W Przemyślu mamy czas tylko na zachód Słońca. Tu zanocujemy w drodze do Rumunii. Kaniony strumieni ulic kamienicznych, wieże tortowe barokowe. W rynku homeostaza niespiesznego ruchu skłania do zadumy. Chłonąć aurę jak drzewo karmione promieniami. „Czas zadumy i refleksji” – w późnej podstawówce ta fraza polonistki brzmiała jak Czomolungma odklejki. Ruszać, póki nieciemno, znaleźć leże najlepiej nad wodą. Jeśli czysta, w niej umyjemy rano ręce, może nawet twarze. Po takiej toalecie za stosowny papier starczy rozłożysty i miękki jak chmura liść łopianu.
Pod miastem stromy zjazd z drogi, grobla wedle stawu, więc i tu powinno jakieś lustro zamajaczyć. Trakt gruntowy buja renówą jak łajbą, ukazuje się akwen podłużny. Musowo starorzecze Sanu, to słowo wspaniałe. Starorzecze. Oddalić się od głównej, naszykować leże w ciemności i ciszy. Mijamy ognisko rozpalane przez trzech ziomków i dwie laski. Więc odpowiednio dalej, za horyzont zdarzeń.
– Widać, że nie jesteś harcerzem – mówi Maciek, młodszy ode mnie i wciąż podkurwiony po zerwaniu z dziewczyną. To z nią miał jechać na wakacje. Coś poderwie i mu przejdzie. Już w Sanoku dosiedliśmy się do dwóch dziewczyn. Nie dowierzały, że miasto się nam podoba, gdy one pragną wyrwać się do świata na studia. Dla nich można by zanocować, ale jednak nie w Sanoku, za mało drogi zrobione. Nocleg wyliczyliśmy na Przemyśl.
– Ty jesteś harcerzem cały czas.
Czarna kopuła domyka się w oddali, gdy kończymy rozbijać namiot. Gwiazdoskłon niewidoczny, chmurami tajony. Ponoć nie ma dwóch podobnych nocy, ale chyba nie pod namiotem w tej tu pustelniczej ciemności.
– Nie chce mi się spać.
– Mi też nie. Może da się podwiesić latarkę u góry, to w szachy byśmy zagrali? – Sięgam po szachy do plecaka, Maciek widzi, że ja widzę, że ich tam nie ma. – Kupię szachy w tej Rumunii, od razu w Satu Mare. Albo jak będą na jakiejś stacji benzynowej.
– Chyba cię Bóg opuścił. Szkoda, że nie jesteśmy pedałami, byłoby mega w tych okolicznościach.
Czuję, że spanie się długo nie uda, nie w tym stanie podróżnej gorączki.
– To może pójdziemy do tych od ogniska?
Poznawanie ludzi to najlepsza rzecz.
Stoją, doglądając rusztu, w rękach butelki, z tyłu auto. Zauważają nas w ostatniej chwili.
– Cześć, jesteśmy w Przemyślu przejazdem, zatrzymaliśmy się na nocleg, tylko nie chce nam się spać – mówię prosto i szczerze.
My się ich nie boimy, oni nas też nie, nic nie wisi w powietrzu. Bo gdy ma się coś złego zadziać, wcześniej prawie zawsze zawisa. A jeśli wisi od razu, lepiej palić zelówy.
Witamy się, przedstawiamy. Niewysoki Piotrek, czuć, że młodziutki, powie mi potem, że dwadzieścia trzy lata. A morda tak zapijaczona, że nie sądziłem, że to osiągalne w tym wieku, nawet gdy się chleje. Szczudłowaty Marek, niepełne uzębienie w uśmiechu. Dziewczyny soczyste, żywe, ale w cieniu, gadki cichcem w ramach ich układu podwójnego. Być takim mistrzem świata, który patrząc rozgryzie: ta krynicą bystrości, ale wstydzi się braku szkoły. Druga nadwrażliwa i wstydzi się przemocy domowej rodziców. Albo jedna wstydzi się, że ta druga atrakcyjniejsza, a ta druga zakłopotana wstydzeniem się pierwszej. Przykładowo. Lub konspirując wymyślają wersje siebie na pokaz i na razie kminią, co to za przybysze przyszli. Nie wiadomo, co cenimy, a gdzie widzimy obciach. Lepiej się przyjrzeć i dopiero. A, jeszcze trzeci chłopak, Darek, najspokojniejszy, ale zupełnie milczący. Chyba ich wiózł samochodem, może dlatego nie mówi, że nie pije.
– Weźmiesz nas do sklepu? Nie ma jedenastej, a koledzy już wypili po browarze. Przyjechaliście, to was zapraszamy.
W sklepie biorą baterie kiełbas, prowadzą alejkami, a my podążamy. Boję się takich tanich kiełbas, w środku mogą być przecież zwały makulatur, zużytych bandaży, kawałki drutów kolczastych i pastuchów elektrycznych. I biorą Żubry. Po sześć, dla mnie i Maćka.
– Gdybyście nie wypili, to się nie zmarnują – puszcza oko wujek Marek.
Na moją prośbę biorą musztardę. Ta pomaga trawić. I jeszcze dwie Muszynianki. Podobno siostry Łazarza, gdy wezwany przez Jezusa wyszedł z pieczary, podały mu właśnie Muszyniankę. Tyle co dla nas, ich zaopatrzenie czeka w bagażniku.
Z daleka widać płomienie ogniska.
– A co robicie w życiu?
– Jestem grabarzem – mówi Piotrek.
– Ciekawa robota.
– Taka robota, że jest.
– A ja jestem kamieniarzem, tak samo jak Darek. Nagrobki robimy.
– Marek właśnie wyszedł z więzienia, ale już go przyjęli z powrotem do pracy.
Czym zasłużyliśmy na tę bezpośredniość i szczerość? Spaniem pod chmurką w krzakach i podejściem do nich? Brakiem wybrzydzania pewnie również. Zresztą, wybrzydzać można w sklepie, a nie przy dymie ogniska, upieczonej kiełbasie z musztardą i wieczornym piwie. To jak u Gombrowicza facet w cyrku, co linoskoczka grającego na skrzypcach skwitował, że Paganini to on nie jest. Darek stoi obok oparty o samochód, pali. Patrzy w ciemność. Wyobcowany przez funkcję szofera.
– Dobrze się żyje w Przemyślu?
– Jak masz hajs, jest spoko – mówi Marek. – Są dwie zajebiste dyskoteki. Dziewczyny same miejscowe, bardzo lecą na kasę.
– Podbijasz do takiej – przytakuje Piotrek – gadasz, ona widzi, że jesteś pewien siebie, wyciągasz portfel, pokazujesz jej w środku dwieście złotych. I ona z tobą idzie do kibla, robisz z nią, co chcesz. Nie musisz jej dawać tej kasy, wystarczy pokazać, że masz.
Maciek nie byłby sobą, pyta mnie natychmiast:
– Mam w portfelu sto pięćdziesiąt, pożyczysz mi pięć dych?
– Zostańcie na jeden dzień, sami mówicie, że Przemyśl piękny. Jutro jest sobota, pobujamy się.
– A co byśmy robili?
– To co zawsze. Koło południa idziemy na plażę. Pijemy, robimy grilla, opalamy się. A wieczorem idziemy w miasto.
– Dużo wtedy pijecie?
– Jak idziemy na cały dzień, to ja i Marek po dwadzieścia pięć browarów.
Pewnie żeby nie brzmiało gołosłownie, Piotrek otwiera zimnego Żubra, przechyla, obala całego na hejnał. Kto próbował na hejnał, wie, jak trudno wchodzi zimne i nagazowane.
– Wczoraj tak wypił dwa, trzeciego nie dopił do końca – mówi sam o sobie.
Trudno nie pomyśleć po mieszczańsku: dwadzieścia pięć jest za dużo. Sport wyczynowy długo uprawiany nie daje zdrowia, tylko je zabiera. Połowę tego bym wypił, taki wynik nie wstyd dla amatora. Tylko jak do tej Rumunii kolejnego dnia?
– A nie można zmienić kolejności? Najpierw chodzić po mieście, a potem iść na plażę?
– Bez sensu. Na miasto idzie się wieczorem, bo wcześniej się nic nie dzieje. A w dzień jest słońce na plaży.
Próbujemy przekonać, ale nie ma opcji. Plan średni, ale po co się podróżuje? Łatwe pytanie: podróżuje się, żeby poznać świat i siebie wobec niego.
Dziewczyny nadal nic nie mówią. Zmieńmy to!
– O czym wy tam gadacie cały czas? – pytam, Maciek też się ożywia.
– A nic, takie nasze tematy.
Ruszam ku niej, ona dopada Darka, palącego i nieobecnego. Jednocześnie druga dziewczyna zawiesza się na Piotrku, kładzie mu rękę na brzuchu. W Przemyślu przemyślne z przemyślnymi. Gdybym był stąd, byłbym takim bożyszczem dla jakiejś? Czy musiałbym ostro pić?
– Chodźcie na tę plażę jutro, będzie konkretnie.
Chciałbym zobaczyć miasto z ich opowieści. Ale po takim plażowaniu będzie z Przemyślem jak z Kremlem w „Moskwie-Pietuszkach”: wszyscy mówią Kreml, a ja żadnego Kremla nigdy nie widziałem. Słabnie ognisko.
– Wypiłeś piąte, ale mamy jeszcze! – mówi Marek. Specjalnie piłem szybko, chciałem coś powiedzieć, że już wypite, jakoś domykać imprezę. Po namyśle wolę jutro do tej Rumunii.
– Ja tu mieszkam obok, posiedzimy jeszcze? – mówi Piotrek, gdy pozostali zbierają się do samochodu. Dziewczyny całują go bez słowa.
Zbiera się, widząc, że chce nam się spać. Zostawia nam czteropak.
– Macie na rano, możecie sobie teraz wrzucić do wody.
Karol Bulski