darek foks


Jak naprostować
węża przed zimą


 

 

Pies pogryzł mi „Hard core” Lindy Williams w najmniej odpowiednim momencie, więc zadzwoniłem do Jolki. Ona jedna mnie rozumie i ma wszystkie książki. Po godzinach dorabia testowaniem najnowszej literatury polskiej w sytuacjach kryzysowych i jest w tym najlepsza, więc postanowiłem przy okazji poprosić ją o fachową poradę w pewnej delikatnej sprawie o charakterze narodowym. Akurat wychodził od niej klient. Powiedziała, że zaraz tej Williams poszuka i żebym przyszedł, bo przez dwa kwadranse nie będzie zarobiona. Gdybyście słyszeli, jak wymawia słowo „kwadrans”, sami zrobilibyście ze swojej Williams konfetti.

Darek Foks, zaklinanie węży

fot. Darek Foks

Jolka jest podobna do Kate Winslet. Po drodze zastanawiałem się, którą tym razem będzie przypominać najbardziej. Obstawiałem tę z „Zakochanego bez pamięci”, jednak otworzyła mi ta z „Lektora”.

– Weź ty się ubierz.

– Przecież jestem ubrana.

Nie była, ale z nią nie wygrasz.

– Widzę, że koledze udało się przejść bezkolizyjnie przez nasz osiedlowe pole literatury.

– Jola, daj spokój. Dobrze wiesz, że nie ma żadnego pola.

– Już zaorane?

– Końcóweczka.

Podała mi Williams. Niby taka sama, ale okładka jakoś dziwnie polakierowana. Pociągnąłem palcem po grzbiecie.

– Co to jest?

– Najpewniej lubrykant. W poniedziałki i czwartki mam klienta, co musi wśród książek. Dawniej wyłącznie Szymborska i dwudziestowieczna filozofia francuska z jakimś wyrazistym kafkowskim motywem na finał, a teraz tylko takie o filmie i komiksie, więc już przynajmniej nie bredzi mi tu jak potłuczony, kiedy kończy.

Poszedłem do łazienki i przetarłem Williams gdzie trzeba, następnie umyłem ręce i wróciłem do Jolki. Wrzuciłem czystą książkę do plecaka, z którego wyjąłem lekko przybrudzony produkt krajowy, czyli drugi powód mojej wizyty.

– Wiedziałam, że „Hard core” to nie wszystko.

– Wiem, że wiedziałaś. Musisz na to popatrzeć.

Podałem jej produkt. Wzięła, a nie zawsze to robi.

– Co to jest?

– Chyba powieść.

Zważyła produkt w dłoni.

– Czyżby proza polska w twardej okładce znowu zrobiła cię w chuja?

Opadłem na kanapę.

– I z tym do ciebie przychodzę. To już za długo trwa. Pole literatury zanika sobie wzorowo, a kapitalizm jakoś nie chce. Zaczynam mieć tego dosyć.

Też usiadła, tylko trochę za blisko, więc nieznacznie się odsunąłem. Ona zdecydowanie za ładnie pachnie, zwłaszcza gdy jest nieubrana. I jeszcze to jej zniewalające ciepło.

– Co tym razem?

– Na okładce przeczytałem, że utwór prozatorki pod tytułem „Zaklinanie węży w gorące wieczory” to „Sklepy cynamonowe” nago i na kwasie, więc odruchowo kupiłem. Dwa dni później jakiś niedzielny krytyk specjalnie urlop przerwał, by oznajmić światu, że to jest napisane bezbłędnie, całkiem poważnie zawadzając otumanioną autorką o mur wściekłej inteligencji i krawężnik wysokiego stylu, a nazajutrz jeszcze jeden mądrala z prasy kolorowej dorzucił, że to głos nowy i donośny, więc z nawyku przeczytałem. Trzy dychy z kawałkiem i cztery godziny życia jak psu w dupę.

– Dla mnie góra cztery zeta i kwadrans. ­­

– Powtórzysz?

– Kwadrans.

I tutaj ten tekst powinien się skończyć, ale się nie skończy.

– Jola, co nimi kieruje? Nie mówię, żeby za to publicznie przepraszali, chociaż na kolanach powinni, ale niech tego, do kurwy nędzy, więcej nie robią.

– Ktoś im powiedział, że się znają, ale oni się nie znają.

Gdy to mówiła, była piękna jak Winslet z „Rozważnej i romantycznej” oraz dzieła zebrane Flauberta w oryginale na półce za nami.

– Kocham cię, Jola.

– To się ze mną ożeń.

Cisza zapadła, bo musiała. Przez minutę patrzyłem w oczy Gombrowiczowi wiszącemu nad biurkiem Jolki. Jolka w tym czasie trzy razy przekartkowała utwór.

– Ja pierdolę, bez obrazków.

– Jola, tu są same obrazki, tylko takie po pijaku z sieci skopiowane i dla niepoznaki po staropolsku przemienione w słowa.

Przysunęła się do mnie nieznacznie.

– Jedna laska w Książkach jakiś czas temu pisała, że to jest gówno warte, a zapamiętałam, bo to zgrabny i gustowny łomot był.

Nieznacznie się od niej odsunąłem.

– Nie czytałem, ale jak ty tak ładnie ogarniasz, to może mi jakieś alerty zacznij esemesami wysyłać, szczególnie kiedy za łomotem kobieta stoi, bo takie wycinki to ja mógłbym w końcu zacząć zbierać i kserować dla co poniektórych kolegów i co fajniejszych koleżanek.

– Zrobi się.

Rozchyliła nogi, wsadziła sobie rękę w majtki, wyjęła, powąchała palce i znienacka przytknęła mi je do nosa, a wszystko to bez odrywania wzroku od bzdetów na okładce.

– Daje cipka radę?

– Daje jak zawsze, Jola, ale trochę przeginasz.

Oderwała wzrok od okładki.

– Nawet nie zaczęłam. Tu jeszcze wzięli i napisali, że to narracja o ruchaniu jest.

– Miała być.

– Czyli o nieruchaniu jest?

– Na to wychodzi.

– Lacan?

– Lacan.

– Coś więcej?

– Chyba tylko tyle, że jakiś dawno niesmarowany robot to napisał.

– Naprawdę? Żadnego mięska?

– Zapomnij o mięsku, Jola.

Zaczęła się wiercić. Ciepła, nieubrana i wciąż zbyt blisko.

– Co jest?

– Majtki mi się przykleiły.

– Nie rób tak.

Przestała się wiercić.

– Już się odkleiły, a kiedy mnie książka w chuja robi, to ja w chuja robię książkę.

– Jak?

– Normalnie.

Wstała, podeszła do komody i wysunęła szufladę.

– Oburzam się, tutaj wrzucam, a jak mi się zachce, to nawet barwną fotką uwieczniam.

Momentalnie się oburzyła i wrzuciła utwór do szuflady, a ja zauważyłem, że majtki to się jej jednak nie odkleiły.

– Chodź, zobacz.

Ciężko mi było oderwać nagrzaną dłoń od miejsca, gdzie przed chwilą siedziała, ostatecznie jednak podniosłem się i zajrzałem.

– Fajne wibratory.

– Zapasowe.

– Mogę też uwiecznić?

– Jasne.

Uwieczniłem.

– Jola, przetestuj mi to jednak na wszelki wypadek.

Wyjęła utwór z szuflady i rzuciła na stertę świeżej polskiej makulatury koło biurka. Samych nowości walało się tam ze sto pięćdziesiąt kilogramów.

– Dobra, na poniedziałek, ale już po okładce widzę, że tych moich wyników to ty raczej nigdzie nie dasz rady opublikować.

Ciepła, nieubrana i za ładnie pachnąca, jak zawsze miała rację.

– Pocałuj mnie.

– Za chwilę.

Przy drzwiach to już głównie „Titanic” był, no może z kawałkiem „Drogi do szczęścia”.

– Zostań. Klienta odwołam, kawę zrobię, dupy ci dam. Odpoczniesz trochę.

– Nie dzisiaj, Jola. Williams muszę przelecieć co najmniej dwa razy i to z przypisami.

– Ale wiesz, że o każdej porze dnia i nocy czeka tu na ciebie szparka do wycmoktania?

– Wiem.

Miała lekko opuchnięte i ładnie popękane usta. Kiedyś się z nią ożenię.

– Lubię ten twój język.

– Ja twój bardziej, Jola.

Na podwórku koło huśtawki minąłem dziewczynkę, która sprzętem po dziadku próbowała nadmuchać gumowego węża z Chin. Dalej była piaskownica, a za nią już tylko Polska.

[10 września 2022]