszcze jest wartości w prozie, i w micie w ogóle, skoro już sami przekonamy się, że te wszystkie nasze rojenia i ambicje są niczym innym jak strachem, indukcją, która z wszystkich naszych olśnień i majaków pragnie uczynić wieczne powroty słońca.
– Sam już nie wiem, dokąd idziemy – powiedział Stefan. – Czy to jest świątynia, czy może pałac, gmach sądu? – Powiedział i spojrzał w stronę budowli, która odcinała się jeszcze biało na ciemniejącym niebie.
– Dziś, mój drogi, chyba jest to po prostu muzeum. To stare pragnienie, które kreowało bogów i ich świat jako pośredników, w większości dziedzin już wygasa, a zatem staje się mniej popularne. Pozostaje chyba jeszcze żywe tylko dla tych, którzy są bliżej śmierci.
To chyba dobry moment, żeby opowiedzieć dwa obiecane mity. W pierwszym pokażę wam, dlaczego mylnie poezję i prozę nazywamy sztuką, a w drugim postaram się jak najjaśniej wyłożyć, skąd poezja i proza się w ogóle wzięły. Dla objaśnienia pozwolę sobie poprzedzić je krótkim wstępem.
A zatem powiedzieliśmy, że poezja i proza wywodzą się z pragnienia kontroli. Zapewne nieraz słyszeliście, że wyraz „poezja” pierwotnie oznaczał wytwarzanie. Tak jak człowiek wytwarza stół czy kubek, dzieła jego rąk, tak samo miałby wytwarzać dzieła sztuki. Wszystkie instynkty twórcze wywodzą się zatem z tego samego, bardzo praktycznego pnia. Ale wydaje mi się, że jest tu jedno niedopatrzenie natury językowej. To wytwarzanie może być równie dobrze rozumiane jako sprawianie. Tak odczytana „poezja” nie jest już sztuką produkowania bytów o różnym stopniu zaawansowania, kunsztu czy precyzji, ale sztuką wywierania wpływu. Przede wszystkim jest także wytworzeniem w ogóle przestrzeni kontroli, w której człowiek ma możliwość ten wpływ wywierać. Chodzi nie o kreowanie, ale raczej o sprawianie, aby to, co stworzone, podporządkowało się woli twórcy, czyli poety. Demiurg rzemieślnik zamienia się we wszechobecnego uwodziciela. Poezja staje się sztuką wchodzenia w relację ze wszystkim, co na zewnątrz. Nie dla ludzkich uszu ją stworzono. Nakierowana jest na bogów, jako pierwszych i jedynych słuchaczy poezji. Poeta ma bezpośredni dostęp do świata nieśmiertelnych i ich objawień. Dodatkowo istotny jest też pewien aspekt dotyczący rzeczywistości samej. Otóż jeśli zakładamy, że poezja oznacza wytwarzanie, to czy nie możemy dojść do wniosku, że ma wobec rzeczywistości charakter zupełnie przypadkowy? Przecież i bez niej ten cały świat istnieje. Wpływanie oddaje rzeczywistości jej wolność. By ją zrozumieć, musimy się z nią zmieszać i zjednoczyć, ale także zyskać kontrolę. Chyba rozumiecie, że taka rzeczywistość jest zupełnie od nas niezależna?
– Podążając za twoim rozumowaniem, zdaje się tak być. Ale w takim razie czym wtedy jest proza? I skoro już poezja zapewniała kontrolę, to po co wymyślać nowe środki?
– Dokładnie. Otóż proza to nie rozbłysk rozumu, już to ustaliliśmy, ale raczej niepowstrzymana ochota dalszego rozciągnięcia wpływu na rzeczywistość. Rozciągnięcie kontroli poza jedynie relacje z bogami na relacje z ludźmi i z tym, co od człowieka oddzielne. Rzekomo rozum miał fantastycznie zostać wynaleziony, a zmiana ta miała swoje odzwierciedlenie w prozie. Ale, jak powiedzieliśmy już, czy to nie mit? Do dziś nie wyrzekliśmy się ani poezji, ani religii, i w nauce nieraz bywamy zaskakująco nieracjonalni. Nasz rozum, nasze myślenie jest do dziś uderzająco podobne. Opanowaliśmy wszystkie modlitwy, wszystkie wiersze, mamy poezję na każdy boski wypadek. W każdym niezwykłym zdarzeniu, które zaprzecza naszemu obecnemu doświadczeniu, śledzimy ślady boskości, ale wciąż z samej empirii rozumiemy tak niewiele. I błąd ten popełniali jeszcze pierwsi filozofowie, spisując swoje myśli wierszem i ofiarując je bogom. Przyzwyczajeni, aby wszelkie prośby kierować niezmiennie do bogów. Jednak nieskuteczność takiego podejścia szybko wymusiła zmiany. Bogowie obojętni i nieobecni, niezainteresowani ustalonymi i stałymi prawami natury, a szukający wszelkich wyjątków, pozostali daleko i wysoko. Zatem szybko trzeba było rozciągnąć panowanie także na sferę naturalną i ludzką. Odgrywaliśmy już teogonie, teraz czas na kosmogenezę. Bo tak jak poezja pomijała bezpośrednie otoczenie i chciała wpływać na bogów, tak proza chce zdobyć zupełnie nowe dziedziny.
– Czyli chyba moglibyśmy powiedzieć, że do bogów zwracamy się wierszem, a do natury prozą?
– Myślę, że można tak o tym myśleć. Zachowano język jako podstawowy nośnik sprawczości, ale nadano mu nową formę, zbliżoną codziennym ludzkim interakcjom, pozbawioną wiersza i muzyki. Proza stała się nowym rytuałem, który zyskał coraz większą popularność wśród ludzi. Natura, historia, ekonomia, filozofia czy polityka to nowe eposy, maszyny do opanowywania przyrody, czasu i człowieka. Trzeba pamiętać jednak, że z poezji człowiek do prozy przemycił jedną rzecz, a mianowicie przekonanie, że kontrola jest możliwa. Tak samo jak każdy wierzy, że bogowie w końcu słuchają jego próśb, tak samo matematyk wierzy, że jego rzeczywistość da się opisać wzorami, a filozof wierzy z nich najmocniej, że zdobycze wszystkich dziedzin mogą z nas uczynić lepszych ludzi.
– Zawsze byłem przekonany, że filozofom i naukowcom najbardziej zależy na opanowaniu człowieka.
– Ale dosyć już tego, czas na mit. Wyobraźcie sobie, że poszlibyście tam, na górę i znaleźlibyście na szczycie wielką księgę. Byłaby cała ze złota, wielka i ciężka. Takiej księgi nie można ze sobą zabrać. Potrzeba do niej pulpitu lub nawet stołu. Otworzylibyście tę księgę na pierwszej stronie i z zadowoleniem odczytalibyście słowa:
Hipponaks odkrył zaginiony traktat Pankratesa, gdy jeszcze dawny język Orchomenos był znajomy kilku żyjącym mieszkańcom tego niegdyś pięknego miasta. Pankrates zaczął pisać swój traktat po powrocie z Afryki, gdy język Orchomenos cieszył się wielką popularnością ludzi uczonych. Nie był w stanie przewidzieć, że nagła powódź i najazd sąsiadów spowodują niemal całkowity zanik większości mieszkańców jego miasta. Razem z nimi została zniszczona także biblioteka oraz pałace, które gromadziły całą wiedzę ówczesnego świata. Od tego momentu liczba osób mówiących w tym języku drastycznie zanikała. Pod koniec życia Pankrates z obrzydzeniem i jedynie z poczucia głębokiej miłości do swoich zmarłych braci i sióstr kończył pisanie dzieła, na którego przetłumaczenie nie miał już sam siły. Gdy umierał był jedyną osobą, która rozumiała język Orchomenos. Podobno na łożu śmierci, gdy już nie mógł pisać, podyktował swojemu niewolnikowi ostatnie słowa. Ten nie zrozumiał ich i zapisał, co usłyszał w łacińskim alfabecie, którym Pankrates gardził. Poniżej niewolnik dopisał: „Oto dzieło Wielkiego Pankratesa, takie jakim je nam zostawił”.
Po przeczytaniu tych słów przewrócilibyście stronę i odkrylibyście, że ta potężna księga zapisana jest starannie znakami, z których nie potraficie odczytać nic. Nie potraficie nawet odróżnić poszczególnych słów. Że jest to dzieło ludzkich rąk, świadczą o tym jedynie piękne obrazy, które bogato zdobią książkę. Tylko one mogą wam nieco powiedzieć o treści książki. Lecz obrazy są tak dziwne, różne i odmienne od tego, co widzieliście, że nie sposób powiedzieć, o czym może być ta książka. Takie dzieło może mieć dla was jedynie wartość estetyczną. Kunszt introligatorski, piękne obrazy i zachwycający charakter pisma w połączeniu z tajemniczą treścią stwarzają wyjątkowo pociągające wrażenie. Jest to dzieło sztuki, ale jego sens sprawczy, poetyczny, jego prawdziwe przeznaczenie, są wam zupełnie obce. Nawet gdyby wam ktoś powiedział, że ta wielka książka opowiada o losach dwóch kochanków, którzy dopuścili się czynu tak okropnego, że strach powierzyć go papierowi, co nastąpiło w końcu tylko po to, by za sprawą słowa jeden wrócił do drugiego, nie uwierzylibyście. Pierwotny sens już się zagubił. Czas zatarł wszystkie intencje. Stare pragnienie kontroli zamienia się teraz w eksponat, w sztukę. Dom muz, który kiedyś był pałacem kontroli ludzkich pragnień, zamienia się w swoją karykaturę, czyli w muzeum. Podobnie rzecz ma się także z prozą, która wytraciła swoją sprawczą wartość. Tak jest ze starymi traktatami, z każdą nauką, która przestaje być skuteczna – trafia ona wtedy do biblioteki, gdzie staje się dziełem. I w ten sposób zarówno sztuka, jak i wiedza stają się produktem ubocznym kontroli. Wytrącają się powoli z żywej tkanki ludzkiego działania, które rozwija kontrolę. Posągi, świątynie, katapulty i lekarstwa, to wszystko pieśni kontroli nad różnymi objawami rzeczywistości, która kapryśnie przedstawia nam raz po raz różne oblicze.
– Teraz boje się, że tę księgę tam znajdę – powiedział Stefan.
– O to jedno nie musisz się martwić, ale kto wie, może zobaczysz jakiś posąg. A może jakąś inskrypcję lub graffiti, które ktoś zostawił tysiąc lat temu, a pomyślisz, że to jacyś dowcipnisie, którzy palili tam ogniska zeszłego lata.
– W tym mieście trudno kogoś spotkać, nawet spośród umarłych. Żadna budowla nie przywołuje na myśl wspomnienia o wybitnym człowieku. Nieliczne ślady prowadzą do miejsc, których nikt nie rozpoznaje. Żaden Pankrates nie stąpał nigdy po ulicach tego miasta. Nie wiemy nawet kto i po co wybudował tę kaplicę.
Do tej kaplicy jeszcze wrócimy. W kwestii prozy pozostaje jedna istotna charakterystyka. Poezja skupia się na powtarzalności, odtwarzaniu i przekazywaniu opowieści. Chodzi o wywołanie świata w jego uznanym kształcie. Ta powtarzalność i względna stałość w prozie zanika. Kapłan, przewodnik wielu, zostaje zastąpiony przez intymność indywidualności. Od teraz każdy może tworzyć i dyskutować, nie zgadzać się i podważać. Nie potrzebuje dla sprawczości żadnego pośrednika poza samą prozą. Obiekty, na które wpływa proza, są w zasięgu twórcy i są jeszcze bardziej naoczne. Nie jawią się zależnie od kaprysu bogów, ale od punktu spojrzenia człowieka. O ile w poezji każdy kapłan odtwarza tę samą historię i ten sam rytuał, o tyle w prozie każdy twórca staje sam na sam z przedmiotem swojej sprawczości. Wytwarza własną interpretację, do której chce przekonać innych.
– To nieco śmieszne, czy zatem w takim rozumieniu świat prozy nie jest światem subiektywności? Jakby pierwsza linijka zdania napisanego prozą zaprzeczała całej obiektywności poezji. Jakby proza była wielogłowym strażnikiem, słyszałem kiedyś podobną opowieść, który odmawia wstępu do swojego świata wszystkim podróżnikom. Tysiącem nosów potrafi wywęszyć swąd jedynej prawdy, którą różni przebierańcy próbują przewozić na pstrokatych wózkach. I nie spocznie dopóki nie pokaże im wszystkim, że da się ją rozszarpać na tyle kawałków, żeby nakarmić każdą z jego głów.
– To musi być jedna z tych nowych opowieści, którą dziś przekazuje sobie młodzież. Proza jest jak rozbity kryształ poezji, a dialog jest tym, czym dla poety był śpiew i recytacja. Jednolity, odmierzany tańcem i kopnięciami śpiew chóru rozbija się na pojedyncze głosy, które wyszarpują sobie w dialogu zdania jak fragmenty ofiarnego mięsa. Nawet w skrajnym wypadku monologu jest to zaproszenie do dyskusji lub nawet radykalna forma dialogu, gdzie w poczuciu braku rozmówcy wciąż próbujemy nawiązać kontakt z tym, co zewnętrzne.
W ten sposób raz rozpoczęta proza jest jak wirus, który ciągle podjudza i prowokuje do odpowiedzi, do podjęcia kolejnego wysiłku, rozwinięcia myśli, rozszerzenia poznania i odkrycia wszelkich spraw, które człowiek może poruszyć i nad którymi można zyskać kontrolę. Nie sposób jej nasycić. Nie ma takiej biblioteki.
– No, od ciebie na pewno już jakiegoś wirusa złapaliśmy – skomentował Lucjan.
– Nie bój się, myślę, że zachowujemy bezpieczny dystans. Poza tym ciebie akurat jestem pewien, że do niczego nie przekonam. I nawet nie próbuję wywierać żadnej kontroli. Ale zastanów się, czy wiedza nie przychodzi razem z działaniem? Nie chodzi tu o zwykły hedonizm, utylitaryzm. O zwiększenie pospolitej korzyści. Dzięki działaniu i zyskiwaniu kontroli uruchamiamy proces poznania, budujemy granice, interakcje, reakcje i relacje. W tym sensie poezja, nie jako konkretna forma sztuki, ale raczej cały zestaw działań, który opisuje proces zdobywania kontroli, staje się kinetyczną teorią poznania, epistemologią opartą na współdziałaniu ciała i jego otoczenia. Jest to po prostu poetyka poznania. Czy rozumiesz? Chociaż może mógłbym opowiedzieć jakąś małą historię, tak żeby sprawić, żebyś się zdenerwował?
– Na pewno nie sprawisz bym zrozumiał. Ale spróbuj.
– Świetnie, w takim razie chodźmy może wszyscy razem ku kaplicy. Zrobimy mały eksperyment i przy okazji opowiem wam drugi mit. Wejdźcie do środka. Tylko nie zapalajcie świateł. Przyzwyczajcie oczy do ciemności. Gdy już będziecie czuli się zadomowieni, krzyknijcie do mnie i zaczniemy.
– A ty?
– Ja zostanę na zewnątrz. Nie bójcie się, nigdzie nie ucieknę.
– Ale sobie zabawę wymyśliłeś.
– Nic się nie martw. Też się będziesz świetnie bawił. Chyba nie boisz się ciemności?
– Dopóki jesteś na zewnątrz, nie mam obaw.
– W takim razie się rozumiemy. No, krzyknijcie, jak już się przyzwyczaicie do mroku.
Wszyscy podeszli pod kapliczkę. Jeden po drugim powoli wchodzili do środka i znikali w małym, ciemnym wejściu. Słychać było jeszcze ich szepty i śmiechy. Kroki brzmiały cicho w rozpraszających się echach. Wreszcie zostałem sam. Sam na pustej polanie, gdzie nie widziałem już miasta. Po krótkiej chwili z zadumy wyrwał mnie krzyk.
– Jesteśmy gotowi!
– Świetnie, zatem zaczynajmy. Usiądźcie w środku wygodnie i starajcie sobie wyobrazić jak najlepiej, to co mówię.
– Słuchamy!
– Z pewnością znacie tę historię, którą ludzie tak często powtarzają, o człowieku zamkniętym w jaskini. Siedział odwrócony od ognia. Głowę jego przykuto żelazem, aby nigdy nie oglądał tego, co za jego plecami. A tam inni ludzie chodzili przed ogniskiem, i jak w teatrze rzucali od niechcenia cienie, które dla związanego wydawały się nie teatrem, ale rzeczywistością samą.
– Już prawie nikt tej historii nie pamięta!
– I może słusznie. Ma w sobie jakiś obrazowy urok, ale im dłużej się nad nią myśli, tym trudniej jej zaufać. Tyle w niej założeń, ograniczeń i przypadku. Zatem wyobraźmy sobie coś innego.
– Co takiego?
– Opiszcie, co widzicie.
– Ciemność. Ledwie rysy własnych ciał. Ale z góry od wejścia do kaplicy wpada światło. Gdy podchodzisz bliżej wejścia, widzimy też twój cień. Zgaduję też, że światło się przesuwa razem z biegiem księżyca.
– Doskonale. Słyszycie też mój głos.
– Wyraźnie.
– A zatem czujecie różne zjawiska, źle je widzicie, bo światło i położenie wam przeszkadzają. Słuch podpowiada wam, że coś się dzieje poza obrębem waszego wzroku.
– Tak.
– I gdybyście chcieli dowiedzieć się, czym jest to, co się u góry porusza, czy nie zaczęlibyście śledzić jego ruchów?
– Tak byśmy zrobili.
– A zatem wzięlibyście może kamień, albo patyk, i przesuwalibyście go zgodnie z obserwowanym ruchem i dźwiękiem. Gdyby do tego czasem z góry przychodziło coś dobrego, albo złego – ciepło lub zimno, jedzenie lub głód – czy nie próbowalibyście jakoś tego ruchu kontrolować? A jak mielibyście to uczynić inaczej, jeśli nie na kamieniach i patykach, które sami przygotowaliście, skoro wszystko, co u góry, jest wam zupełnie niedostępne? Przesuwalibyście je zatem. Ich ruchy malowalibyście na ścianach. Układalibyście pieśni do tych kukieł, które mogłyby dotrzeć na powierzchnię. A komu by się co lepiej udało, to włączalibyście do zbioru najlepszych, najskuteczniejszych zaklęć. Spisywalibyście całe księgi, które miałyby wam zastąpić drabinę, po której można by się wspiąć i zobaczyć, co na górze się dzieje. Ale na górę się wydostać nie można. Komuś podobno się udało i opowiadał o ogniu i lodzie, bestiach i łąkach gorących opasanych chłodnymi strumieniami. Ale kto by w to wierzył. Może lepiej te same metody i prośby zastosować do ludzi w jaskini? Może lepiej na nich zyskać wpływ i zacząć do nich kierować słowa, które wcześniej ulatywały do góry? Zamiast kamieni, zacząć przemawiać do wszystkiego, co tu w jaskini, blisko i pod ręką. Lecz taki język musi być bardziej zrozumiały. Musi przemawiać do towarzyszy w jaskini, budzić ich zaufanie. Czy nie tak zrozumielibyście właśnie prozę?
– To duże osiągnięcie mówić do ludzi zamiast kamieni i badyli.
– Lucjan, poznaję twój głos. Ale nie bój się. Myślę, że w tej ciemności nawet nie wiesz, do czego lub kogo mówisz. I jestem pewien, że nie wszyscy wyrzekną się układania kamieni, patyków i zgadywania, do jakiego świata prowadzi brama światła. Na pewno nie poeci i kapłani. Królowie i tyrani też pewnie będą rozczarowani. W polifonii prozy i wyłaniających się światopoglądów okaże się, że jedność jest tylko zjawiskiem powstałym poprzez opowieść opowiadającego. Poezja kusi bezpośrednim wglądem ponad głowami innych ludzi. Proza próbuje wypełnić ramy pięknym obrazem, choć nigdy nie może dokończyć dzieła. Proza jest niecierpliwością poznania, wiecznie niespełnioną obietnicą umysłu. Zobaczycie, że ludzie wokół zaczną palić ogniska, które ogrzeją was i sprawią, że zapomnicie o świetle, zobaczycie, że taki sam cień pada z góry od światła, jak i od ogniska. Każde ognisko będzie mnożyć cienie, kreować nowe kształty, nie zmieniając przy tym oczywiście samych obiektów, które odbija.
– No dobrze, ale skąd my w ogóle wiemy, że za tymi kamieniami, badylami, ogniskami, poezją, prozą, nauką i filozofią, cokolwiek istnieje? Czy to, co my przedstawiamy jako kamień lub boga, w ogóle ma swój odpowiednik po drugiej stronie? Coś mi się zdaje, że ty sam już za bardzo nie wiesz, co mówisz. Już zabrnąłeś we własną opowieść i teraz nas próbujesz tu zaczarować, żebyśmy tylko jakieś bajki zapamiętali. Sprytnie to wymyśliłeś, że nas najpierw zamknąłeś w tej jaskini. Inaczej chyba nie da się na to nabrać. No bo jak ty w ogóle, powiedz mi, chcesz wpływać na coś, czego tak naprawdę nie znasz?
– Ładnie całkiem odpowiadacie. Niewdzięcznie. I coś mam wrażenie, że nie tyle mi zarzucacie złośliwość, co chcecie sami wystawić mnie na próbę udzielenia odpowiedzi na trudniejsze pytanie. I masz rację. Ja nie dlatego tak opowiadam, być może zawile, o jaskiniach i kamieniach, żeby was potem z nich szybko wyciągnąć i pokazać, czego to ja o wszystkim nie wiem. Ale ja sam nie znam odpowiedzi i raczej z wami próbuję szukać. Nie wiemy, na co tak naprawdę chcemy wpływać i do czego odnoszą się te wszystkie symbole, którymi się otoczyliśmy. Po prostu nie wiemy. Ale chcemy się zbliżyć do wszystkiego, co nas otacza, i zrozumieć. Sprawić, byśmy choć przez chwilę mogli zajrzeć w oczy bogom, naturze, rzeczywistości – wszystkim cieniom naszych zmysłów. Stąd te wszystkie środki, poezja, proza, kamienie i ogniska. Wszystkie są błędem, pomyłką i złudzeniem. Prawda jak delfin na krótką chwilę wyskakuje ponad rozkołysane morze. A my, zawsze odwróceni do niej plecami, słyszymy tylko cichy plusk wracającego do fal spektaklu.
– Czyli zostaniemy w jaskini na zawsze?
– Dopóki jesteście ludźmi.
– A jeśli nimi przestaniemy być?
– To zobaczycie, że słońce świeci wysoko ponad zasięgiem wzroku tych, którzy są na powierzchni. A może, jeśli kiedyś dane byłoby wam wyjść, zobaczylibyście, że jakiś złośliwy demon, wiedząc o waszym pobycie w jaskini, bawi się z wami dla własnej uciechy i tworzy najróżniejsze kształty lub wzory, którym dajecie wiarę. Wy wierzycie, że tam, na górze istnieć muszą bogowie z ptasią głową, a może to Lucjan tańczy i skacze z kogutem na głowie.
– To może wolimy zostać tutaj?
– Tę decyzję możecie już podjąć sami.
– Chyba to był nieudany eksperyment. Nic nie rozumiem.
– To znaczy, że jeszcze trochę musisz pomyśleć. No ale jesteście już w kaplicy, więc nie przeszkadzam wam. Nie spieszcie się, noc się dopiero zaczyna, a w mieście dziś nic ciekawego was nie spotka. Dziękuję, że dotrzymaliście mi towarzystwa.
Z głębi dobiegały szepty. Nie słyszałem już ich dokładnie. Po chwili zorientowałem się, że dzięki tej rozmowie zapomniałem sam, choć na chwilę, o mieście, w którym utknąłem. Teraz na nowo rozciągało się na dole w ciemności. Nawet przykryte nocą nie mogło zniknąć do końca. Choć tak daleko, miałem nieodparte wrażenie, że słyszę dochodzące z niego kroki, pozbawione twarzy głosy niewidocznych ludzi.
Między wzgórzem kaplicy i miastem rozciągało się wzniesienie, na którym się spotkaliśmy. Na łące rosły polne kwiaty. Żółte, fioletowe, czerwone, niebieskie. Nie znałem ich nazw i czułem się w ich otoczeniu jak wśród znajomych, których imion nie potrafiłem zapamiętać. Szedłem zatem powoli ze spuszczoną głową, gdy one prężyły się dumnie na przekór wiatrowi. Jakie to niepokojące uczucie. Nagle zobaczyłem na skraju polany, naprzeciw kaplicy, Agatę i Kaję. Nie wiem, jak zdołały wyjść ze środka niezauważone.
Usłyszałem, jak cicho mówią.
– Cały wieczór poświęciliśmy na rozmowę o kontroli i jej pragnieniu. O objęciu przez człowieka jego najbliższego otoczenia. Jednak te kwiaty i łąka z całą swoją delikatnością i trwaniem pomimo tych ludzkich pragnień dają świadectwo, że to, co najdelikatniejsze, jest najtrwalsze. Nie wiemy, jak stara jest ta kaplica, ale jestem pewna, że te kwiaty są od niej starsze o niejedną wieczność. Tak samo jak ptaki, które obsiadły łąkę zanim ktoś na niej postawił świątynię – ich śpiew jest starszy niż wszelkie słowo. I jeżeli poezja próbuje naśladować śpiew ptaków, to jej historia jest opowieścią o wiecznej porażce i wyższości śpiewu natury nad słowem. Ludzkie pragnienie kontroli pozostaje nigdy nie zaspokojoną prośbą o jedność z wiecznie kwitnącą łąką. Jak ręka haruspika, która miesza jeszcze pulsujące i ciepłe wnętrzności wszechobecnego życia.
– Może dlatego budujemy takie miasta, jak to w dole, aby to co nietrwałe mogło choć pozostawić po sobie ślad – odpowiedziałem i zamilkłem.
Jakub Dąbrowski