Marcin Polak


Mowy:
Moya-Prus


 

Mowa
na zakończenie lektury „Wstrętu”
Horacia Castellanosa Moi


(przeł. Aleksander Trojanowski,
posłowie Arkadiusz Żychliński,
Wydawnictwo Ossolineum,
Wrocław 2024,
120 stron)

 

Ucieszyłem się, że przyszedłeś, Moya, ale jeszcze bardziej ucieszyłem się, że szybko sobie poszedłeś.

„Wstręt” zaczął się tak sobie, nieźle, dosyć przyjemnie, w patio Salwadorskiej knajpy La Lumbre, bohater siedzi w towarzystwie przyjaciela i popija whisky. Poza tym, od pierwszych zdań robi się bernhardowsko, a w rolach głównych występują: protagonista Edgardo Vega, mówca wygłaszający tyradę, milczący słuchacz tej tyrady, Moya, oraz milczący barman (Tolín), krzątający się gdzieś w tle. Pozostałe postacie i zdarzenia pojawiają się już w świecie tyrady, jest to więc narracja stricte psychologistyczna, tzn. płynąca z głowy mówcy (autora) do ucha słuchacza (czytelnika). Horacio Castellanos Moya zaaranżował to tak, by być swoim własnym słuchaczem. Zaczyna się więc przyjemnie i tak też płynie, raczej wartko, choć miejscami monotonnie (zwłaszcza dla czytelników Bernharda, którzy dobrze znają te numery. Oczywiście, tekst Moi różni się od tekstu Bernharda. Pomijając różnice tematyczne, trzeba zaznaczyć, że Moya śmielej korzysta z wulgaryzmów.), zainteresowanie napływa falami i falami odpływa, by pod koniec, przez ostatnie trzydzieści stron tej niespełna stustronicowej małej powieści (dłuższej noweli, etiudy prozatorskiej, ćwiczenia stylistycznego, parodii, diatryby, pasji mimetycznej) osiągnąć ekscytujący naddatek intensywności, mniej więcej od momentu wejścia Vegi na pokład samolotu lecącego z Nowego Jorku do San Salvador. Te ostatnie trzydzieści stron to już po prostu soczysta jazda z ładnym finałem, w którym pojawiają się, użyte zresztą w funkcji klamry, imię i nazwisko Thomasa Bernharda. Pod koniec poczułem więc przyjemność największą. Następnie, niejako z rozbiegu, przeczytałem słowo „Od Autora”, które to słowo naświetliło mi kryminalny kontekst recepcji książki (jest tam m. in. mowa o grożeniu Moi śmiercią w tydzień po publikacji „Wstrętu”). Zaraz po autorskim posłowiu, niejako na fali entuzjazmu, przeszedłem do lektury wysoce informatywnego, ale też zajmującego, choć właśnie na swój informatywno-akademicki sposób, eksperckiego posłowia Arkadiusza Żychlińskiego, który w kwestiach dotyczących literatury, salwadorskiej i nie tylko, jest wciąż lepszy od Wikipedii. Dzięki temu drugiemu posłowi poznałem słowo „indygenny” (najpierw myślałem, że to literówka i że powinno być endogenny, ale nie, Arkadiusz Żychliński się nie myli, co mnie uspokoiło, bo takiego go właśnie zapamiętałem z jakiejś konferencji, na której się dawno temu spotkaliśmy, jako w kwestiach literaturoznawczych nieomylnego, zresztą, książka została świetnie zredagowana, nie znalazłem w niej ani jednej literówki). Osobom niemającym pojęcia co znaczy słowo indygenny, od razu powiem, że znaczy ono tyle, co noszący cechy literackiego indygenizmu, czyli wykorzystujący w twórczości literackiej rdzenne języki tubylców, ich tradycje oraz mity, i przez to dążący do przywrócenia wartości kulturowych rdzennych ludów sprzed europejskiej kolonizacji, głównie hiszpańskiej. Indígena to po hiszpańsku tubylec.

Wspomniałem, że książka Moi liczy niespełna sto stron, ale czytałem ją dobre pięć dni, po części z powodu sezonowej choroby wirusowej górnych dróg oddechowych, po części z powodu powstającego we mnie co i rusz poczucia, że i tak wiem co będzie za chwilę, bo ta książka to przecież niewiele więcej niż bernhardowski mem (Bernhard jest wszak autorem stylu memicznego, czyli właśnie stylistycznego memu, nadającego się do stosunkowo łatwej i szybkiej imitacji oraz reprodukcji bez utraty jakości, co więcej, jest to chyba najbardziej rozpoznawalny mem literacki powstały w drugiej połowie XX w. gwarantujący swojemu autorowi relatywną nieśmiertelność i relatywnie wieczne trwanie w literackiej kulturze światowej). Były to jednak myśli dla Moi krzywdzące, o czym też wiedziałem, dlatego nie brałem ich pod uwagę i po licznych przerwach na drzemki i praktyki autoterapeutyczne powracałem do lektury tego strumienia negatywnych emocji opatrzonego słusznie tytułem „Wstręt”, w którym jednak znajdują się ziarna humoru (dwa albo trzy razy głośniej parsknąłem a raz nawet, pod koniec, dostałem napadu kaszlośmiechu).           

Jako że wcześniej nie wiedziałem zbyt wiele o Ameryce Środkowej, poza tym, że gdzieś tam jest Kuba i Hawana, fetysz Europejczyków, którzy marzą o wycieczce do tego gorącego i kolorowego kraju, w którym tak jakby zrealizowała się idea komunizmu, i jeszcze zanim przeszedłem do lektury eksperckiego posłowia, zawierającego kilka istotnych wiadomości o salwadorskiej wojnie domowej oraz wspaniały komentarz Roberto Bolaño na temat twórczości Moi oraz relacji łączącej nacjonalistów z prawdziwymi pisarzami, pobuszowałem w Wikipedii odkrywając, że oto w Salwadorze między 1979 a 1992 trwała wojna domowa, w wyniku której zginęło 80 tys. osób. O ile więc Thomas Bernhard reagował na nazizm i ludobójstwo lat trzydziestych i czterdziestych w Europie, o tyle Moya reagował na morderczą wojnę domową w Salwadorze, swoim rodzinnym kraju, co w pełni uzasadnia jego parodię, tzn. użycie memu bernhardowskiego, będącego niczym innym jak zniszczeniem, ośmieszeniem i unicestwiającym wyszydzeniem zła, trochę na zasadzie zwyciężania realnego zła złem papierowym. Dowiedziałem się więc nieciekawych rzeczy o Salwadorze, które stawiają tyradę Vegi w jasnym świetle. Przestaje ona być językową ekwilibrystyką pieniacza, a staje się przeplatanym torsjami spazmem osoby, która doświadczyła traumy wojny domowej. Resztę podał w sposób jasny i przejrzysty, jak też wysoce informatywny, autor eksperckiego posłowia. Jeśli zaś chodzi o przetłumaczony przez Aleksandra Trojanowskiego na język polski „Wstręt” Moi, niewątpliwie warto poń sięgnąć, choć może niekoniecznie w stanach chorobowych, które w takim wypadku mogłyby ulec spotęgowaniu, jak z pewnością stałoby się w moim przypadku, gdybym co i rusz nie robił zbawiennych przerw w lekturze. Natomiast zdrowy człowiek powinien przeczytać „Wstręt” w dwie godziny, przy czym najlepiej zabrać się do tego między siedemnastą a dziewiętnastą, w towarzystwie whisky albo wody mineralnej, ale to na marginesie.

Tytułem uzupełnienia dodam, że w tekście Moi co pewien czas pojawiają się perły zdaniowe. Nie będę ich tutaj wszystkich cytował, żeby nie psuć czytelnikom dobrodziejstw pierwszego wrażenia. Poprzestanę na jednym z piękniejszych: Porzygałem się, Moya, a było to najohydniejsze rzyganie mojego życia, najbardziej obrzydliwe i upadlające rzyganie, jakie można sobie wyobrazić, bo w istocie rzygałem na rzygi, ponieważ cały ten burdel nie był niczym innym niż rzeką rzygowin doprawionych spermą i moczem. I już naprawdę na zakończenie, jeszcze to, cytuję: Ale prawda jest taka, Moya, niezależnie od tej nędzy kulturalnej i sympatii, którą mam dla ciebie, że powinieneś się zastanowić, czy naprawdę masz pisarskie powołanie, czy naprawdę masz talent, wolę i dyscyplinę, jakich wymaga stworzenie dzieła sztuki, mówię poważnie, Moya, na tych cienkich opowiadankach daleko nie zajedziesz, nie chce się wierzyć, że w twoim wieku wciąż publikujesz takie głodne kawałki, które przechodzą bez żadnego echa, których nikt nie zna, których nikt nie czyta, bo nikogo nie interesują, no, może jeśli nie liczyć twoich kumpli z podwórka, te głodne kawałki nie istnieją, Moya, żaden z tych głodnych kawałków pełnych seksu i przemocy do niczego się nie nadaje, mówię ci to z sympatii, powinieneś już lepiej trzymać się dziennikarstwa albo zabrać się za coś innego, ale aż przykro się robi, że w twoim wieku publikujesz te głodne kawałki, powiedział Vega, ile byś w nie seksu i przemocy nie wsadził, nie ma mowy, żeby te głodne kawałki się przebiły. […] Nie trać czasu, Moya […] Nie warto rżnąć głupa, Moya […].             

 


 

Mowa
po wypaleniu
„Papierosów”
Macieja Piotra Prusa


[Wydawnictwo Wydałem,
Bronisze 2023]

 

Książka ta wykonana została jak paczka papierosów. Jest to także obiekt medytacyjny, a opowiedziane w niej historie wydarzyły się naprawdę.

Maciej Piotr Prus, daleki duchowy spadkobierca Bolesława Prusa, prozaik, realista, wręcz werysta ze z lekka ironicznym, antyutopijnym przechyłem, autor krakowski, ale i światowy. Narratora „Papierosów” polubiłem od pierwszego zdania, jego autobiograficzna opowieść płynie wartko od narodzin aż do chwili obecnej i dalej w spodziewanie autorytarną przyszłość, niekiedy zwalniając, niekiedy przyjemnie przyspieszając, jak podczas wyjazdu bohatera z Europy, przez NRD i Francję, do Kanady.

Macieja Piotra Prusa autora znam przelotnie od kilku lat, zresztą bardziej jako Maćka Prusa, właściciela kultowej knajpy Piękny Pies. W knajpie tej przeżyłem liczne imprezowe uniesienia, jak też odbyłem w niej setki rozmów z ludźmi przy stolikach i przy barze. To samo dotyczy wielu moich kolegów i koleżanek, jak też pokaźnego grona osób najzupełniej mi nieznanych, z którymi jednak łączy nas knajpa, w pewnym sensie jesteśmy pokoleniem Psa. Mówię o tym, żeby zaznaczyć rangę autora na kulturalnej mapie Krakowa. O ile bowiem niegdyś (od końca lat pięćdziesiątych do początku lat dziewięćdziesiątych, więc przez dobre trzy dekady) rządziła w Krakowie Piwnica pod Baranami, na czele z Piotrem Skrzyneckim jako guru piwnicznego środowiska, o tyle pierwsze dwie dekady dwudziestego pierwszego wieku należały (i wciąż należą, choć bynajmniej nie jest to już absolutystyczna hegemonia) właśnie do Pięknego Psa, Maćka Prusa, jego kumpli, kumpelek i akolitów.

Wątek knajpy w „Papierosach” oczywiście się pojawia, a oczywistość bierze się w tym wypadku stąd, że więcej niż dziewięćdziesiąt procent tekstu tej książki to szczera autobiografia autora. Prusowi chodziło o wierne opisanie, czy wręcz o uobecnienie własnej historii na tle historii Polski i Europy. A są to historie arcyciekawe, dla mnie tym ciekawsze, że autor w dużej mierze wspomina świat, który znam z dzieciństwa, gdyż dzieli nas oczko, czyli dokładnie 21 lat. Prus opowiada o tym świecie z punktu widzenia osoby z pokolenia moich rodziców, zatem jest to także moja bezpośrednia prehistoria, lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte dwudziestego wieku. Z kwestii osobistych, które powiązały mnie z tą narracją i sprawiły, że zadziałała ona na mnie tym silniej, na plan pierwszy wychodzą dwie: Maciej Piotr Prus studiował polonistykę na jednym roku z moją mamą, to po pierwsze, a po drugie, w latach 1987-1988 obaj przebywaliśmy na wschodzie Paryża, tyle że ówcześnie niespełna trzydziestoletni Prus mieszkał w dzielnicy południowej, Alfortville, ja natomiast mieszkałem z rodzicami w dzielnicy północnej, Romanville, znajdowaliśmy się więc w tym samym czasie po dwóch stronach lasku Vincennes, niedaleko od siebie, aczkolwiek szanse na spotkanie były żadne, ponieważ Prus był wtedy już aktywnym zawodowo i erotycznie dorosłym emigrantem po studiach i po wizycie w Londynie, użytkownikiem Extra Mocnych, Wiarusów, Carmenów i Marlboro, ja natomiast zajmowałem się grą w piłkę w parku z moimi francuskimi kolegami, zgłębianiem tajemnic „Kubusia Puchatka” i oglądaniem francuskiej telewizji, w której zamiast defilad i generała w ciemnych okularach leciały świetne bajki: „Dragon Ball Z”, „Chevaliers du Zodiaque” i inne, oraz mój ulubiony teleturniej Fort Boyard.

Odnośnie wizyty autora „Papierosów” w Londynie, formacyjny charakter miała dlań noc spędzona na dworcu i poranne spotkanie z policją. Cytuję: Rano przychodzi policjant, delikatnie szturcha nas czubkiem buta i rozkazuje: „Wake up!” Zrywamy się, jest w nas strach przed mundurem. Tylko Anglicy leżą dalej. Jeden z nich wystawia głowę ze śpiwora, rzuca wściekłe: „Fuck off!” i wraca do spania. Policjant w ogóle na to nie reaguje, spokojnie odchodzi, a ja nagle rozumiem, że istnieją różne światy. Z kolei dwa akapity dalej ma miejsce pewna romantyczna historia, która budzi moje współczucie, albowiem znam takie sprawy. Zainteresowanych zapraszam na stronę 24. 

Często stosowanym przez Prusa zabiegiem jest użycie czasu teraźniejszego w opowiadaniu o przeszłości. Ma to swój urok, ale przede wszystkim wywołuje silny efekt uobecnienia. Gdzieś w drugiej połowie książki autor zapisuje na przykład takie zdanie (skądinąd ładne i prawdziwe): W latach dziewięćdziesiątych najważniejsze jest bogacenie się. Ale zanim lata 90-te… oto jesteśmy w latach sześćdziesiątych, kiedy to rozpoczyna się ta historia. Prus opisuje swoje dzieciństwo w dymie papierosowym. Katalog marek papierosów stanowi bogatą listę i zarazem osobistą osnowę wspomnień. Światowa historia papierosów splata się z papierosową historią powojennej Polski, osobistą historią tytoniowego nałogu autora (tożsamego z narratorem, gdyż jest to proza werystyczna) oraz z moją historią (o czym autor już nie mógł wiedzieć). Na mapie marek papierosów z łatwością mogę umiejscowić nasze życie rodzinne w krakowskim akademiku, tzn. moje najwcześniejsze wspomnienia sięgają Popularnych i Klubowych (te ostatnie chowałem tacie w trosce o jego zdrowie, kiedy jeszcze studiował), z kolei mój czynny współudział w paleniu zaczyna się tak mniej więcej w liceum, od Chesterfieldów, choć inaczej niż w przypadku autora „Papierosów”, palenie tytoniu to w ogóle nie jest mój nałóg, nigdy tak naprawdę się od tego nie uzależniłem i teraz nie palę wcale, nawet okazjonalnie, już od dobrych kilku lat. Jednak z przyjemnością przeczytałem to studium nałogu, zwłaszcza że każdy nałóg działa na podobnej zasadzie. W książce pojawia się też interesujący trop odnośnie wyzwolenia z palenia. Mam tutaj na myśli kilkakrotne nawiązania do buddyzmu zen. Na stronie 118 pojawia się nawet obszerny cytat z kampanii reklamowej japońskiego koncernu tytoniowego, gdzie droga środka biegnie między paleniem i niepaleniem. Prus dostrzega korzyści z podejścia zen, wspomina o „umyśle początkującego”, dokumentuje też własną spokojną kontemplację Gorców i Tatr, którą jednak zaraz spłaszcza i zanieczyszcza dym wypalanego papierosa. Zatem, autor dostrzega zalety zen, choć ostatecznie (przynajmniej w tej książce) chyba jednak pozostaje na pozycji zachodniego ironisty i zgadza się na swoje fatum palenia, które napiętnowało jego życie.

W trakcie lektury notowałem numery stron, na których coś mnie zaintrygowało, coś o czym nie wiedziałem, jakiś nowy fakt, nagłe wrażenie silnej immersji albo piękne zdanie. Na przykład, na stronach 130, 132 i 157 znalazłem zdania-perły. Pierwsze z nich pojawia się w kontekście rozmowy o pracę, kiedy to Prus spotyka się z nowym nabywcą i prezesem Przekroju, w którym za chwilę obejmie posadę redaktora naczelnego. Spotkanie odbyło się w Kielcach, w atmosferze typowego biura lat 90-ych, więc gorliwość, więc garsonki, więc krawaty, nowobogacka hierarchia. Prus odnotowuje na tę okoliczność: Czuję się zupełnie jak w Kielcach. Piękne. Następne zdanie, które mnie zatrzymało, nie tyle jest piękne, co przejmujące i mówiące o losie każdego wieloletniego emigranta: Objechałem pół świata i znowu idę Grodzką. Krążę po Rynku i zaglądam w twarze przechodniów, ale nie dogonię siebie sprzed lat, nie odnajdę tamtych przyjaciół. Na stronie następnej znajdzie czytelnik miniaturową instrukcję w duchu zen, do której warto się zastosować, chcąc może nie tyle rozstać się z nałogiem, co zrobić sobie dłuższą przerwę od służenia mu. Natomiast zdanie ze strony 157-ej jest już po prostu czystą perłą, zwłaszcza że temat znam dobrze: W Krakowie nie zawsze wiadomo, jak ludzie zarabiają pieniądze. I dalej: Myślę głównie o znajomych artystach, z którymi przesiaduję w knajpach. Przed południem piją kawę i wystawiają twarze do słońca. Po południu zamawiają piwo, a wieczorem mocniejsze alkohole. Jeżeli nawet się stresują, że ich na to nie stać, to nie na tyle, aby wstać i się czymś zająć. I na tym właśnie polega swoiste mistrzostwo Prusa, na tej powściągliwości z domieszką ironii, która wywołuje poczucie prawdy oraz efekt komiczny. Bo przecież łatwo się domyślić skąd ci artyści mogą brać pieniądze, i nie są to źródła przynoszące chwałę, nie jest to w każdym razie coś, czym należy się chwalić w towarzystwie. Jednak domyślanie się tego byłoby małostkowe, a Prus jest jednak nobliwy, pisze trochę stylem Tukidydesa z wiersza Herberta, choć może dodaje więcej humoru i lekkości. Nie będę cytował całych „Papierosów”, choć fragmentów wartych przywołania jest na tych stu siedemdziesięciu stronach wiele, powiem tylko, że strona 98 jest po prostu godna Michela Houellebecqa, występuje tam melancholia wyższej próby. Ponadto, rozgrywa się w tej Prusowskiej prozie spektakl gier prowadzonych z nałogiem i z ludźmi, commedia dell’arte oszukiwania samego siebie, udawania przed innymi, „że nie palę”. Prus jest autorem obeznanym zwłaszcza z instytucją dyspensy. Przypomnę: z dyspensą mamy do czynienia wtedy, kiedy już nie używamy, więc jesteśmy już wolni od nałogu. Ale właśnie dlatego, że jesteśmy już wolni, możemy, jako wolni ludzie, użyć, tylko jako wolni. Czyli pozwalamy sobie na dyspensę od reżimu nieużywania, tylko i wyłącznie w tym celu sobie pozwalamy, żeby potwierdzić i wyrazić naszą wolność, która jest wolnością zarówno od reżimu używania, jak i od reżimu nieużywania. Tego właśnie momentu dotyczy przywołany wyżej cytat z kampanii reklamowej japońskiego koncernu tytoniowego i kilka innych odautorskich refleksji. Inaczej mówiąc, instytucja dyspensy jest zen. Zabij buddę, porzuć Zaratustrę, nie ma innej drogi. Tylko droga przez własne oczy, uszy, język, kubki smakowe i tylko droga przez własny nos. Wolność musi być soczysta i przeżyta w pełni twojego doświadczenia, inaczej pozostanie tylko zapamiętaną instrukcją, bezwartościową intelektualną abstrakcją. 

W pierwszych miesiącach po wprowadzeniu stanu wojennego przyjemnie jest być Polakiem. Tak napisał Prus o początkach swojej emigracji, która przypadkiem stała się polityczna (stan wojenny zastał go we Francji). Znalazłem zresztą w jego książce dużo domyślnej i niewypowiedzianej wiedzy o wizerunku Polaka na świecie, i w ogóle pobrzmiewa tam sporo domyślnej i niewypowiedzianej wiedzy na różne tematy, choć jest też wiedza wypowiedziana i odsłonięta, kiedy na przykład autor informuje nas o pierwszych Europejczykach, którzy palili tytoń (s. 8), albo o pochodzeniu nazwy „nikotyna” (s. 95). Na płaszczyźnie życia erotycznego brakuje wzmianki o dzieciach, które przecież bywają wynikiem tego życia, czyli nie wiemy czy narrator ma dzieci, czy nie, nie znamy też jego stosunku do ich posiadania, to pozostało niedopowiedziane. Może niestosownie jest pisać o dzieciach w książce, w której pisze się o nałogu? Nie wiem, nie wydaje mi się, ale też tego nie rozstrzygam.

Są opowieści o dzieciństwie autora i o jego łotrzykowskiej nastoletniości, o miastach, jeździe przez Amerykę Harleyem samowtór z niejakim Matthew, o rodzicach, bracie, przyjaciołach, miłościach i przypadkowych znajomościach autora, napisane w sposób zajmujący, pokazane na tle zmieniającej się rewolucyjnie epoki oraz nasycone walorem osobistym, bez kunktatorstwa. Prus mówi wprost o przemyślnych sposobach pozyskiwania morfiny, kodeiny i opium (s. 20), kilkakrotnie mówi o paleniu marihuany (s. 115), która jednak nie jest jego konikiem, o kokainie pojawia się jedna wzmianka na stronie 127, w kontekście warszawskim, zarabiania „sześciokrotnej średniej krajowej” i rozmów z Katarzyną Figurą, jak też o nagłym końcu warszawskiej prosperity, o przegranej i powrocie do Krakowa, gdzie łatwiej się fantazjuje, bo wraz ze stawkami, które są do wygrania, maleją też napięcie i pośpiech.

Podsumowując, jest to proza o intensywności prawdy i dziwi mnie, że nie ukazała się w Wydawnictwie Literackim albo W.A.B., tylko w małym wydawnictwie, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem. Dobrze, że w decydującym momencie autor nie wszedł w Gitanes’y i pozostał przy Marlboro Light.

Składam gratulacje grafikom, którzy wykonali nietuzinkowy projekt okładki, upodabniając książkę do opakowania Marsów. Zadbali nawet o lśniące sreberko.

Uwaga na zakończenie: Poza wszystkim tym, co napisałem wyżej, jest w książce Prusa, zdobywcy i posiadacza bogatego życia, moc szczegółu, mądrość i autentyzm. Dziękuję.              

 

Marcin Polak