ŁUCZEŃCZYK
W LUDWINIE

Córka pisarza, Paulina Łuczeńczyk rozmawia z Renatą Bożek o tym, jak pisał, jak żył i jaki był na co dzień


 

Renata Bożek: Jak tu jechałaś z Łodzi, gdzie mieszkasz, co myślałaś o tacie? Coś czytałaś? I od razu mam problem: mówić do ciebie o nim „tato” czy tak zwyczajnie Łuczeńczyk?

Paulina Łuczeńczyk: Mów jak chcesz. Czytałam po raz kolejny „Córeczkę”. Nigdy nie lubiłam w literaturze liniowości, mało interesują mnie historie, interesuje mnie język, atmosfera utworu, coś nieuchwytnego. Ale z drugiej strony, gdy w pociągu czytałam „Córeczkę” to stwierdziłam, że oprócz tego, co lubię: równoważniki zdań, zachwycenia się tą literaturą, że jest inna niż wszystko, co znam – żeby zrozumieć, o co chodzi w tym opowiadaniu, trzeba skupić się na każdym zdaniu. Kiedy teraz czytałam, chyba po raz czwarty, więcej zrozumiałam niż z poprzednich razów – a pewnie nie wszystko. I też chciałabym ciebie o to zapytać, bo Adam [Wiedemann – przypis red.] mi powiedział, że napisałaś najlepszą interpretację „Córeczki”, jaka powstała.

 

Bo ja w przeciwieństwie do ciebie lubię linie fabularne, historie i jak czytam, to pojawia mi się taki radar do ich dostrzegania. I rzeczywiście, do tej pory pamiętam zdumienie Adama, który zapytał: „A o czym to jest?”, a ja spokojnie odpowiedziałam, nieświadoma, że to takie trudne pytanie. „Córeczka” była drugim utworem Łuczeńczyka, który przeczytałam. Pierwszy był „Gwiezdny książę”. Zachwycam się ciągle jednym i drugim.

Tam jakaś fabuła oczywiście jest, ale bardzo zapętlona.

 

Córeczka to labirynt o rozwidlających się ścieżkach, splątane kłącza. Za pierwszym czytaniem była to historia człowieka zamkniętego w więziennym szpitalu psychiatrycznym. Zamordował swoją żonę, a może i córkę 12-letnią, bo nie byłam pewna, czy czekanie na wizytę córki to fantazja ochronna czy rzeczywistość.

Nie myślałam, że zabił córkę.

 

Też mi się tak wydaje po kolejnym czytaniu. Że córeczka jest nicią, która go łączy z życiem.

Zaraz, to kim w takim razie jest ta doktor Anna? Chyba popełniła samobójstwo skacząc z okna…

 

O tym nic nie wiem! To mi umknęło.

Ja to właśnie dzisiaj zauważyłam. Znajdę ci ten fragment…

 

Nie, tylko nie to. Sama chcę znaleźć.

No dobra. Ale niesamowite jest tam też to, że ta sama sytuacja jest opisana przez dwie różne osoby, z dwóch różnych perspektyw. Teraz dopiero to zauważyłam. I zafascynowało mnie to od strony technicznej, jak fajnie jest to przedstawione, a wcześniej tego nie widziałam.

 

A ile razy czytałaś „Córeczkę”?

Nie pamiętam. Ale tak z uwagą, od początku do końca to nie czytałam za często. Bo ja jakoś ze wszystkich utworów taty najbardziej się tego utworu bałam. Że tam jest coś ze mnie. I nie czytałam. Dziś to był mój trzeci czy czwarty raz.

 

Czułaś się córeczką tatusia?

Oczywiście! Ja jestem córeczką tatusia. Byłam bardzo silnie związana z tatą.

 

To mnie zaintrygowało w jego biogramie, że po pięciu latach małżeństwa wrócił z pięcioletnia córeczką do rodzinnej wsi, a żona z młodszą córką zostały w Wieluniu.

Rodzice byli w separacji, nigdy się nie rozwiedli. Mama przez całe życie (zmarła w 2022 roku) była bardzo religijna i nie chciała rozwodu, bo z tego, co wiem, mieli ślub kościelny. Tata był ateistą, ale mama naciskała na ślub kościelny i był to ślub osoby wierzącej z niewierzącą, jest w kościele jakaś specjalna formuła takiego małżeństwa. Ślub był w Łodzi, choć nie mam zdjęć z kościoła, tylko ze ślubu cywilnego.

Ślub cywilny, maj 1978 rok
(archiwum Pauliny Łuczeńczyk)

 

A jak się twoi rodzice poznali?

Podobno twarzą w twarz spotkali się pierwszy raz w pociągu, natomiast poznali się w ten sposób, że w Sztandarze Młodych lub innym młodzieżowym piśmie tata zamieścił swoje wiersze. A moja mama była osobą, która lubiła zrobić coś oryginalnego. I napisała do niego po angielsku. Tata zwrócił na to uwagę i zaczęli ze sobą korespondować.

 

Twój tata znał angielski?

Pewnie tak jak i moja mama. (śmiech).

 

Wygląda trochę tak, że twoja mama poderwała młodego poetę.

Tak… Musieli się poznać w 1977 lub 1978 roku, więc tata już pisał, a moja mama zawsze była wrażliwa na literaturę i sztukę, miała zapędy artystyczne, choć nigdy nie zrealizowane. Więc wydaje mi się, że to nie była przypadkowa relacja. Druga sprawa to kwestia wsi. Moja mama pochodziła z wioski pod Wieluniem i zawsze chciała się stamtąd wyrwać. I to zrobiła, a dzięki temu coś życiowo osiągnęła. I chyba dla mamy problemem było to, że tata jest ze wsi i chce tam być. Może to ich poróżniło? Tata przede wszystkim bardzo źle się czuł w Wieluniu. Żeby utrzymać rodzinę pracował jako betoniarz-zbrojarz w Wieluniu, tego co wiem, źle się czuł w mieście. Moja mama nie wyobrażała sobie, żeby wrócić na wieś. Może to też było miejsce, w którym nie potrafili się porozumieć.

Andrzej Łuczeńczyk z żoną i córkami Pauliną i Weroniką
(archiwum Pauliny Łuczeńczyk)

 

Czym zajmowała się twoja mama?

Zaczęła studiować historię na KUL-u, ale z jakiegoś powodu przerwała studia, choć zostało jej zainteresowanie historią, namiętnie oglądała kroniki filmowe, słuchała radia. Pracowała w Kolegium Nauczycielskim w dziekanacie. Wcześniej, w czasach młodości pracowała w biurze projektowym w Łodzi. Opowiadała, że była wtedy szczęśliwa, lubiła się dobrze ubrać, poimprezować, jeździła w delegacje.

 

To pasowało do młodego pisarza. Ciekawi mnie, jak to jest, że ktoś ze wsi, wychowany w chłopskiej rodzinie ma pomysł, żeby być pisarzem?

Pomysł to jest jedno, bo sporo jest sytuacji, że ktoś z „nizin” osiąga coś dużego. Mnie bardziej fascynuje, jak mój tata mógł tak pisać. Dużo czytał, ale przecież wiele osób dużo czyta. Skąd wziął się u niego tak specyficzny język – nie wiem.

 

Kiedy czytałam „Ciemną wodę” miałam wrażenie, że narrator jest, jak to się teraz mówi, osobą w spektrum autyzmu. Myślisz, że twój tata był trochę autystyczny?

Ja mogę mówić tylko z perspektywy córki. Na pewno miałam poczucie, jako dziecko, że jestem w wyjątkowej rodzinie. Wyjątkowej w tym sensie, że babcia, Walentyna Łuczeńczyk, rocznik 1918, skończyła dostępne wówczas szkoły, dobrze się uczyła i czytała książki. Z tego, co pamiętam z rozmów z kuzynami, to w ogóle Łuczeńczykowie byli oczytani i gdy kobiety w rodzinie gotowały, to miały gdzieś tam otwartą książkę.

Walentyna Łuczeńczyk, matka Andrzeja
(archiwum Pauliny Łuczeńczyk)

 

Czyli twój tata to nie jest piękna róża wyrosła znikąd na ugorze, to zresztą nigdy się nie zdarza, zawsze są jakieś kłącza, korzenie.

Wracając do tego, że czułam się wyjątkowo, to – choć umiem zaciągać po wschodniemu, moja babcia tak mówiła i tata trochę też – to w domu mówiliśmy inaczej niż w domach moich rówieśników z klasy. Z perspektywy widzę, że mówiliśmy raczej klasyczną polszczyzną niż gwarą. Do tego stopnia, że jak koleżanka mówiła „tamoj”, to ja myślałam, że mówi: „tam” i dodaje „oj”, i dziwiłam się, dlaczego tak dodaje to „oj”. Moja babcia była na pewno bardzo ambitną osobą, ale to są moje domysły. Na pewno nie było tak, żeby zachęcała tatę do zostania pisarzem, ale klimat w domu mu sprzyjał.

 

A wujek, który z nimi mieszkał?

Wujek Hipolit Łuczeńczyk, brat babci, był ciekawą postacią. Był bardzo ciepłym człowiekiem, miał wszędzie mnóstwo znajomych, był otwarty i wrażliwy. Jak oglądał stare filmy to często płakał. Dużo czytał. Znał bardzo dobrze całego „Pana Tadeusza” i rzucał cytatami.

 

A mieli gospodarstwo, krowy, świnie?

Tak, nie za duże, kilka hektarów. Tata robił wszystko, co chłop na wsi: rozrzucanie gnoju, koszenie kosą, żniwa, wykopki, orka. Pamiętam tatę w stroju roboczym na wozie. Była tradycja, że my z Niką jechałyśmy z tatą i wujkiem w pole, rozkładałyśmy kocyk, babcia dawała nam kankę z kompotem i kanapkami, siedziałyśmy i się bawiłyśmy, a oni pracowali. Albo jak my nie pojechałyśmy, to tata przyjeżdżał i przywoził nam pęczek poziomek związany trawą – zamiast kwiatków dostawałyśmy od niego poziomki. Tata miał poczucie, że musi babci i wujkowi pomóc w gospodarstwie. No i na pewno lepiej się czuł na wsi niż w mieście. Gdy zaczął pracować jako palacz w ośrodku zdrowia, to miał wymarzoną pracę, bo mógł tam spędzać godziny w samotności i skoncentrować się na pisaniu. Czasami go tam odwiedzałam i pamiętam, że kiedyś napisałam w pakamerze jakiś dziecinny wiersz i powiedziałam tacie, że to takie miejsce, że można usiąść i tworzyć, bo wiedziałam, że tam pisał. Praca palacza to było też uzupełnienie budżetu domowego w miesiącach zimowych, kiedy na wsi jest mniej pracy.

 

Pisał w kotłowni? Ręcznie?

Pisał ręcznie i przepisywał na maszynie. Miałam dwie ważne pamiątki po tacie. Pierwszą – maszynę do pisania – straciłam już dawno temu i nie mogę tego odżałować. Na tej maszynie, takiej czarno-pomarańczowej, był też mój ślad, bo przykleiłam tam dwie naklejki: „Nie pij” i „Nie pal”. Ta druga pamiątka to płyta pilśniowa, na której tata kładł kartki i pisał.

 

Czy w lecie też pisał?

Pamiętam, że pisał w kotłowni. Nie pamiętam pisania na dworze. Może dlatego, że się wtedy bawiłam i nie zwracałam na to uwagi? Pamiętam długie godziny w zimie spędzone przy maszynie do pisania. Przy stole, tak jak teraz my siedzimy, tu siedział tata i pisał, a ja siedziałam obok i odrabiałam lekcje.

 

Jak reagowali babcia i wujek, że tata jest pisarzem, drukuje w ważnych pismach literackich, że „Gwiezdny książę” i „Źródło” wydał w wersji książkowej, że dostawał nagrody literackie? Byli dumni?

Nie mogę nic powiedzieć o reakcjach babci i wujka na pisanie taty, bo nigdy tego nie zarejestrowałam. Ani pytań, ani zachwytów, ani krytyki. To było coś normalnego. Babcia kochała swojego jedynego syna, więc pewnie była dumna z tego, co robi, ale nie pamiętam, żeby coś o tym mówiła.

 

A co twój tata czytał? Miał ulubionego pisarza?

Henry’ego Millera na przykład. Podebrałam mu kiedyś tę książkę jako dziewczynka i czytałam z wypiekami. Konkretnych książek sobie nie przypominam. Tata nie chciał, żebym czytała to, co on pisze, ale byłam wtedy dzieckiem. Miał też jakieś swoje schowane książki i ja też do nich nie zaglądałam. Jako dziecko bardzo dużo czytałam, ale miałam swoje książki. Miałam też uprzywilejowaną pozycję u pań z biblioteki w Ludwinie, bo chodziłam tam razem z tatą, który chciał, żebym dużo czytała. On też tam wypożyczał. Własnych książek nie miał za wiele. Bardzo dużo prenumerował czasopism. Zawsze była Twórczość, Radar, Literatura na świecie. Millera właśnie czytałam z Literatury na świecie.

 

To trochę tłumaczy, skąd jego utwory, zwłaszcza te późniejsze są tak doskonale skonstruowane. 

Mówi się, że inspiracją dla taty byli Hemingway i Camus.

 

Ja bardziej widzę Kafkę, ale po prostu lubię Kafkę, no i ten motyw więzienia.

Motyw więzienia jest też dlatego, że tata był w więzieniu.

 

Jak tam trafił?

Bardzo mało o tym wiem. Mama mówiła, że to było związane z unikaniem służby wojskowej i że zrobił coś specjalnie, żeby nie iść do wojska. Chyba podrobił jakiś podpis po to, żeby pójść do więzienia, a nie do armii. Nie wiem, jak długo był w więzieniu i kiedy, ale fakt jest taki, że tata znał to z autopsji.

 

Motyw więzienia jest jednym z kluczowych motywów w opowiadaniach Łuczeńczyka.

Myślę, że kluczowy jest motyw wódki.

 

Mnie wódka w utworach Łuczeńczyka wydaje się przezroczysta, bo wódkę piją tzw. wszyscy. A jak było w życiu? 

Jesteś ze wsi lubelskiej, więc wiesz, że picie na wsi było zupełnie normalne. W mojej klasie nikt się nie dziwił, jak ktoś miał ojca pijaka. Już dziwniejsze było, gdy jakiś ojciec nie pił. Teraz, z perspektywy mnie ten temat coraz bardziej przygnębia. Muszę powiedzieć, że tata miał problem z alkoholem i to był raczej problem taki, że nie pił za często, ale wpadał w ciągi. Zdarzało mu się tak pić dwa, trzy razy w roku. Gdy jechał do Warszawy spotkać się z Berezą albo coś załatwić, to wracał pijany i przestawał pić po miesiącu. Bardzo źle wspominam ten czas, bo dla mnie jako dziecka było to rozdwojenie: jest tata, którego bardzo kocham i który jest dla mnie wspaniałym ojcem: robi mi posiłki, zabiera na sanki, na ryby, rozmawia, żartuje. I jest ojciec, który zaczyna pić i staje się kimś obcym.

 

Awanturował się?

Raczej szedł spać, choć może zdarzało się, że coś tam mówił, wychodziły trudne sprawy, o których rozmawiał z babcią. Kiedy wchodził w ciąg, wstawał rano, szedł gdzieś pić, najczęściej do sławnej wtedy gospody Ludwinianka (dziś już jej nie ma), wracał wieczorem i w zasadzie szedł spać. Dla mnie były to okresy, gdy nie był moim tatą. Kiedyś nawet w złości w dzienniczku ucznia wpisałam zawód taty – alkoholik.

 

To byłaś zadziorną córeczką.

Tak, ja chyba byłam zawsze dość odważna, jeśli chodzi o wyrażanie swojego zdania. Po latach, gdy spotkałam się z moją nauczycielką, polonistką, to mi przypomniała, że potrafiłam w klasie wstać i powiedzieć, że nie zgadzam się z czymś.

 

Dostawałaś lanie?

Nie było kar cielesnych, tylko na przykład stanie w kącie. Albo linijka po łapach, w szkole chyba też…

 

Krzyczał na ciebie?

Na pewno bywał na mnie zły. Teraz mi się przypomniało, to dziwne, że akurat teraz, ale pamiętam, że kiedyś trzeba było w szkole powiedzieć, jaki się chce mieć wymarzony zawód, kim chce się być w przyszłości. I ja wymyśliłam, że chciałabym być czarownicą i mieszkać w lesie.

 

Oooo!

Jak powiedziałam to tacie, był na mnie strasznie zły, co ja wymyśliłam. Dziwiłam się, że jest zły, bo przecież to był oryginalny pomysł. Tata chyba chciał, żebym szła taką ustaloną drogą. Mimo że był ateistą, to bardzo zwracał uwagę, żebym chodziła do kościoła. To było normalne na wsi, ale trzeba zaznaczyć, że babcia i wujek nie chodzili ze mną, ponieważ byli prawosławni. Więc byłam jedyną osobą w rodzinie, która chodziła do kościoła katolickiego. I mój tata mnie do tego zachęcał, nie pozwalał, żebym nie poszła z lenistwa, bo dawał do zrozumienia, że kiedyś mogę sobie wybrać, ale teraz mam chodzić jak wszyscy. Pewnie moja mama na to naciskała.

 

Ja też musiałam chodzić do kościoła, ale cała rodzina chodziła. To ciekawe, że tata ateista wysyła dziecko do kościoła. Może dlatego, że twoja mama się upierała lub dlatego, że skoro przyrzekał na ślubie wychować dzieci po katolicku, to chciał dotrzymać przyrzeczenia?

Tak może być, bo tata był bardzo obowiązkowy, stanowczy, konkretny, sumienny.

 

Porządny i uporządkowany, to widać w jego rękopisach.

Tak, taki był, poukładany, racjonalny. Pamiętam, że tata bardzo lubił piłkę nożną, więc jak oglądał mecze, to sobie to rozpisywał. Tak samo gdzieś tam rozpisywał grę w statki. Nie wiem, czy grał w szachy. Ze mną nie grał.

Rozstawienie piłkarzy, A. Ł. na bramce
(archiwum Pauliny Łuczeńczyk)

 

Co robiłaś z tatą? Czy to jezioro, które opisuje w „Ciemnej wodzie” to jest jezioro, gdzie chodziliście pływać i na ryby?

Często jeździliśmy nad jezioro Rogóżno czy „Rogóźno”, jak teraz jest napisane, choć ja do tej pory mówię „Rogóżno”. Jeździliśmy też nad jezioro Dratów, nad którym tata lubił łowić ryby i nad jezioro Krzczeń. Najczęściej jednak na ludwińskie torfowiska. My się kąpałyśmy, a tata łowił obok. I muszę to powiedzieć, bo nie wiem, czy to jest ujęte w biografii, że opowiadanie „Ciemna woda” jest opowiadaniem nawiązującym do faktów. Tata był w młodości świadkiem śmierci swojego kolegi, który utonął. Nie wiem, nad jakim jeziorem. Ta sytuacja miała na niego duży wpływ, mówił mi o tym jakiś taty kolega. Nie wiem, jakie były okoliczności, ale to kwestia dowiedzenia się od kogoś, kto jeszcze żyje i pamięta.

 

Miałaś 12 lat jak tata umarł.

W maju czy czerwcu wydawało mi się, że tata jest jakiś taki chudszy. Miał pogrubioną szyję, lekarze na początku podejrzewali tarczycę, a to były pogrubione węzły chłonne. Jako dziewczynka widziałam, że miał inną szyję niż wujek chory na tarczycę. Jak się zaczęły wakacje, trafił do szpitala i my z Niką odwiedzałyśmy go w Lublinie w szpitalu. Pamiętam, że był przeraźliwie chudy i kiedy niósł talerz z zupą, specjalnie udał, że się potknął i wylał zupę, by tego nie jeść. Podczas naszej ostatniej wizyty tata wyszedł z nami ze szpitala w piżamie. Miał zamówioną taksówkę, przyjechał jakiś kolega. Tata przyjechał do Ludwina, po prostu uciekł ze szpitala z nami. Następnego dnia rozmawiał z babcią, rozmawiał z nami, czułam, że coś jest nie tak. To był weekend. Tata zmarł w niedzielę wieczorem. I jeszcze pamiętam, jak mówił babci, że gdy wysiadał z taksówki to nie szedł siłą mięśni, tylko siłą woli. Zależało mu na tym, żeby dojść do domu. To był sierpień. Ostra białaczka szpikowa. Wszystko stało się bardzo szybko, trzy miesiące.

 

Coś ci powiedział na pożegnanie?

Nie pamiętam nic z tych rozmów. Moja siostra przypomniała mi ostatnio jedną rzecz. Mój tata miał przez wiele lat swoją miłość, Danutę Słowińską, zmarła chyba w 1996 roku. Mówił o niej Dana, wiem to z listów. Moja mama się o niej dowiedziała i to też był problem między nimi. Nie wiem, kiedy się to zaczęło, ale wiem, że trwało, bo jak tata pił, to czasami o niej mówił. Nika mi powiedziała, że tata wymienił jej imię i nazwisko i powiedział nam, żeby pamiętać o tej osobie, żeby jej przekazać jego rękopisy. Dlatego, że ona podobno chciała wystawić jakąś sztukę na podstawie utworów taty. Nic z tym nie zrobiłyśmy, bo po pierwsze, byłyśmy dziećmi, a po drugie, Nika była związana bardziej z mamą, więc dlaczego miałaby szukać tej kobiety? Po latach chciałam ją odnaleźć, ale dowiedziałam się, że nie żyje. Ona po śmierci taty pisała do mamy, ale nic z tego nie wyszło. Może tacie chodziło o to, żeby coś zrobić z tym, co napisał. Bo umarł w najgorszym dla siebie momencie.

 

Kiedy zaczynał być coraz bardziej ceniony w środowisku literackim, dostawał nagrody, stypendia.

Miał wiele pomysłów literackich. W Twórczości ukazało się „Wyzwanie” i podobno tata pisał coś nowego. Nie jestem pewna. Może to gdzieś jest, może zostało zgubione. Część rzeczy po tacie wzięła moja mama i oddała to do biblioteki im. Hieronima Łopacińskiego w Lublinie. Bardzo dużo, całe pudło rękopisów i notatek mam ja, uratowane z Ludwina. Przez wiele lat ani nie czytałam nic taty, ani nie przeglądałam żadnych materiałów. Pierwszy moment to było około 2000 roku, kiedy w Ludwinie była uroczystość nadania gminnej bibliotece imienia Andrzeja Łuczeńczyka, wtedy próbowałam go czytać. Wcześniej nie mogłam.

 

Który utwór lubisz najbardziej?

Bardzo lubię „Źródło”, lubię „Gwiezdnego księcia”. Z opowiadań – „Ciemną wodę”, „Piłkarzy”, „Pociągi powrotne”, „Jasne pokoje”, „Wilka”.

 

Kiedy czytam Łuczeńczyka zachwyt miesza się z niedowierzaniem, że można tak pisać, że ten pisarz to geniusz. Czasami widzę różne nawiązania, ale one mnie niespecjalnie obchodzą. Bardziej obchodzi mnie poczucie, które mam przy czytaniu, że człowiek, który to pisał, musiał być człowiekiem bardzo samotnym, wyalienowanym.

Na pewno tata był osobą dosyć zamkniętą. Ja tego nie czułam, bo mieliśmy wyjątkową relację. Jedno z moich wspomnień z dzieciństwa to moment, gdy mam dziesięć, jedenaście lat i tata pokazuje mi reprodukcję „Straży nocnej” Rembrandta i opowiada, jak wspaniale zostało tu ujęte światło. Dla mnie wtedy to była fajna rozmowa z tatą; tata o czymś mi opowiada, a ja słucham. Teraz po latach myślę sobie, że w Ludwinie był to ewenement, taka rozmowa ojca z dorastającą córką o malarstwie Rembrandta. I to w drewnianej chałupie.

 

Mieszkaliście w drewnianym domu? Przyznaję, że miałam koleżanki z takich domów, ale było dla mnie trochę dziwne, że mieszkają w starej chałupie jak moja babcia.

Ja się oczywiście tego wstydziłam, bo jednak nawet jak na tamte czasy to był dom gorszy niż inne. A najbardziej się wstydziłam, kiedy jeden z krytyków, już po śmierci taty, napisał, że Łuczeńczyk mieszkał w kurnej chacie, tak jakoś to określił. Było mi wtedy strasznie wstyd.

 

Jakie klasistowskie! Przecież to była porządna wiejska chałupa.

Bardzo często o tacie pisano podkreślając, że to wiejski pisarz. To mnie trochę dziwi.

 

Mnie oburza, bo to pisarz absolutnie genialny, jeden z najwybitniejszych polskich pisarzy. Więc takie paternalistyczne opinie o Łuczeńczyku pokazują też, jak jesteśmy klasistwoskim społeczeństwem. Na wieś i ludzi ze wsi patrzyło się z wyższością, a nawet pogardą. Ja się wychowałam ze wstydem, że jestem ze wsi.

Ja też. Gdy przeprowadziłam się do Wielunia to wstydziłam się mówić, że mieszkałam na wsi. Mówiłam, że jestem z małej miejscowości.

 

Dobrze znam tę strategię. Na koloniach mówiłam, że jestem z Kraśnika. Teraz mnie to śmieszy i smuci, wtedy czułam strach, że ktoś odkryje prawdę i spalę się ze wstydu. Twój tata wstydził się wsi?

Jeśli chodzi o mojego tatę, to wymagało ogromnej odwagi z jego strony, jako pisarza, który mieszkał na wsi i robił w polu, by jechać do tego Lublina czy Warszawy. On na pewno czuł się jak człowiek z prowincji i na pewno bardzo często dawano mu to odczuć, skoro nawet teraz krytycy, którzy piszą o jego twórczości, zastanawiają się, jak to jest możliwe, że człowiek ze wsi tak pisał. Wymagało to ogromnej odwagi z jego strony, bo bardzo wiele osób wstydzi się wyjść ze swoją twórczością do kogokolwiek. A tata miał dodatkowe obciążenie, że jest z zapadłej podlubelskiej wsi, więc jakim prawem on może próbować uderzać do znanego pisarza lub krytyka i pokazywać mu to, co napisał. Tak mi się wydaje.

 

To pokazuje też jego siłę charakteru.

Po pierwsze, tata musiał być bardzo zdeterminowany, a po drugie – i to jest ważna część jego pisarskiej osobowości – musiał być przekonany, że to, co pisze, jest wybitne. Jest jeszcze coś, co chciałabym podkreślić. Gdy przygotowywałam się do wydania dzieł zebranych, dotknęło mnie, jak w tamtych czasach trudno było pisarzowi w kwestiach formalnych, nad którymi dziś się nie zastanawiamy. Tata musiał to napisać ręcznie, potem przepisać na maszynie z kalką, żeby odbić w kilku egzemplarzach, pojechać osobiście lub wysłać pocztą maszynopis. Potem nie tyle dzwonić, co jechać jeszcze raz lub czekać na list. To wszystko było niewyobrażalnie trudniejsze niż teraz.

 

Sporo się od tamtych czasów zmieniło. Zresztą i ja pamiętam, że pierwszą powieść, a było to prawie dwadzieścia lat temu, wysyłałam do wydawnictw w postaci wydruków. Czy twój tata uważał się za wybitnego pisarza?

Nie miałam takiego poczucia jako dziecko, bo nie mogłam mieć. Z perspektywy widzę, że on, jak każdy artysta, przeżywał wewnętrzne rozterki, czy ma sens to, co robi. Musiał mieć więcej determinacji niż przeciętny człowiek, bo to była bardzo trudna twórczość. On ciągle spotykał się z tym, że ktoś odrzucał mu teksty.

Odpowiedź z wydawnictwa
(archiwum Pauliny Łuczeńczyk)

 

Na szczęście Bereza się nimi zachwycał. Czytając Łuczeńczyka zastanawiałam się, ile jest w jego utworach wątków autobiograficznych. Niby wiadomo, że autor i narrator to dwie odrębne instancje, ale z drugiej strony mówi się też, że każdy autor pisze zawsze o sobie, nawet jak pisze powieści historyczne. Trochę już powiedziałyśmy: więzienie, wódka, śmierć kolegi w jeziorze, miłość do córeczki. A co z kobietami? Spotkałam głosy, że u Łuczeńczyka kobiety są przedmiotami, funkcjami. Ja bym się z tym nie zgodziła, bo czytam to jako obcość. Kobiety jako inne, obce.

Nie wiem, czy obce. Mogę się domyślać, jak było naprawdę. Faktem jest, że tata podobał się kobietom. Ja sama jako mała dziewczynka wiedziałam, że ma jakieś relacje z kobietami, na takiej zasadzie, że szliśmy na przykład do dentystki w Łęcznej, a ona uśmiechała się tak jakoś znacząco do niego, albo on do niej. Albo do pani w bibliotece. Mój tata mógł mieć przygodne znajomości z kobietami, bo zwracał na siebie uwagę i te relacje nawiązywał. W jego utworach kobiety są często pokazane, oprócz scen seksualnych, jako ciepłe postaci, ciepło się uśmiechają, podają posiłek, mają swoje sprawy.

 

Ja bym tak po lacanowsku powiedziała, że Łuczeńczyk pokazuje przepaść między kobietą a mężczyzną, a może i więcej, przepaść miedzy mną a innym.

W tekstach mojego taty gdy się spotykają dwie osoby, to jest to relacja dwóch obcych osób, które coś tam łączy, ale zwykle spotykają się na chwilę. Chyba Paweł [Orzeł – przyp. red] mi mówił o swojej rozmowie z Berezą, że Bereza widział w kawiarni, jak tata się uśmiechał do jakiejś kelnerki, obcej zupełnie, i potem wychodzili razem. Potrafił nawiązywać takie znajomości.

 

Takich przygód jednorazowych w utworach twojego taty jest pełno. Trochę mnie to dziwiło, że ludzie tak łatwo idą ze sobą do łóżka. Pewnie mam fałszywe wyobrażenie o pokoleniu naszych rodziców.

A nie było tak, że wtedy było łatwiej? Nikt się nie obawiał, że ktoś to zarejestruje, ropowszechni. Teraz spotkasz się z kimś przypadkowo, a ten ktoś znajdzie cię na FB lub opisze w internecie, ktoś wam zrobi zdjęcie. Kiedyś tego nie było.

 

Mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto napisze wnikliwy esej o kobietach w utworach Łuczeńczyka. Ale teraz powiedz mi coś więcej o byciu córką pisarza.

Nie był dominujący, patriarchalny. Normalne było, że tata robił mi śniadanie, kolację, kanapki do szkoły, choć na co dzień gotowała babcia, bo gotowała wspaniale.

 

Zakupy ubraniowe?

Też tata. Ja lubiłam się ładnie ubrać i tata dbał, żebym mogła sobie wyszukać jakąś dżinsową spódniczkę czy kurtkę – oczywiście na bazarze w Lublinie – różowy sweterek czy biżuterię dziecięcą. Jeździliśmy specjalnie do takiego sklepu w Łęcznej, w którym tzw. prywaciarz miał broszki, spinki, klipsy. Tata namiętnie kupował mi tam różne rzeczy.

 

A lalki?

Nie miałam jakiejś fascynacji lalkami. Może dlatego, że tata kiedyś kupił mi lalkę, bardzo ładną, taką z PEWEX-u. Ale kiedy ją przywiózł, był pijany. I ja tej lalki nie lubiłam, choć miałam poczucie, że powinnam ją lubić, bo jest taka wyjątkowa. Lubiłam się bawić sama na dworze lub z siostrą w chowanego i w zabawy udające prawdziwe życie. Jeszcze pamiętam duże misie, rodzice nam je kupowali. Obie mamy urodziny w czerwcu, więc dostawałyśmy razem prezenty i najczęściej to samo, tylko w innych kolorach.

 

Miałaś w Ludwinie krawcową? Bo w tamtych czasach szyło się u krawcowej.

Moja babcia była moją krawcową. Bardzo dobrze szyła. Miała dużo talentów. Robiła wspaniałe torty na zamówienie, doskonale gotowała. Nauczycielki i dyrektorka szkoły zamawiały u babci jajka czy mleko i pamiętam, że dyrektorka przychodziła, siadała i gadała z moją babcią, a ja szłam na podwórko zebrać świeże jajka. Miała maszynę i uszyła tacie na przykład strój marynarski znany ze zdjęcia taty z dzieciństwa. Mnie szyła sukienki na imprezy choinkowe.

Łuczeńczyk w dzieciństwie
(archiwum Pauliny Łuczeńczyk)

 

Byłaś do niej przywiązana?

Tak, była dla mnie modelem kobiety. Prawdę mówiąc częściej ostatnio myślę o babci Wali niż o tacie. Umarła w 1998, w roku, kiedy zdawałam maturę. Dwa lata po tacie zmarł wujek i moja babcia została sama. Na szczęście miała siostrę w Ludwinie. Ty nie masz idyllicznych wspomnień z dzieciństwa na wsi, dla mnie Ludwin jest takim idyllicznym miejscem. Im częściej tam teraz przyjeżdżam, tym silniej sobie uświadamiam, że to moje wyobrażenie, bo tego mojego Ludwina już tam nie ma. Zostały chyba tylko drzewa. Dom, w którym mieszkaliśmy, musiałam rozebrać, bo miejscowi pijacy próbowali zrobić tam melinę, o czym doniosła mi sąsiadka.

 

Domu mojej babci też już nie ma. Została tylko stodoła, trochę zdjęć i wspomnienia.

O mojej babci muszę ci powiedzieć ważną rzecz. Zaraz na początku wojny została zabrana na roboty przymusowe i całą wojnę spędziła w Niemczech, w Turyngii, niedaleko miasta Gotha. Trafiła do tzw. dobrego bauera i po wojnie miała i jakieś odszkodowanie, i kontakt z tymi Niemcami. Jako młoda kobieta spędziła tam całą wojnę pracując, no i tam poznała mojego dziadka, Bronisława Młynarczyka. Gdy skończyła się wojna, wróciła do domu w ciąży. Na wsi to było coś najgorszego, co mogło się zdarzyć, dziecko określało się mianem bękarta, było napiętnowane. Na szczęście rodzina Łuczeńczyków bardzo się babcią i tatą zajęła, stworzyli im ciepły, kochający dom. Natomiast co do dziadka, babcia nigdy nie chciała o nim mówić, zawsze płakała, gdy o niego pytałam. Mówiła, że miała ślub w cerkwi i zaczynała płakać. Domyślam się, że to sobie wyobrażała, że do ślubu nigdy nie doszło. Z przekazów rodzinnych wiem, że Bronisław powiedział babci, że do niej wróci, a był gdzieś ze Świętokrzyskiego. Próbował mieć z babcią kontakt, ale napisał list, że ma dzieci i żonę, i te listy do babci nie dotarły, bo rodzina je przed nią chowała. Kiedy związał się z babcią, mógł myśleć, że żona i dzieci zginęli na wojnie, mógł stracić z nimi kontakt, mógł myśleć, że się jakoś ułoży lub po prostu okłamał babcię. Nie wiem, jak było naprawdę. Nie wiem, czy powiedział swojej rodzinie, że ma nieślubnego syna. Pod warunkiem, że w ogóle wiedział, że go ma. Czy chciał z babcią i tatą utrzymywać kontakt? Trudno powiedzieć. Młodszy od taty o dziesięć lat kuzyn Andrzej Szutowicz napisał mi, że tata miał jakiś traumatyczny moment w dzieciństwie, który zaważył na jego stosunku do kościoła. Trafił na księdza w Ludwinie, który nazwał go bękartem, straszył. Nie wiem, czy babcia mówiła mu o jego ojcu. To, że nie miał ojca musiało wpłynąć na niego samego i być może również na świat przedstawiony w twórczości. W „Wyzwaniu” jest takie miejsce, gdzie jeden z bohaterów mówi, że ma syna, ale gdzieś „na boku”. I niestety trochę tak wyglądała relacja mojego taty z jego własnym synem. Mój brat, Albert, urodził się w 1987 roku, a tata zmarł w 1991 roku. Z tego, co pamiętam, widzieli się na chwilę w wakacje, kiedy tata mnie przywoził do mamy, a mój brat był za mały, żeby przyjeżdżać do Ludwina na wakacje. Z tego, co mówi Nika, tata miał dystans do niego i to był trudny temat, bo historia się powtórzyła. Stał się kimś, kto świadomie odrzucał fakt, że ma syna. Może też ze względu na złe relacje z moją mamą. Nie wiadomo jak by się ta relacja z synem potoczyła, gdyby żył dłużej.

 

Twój tata mówił ci kiedyś, jak to jest być wychowanym bez ojca?

To tematy, które nie były poruszane u mnie w domu, a o których wiadomo, że były. Tata nigdy nie mówił. Ale to mogło być bardzo ważne, jeśli chodzi o poczucie wyobcowania i odrzucenia. Mój tata miał moment poważnego psychicznego załamania w wieku kilkunastu lat. Stąd epizod, że znalazł w Bytowie i kończył tam szkołę. Babcia nie umiała sobie z nim poradzić i odesłała go do matki chrzestnej, Olgi Szutowicz, która mieszkała w Bytowie na Kaszubach. Czym było spowodowane to załamanie? Czy to było konkretne zdarzenie? To kolejna rzecz, o której nie wiem.

Bronisław Młynarczyk, ojciec Andrzeja Łuczeńczyka
(archiwum Pauliny Łuczeńczyk)

 

Może wiązało się to z utopieniem się kolegi, o którym wcześniej wspominałaś?

Nie wiem. Mama też nie wiedziała o tym. Mówiła, że tata wspominał, że przeprowadził się do Bytowa, ale nie chciał mówić więcej. Tam był pod opieką lekarza psychiatry, więc to była poważna sprawa.

 

W Bytowie ukończył siódmą klasę podstawówki, wrócił do domu i zaczął chodzić do Liceum Ogólnokształcącego im. S. Staszica w Lublinie.

Mam jego świadectwo ukończenia dziesiątej klasy z 1968 roku.

 

Trója z polskiego. Coś takiego!

Czwórki tylko z fizyki i geografii, a reszta tróje. Trója z polskiego trochę dziwna, bo on w 1969 roku wydał w Radarze swoje wiersze i opowiadanie „Więzienie” w „Kamenie”.

Świadectwo z X klasy LO
(archiwum Pauliny Łuczeńczyk)

 

Pewnie nie pasował do szkolnego wzoru doskonałej polszczyzny, miał w nosie naukę albo, jak ja w liceum, podpadł nauczycielce, a ta już wiedziała, jak obniżyć ocenę. Czy twój tata patrzył na ludzi z góry?

W środowisku wiejskim musiał mieć przekonanie, że jest inny, był wyobcowany, a z drugiej miał też poczucie, że jest lepszy. Nie chodzi o wywyższanie się, ale wewnętrzne przeświadczenie o swojej wartości. Teraz, jak z tobą rozmawiam, widzę, jaką siłę dała mu rodzina, babcia, wujek.

 

Ja lubię mówić o tym, z czego się wyszło, bo teraz nagminne jest liberalne podejście, że każdy kowalem swego losu, każdy, kto osiągnął sukces, zawdzięcza to sobie, swoim zdolnościom, pracowitości. Śmieszne jest to zwłaszcza w kontekście dzieci sławnych lub ustosunkowanych rodziców.

Mój tata miał talent, ale też był pracowity, zdeterminowany, żeby coś osiągnąć.

 

To trudny pisarz, wymagający. Zaczęłyśmy rozmowę od „Córeczki” i cały czas mnie intryguje, że kiedy wydawało mi się, że tak dobrze złapałam fabułę, ty mi mówisz, że doktor Anna rzuciła się z okna, czego zupełnie nie zauważyłam.

Jestem zdziwiona, że to ty mówisz, że to trudny pisarz. Bo ja długo miałam kompleks, że niektórych utworów taty nie rozumiem. A tu się okazuje, że ty piszesz o „Córeczce” i nie zauważyłaś tego, co ja wyłapałam.

 

Czytałam dwa razy, ale to taka rzecz, którą można znów i znów, i odkrywać coś za każdym razem.

To powiem ci, na której to stronie.

 

O nie, nie mów, sama chcę odkryć. To będzie moja przygoda z Łuczeńczykiem.

Tam jest tyle równoważników zdań, że czytasz i jesteś w pewnym momencie zirytowana, chociaż ja uwielbiam, gdy nic się nie dzieje. Ale i tak dopada mnie w końcu irytacja, że z tego nic nie wynika. I wtedy pojawia się zdanie albo ciąg zdań, które wyjaśniają wszystko to, co wcześniej i wszystko to, co później.

 

Tak, Łuczeńczyk to jest bardzo precyzyjny pisarz, jego konstrukcje są wręcz architektoniczne, kojarzą mi się z więzieniami Piranesiego. Nie każdego to zachwyca.

O jeszcze jednej rzeczy nie powiedziałyśmy. Myślę, że to, co odstręcza od utworów taty, to jest śmierć i zabijanie, które jest tam potraktowane okrutnie i bezwzględnie. Tam nie ma żadnej pointy, żadnego usprawiedliwienia, trudno też o przyjemnego bohatera, tam jest po prostu opis.

 

Literatura wybitna zwykle nie jest zbyt przyjemna, trzeba też włożyć pewien wysiłek w czytanie i myślenie. Wyobraźmy sobie, że mamy milion dolarów na propagowanie Łuczeńczyka. Znane gwiazdy wrzucają na insta, fb, czytają go w telewizji, urządzamy narodowe czytanie Łuczeńczyka.

Ale co ludzie będą chcieli z tego wziąć? Tylko sensacje. Myślę, że nie ma teraz dobrego czasu na Łuczeńczyka.

 

Ktoś napisał, że nigdy nie było. Tak był osobny.

Ale nie masz wrażenia, że kiedyś nawet literatura popularna była bardziej wymagająca?

 

No nie wiem, staram się unikać myślenia, że kiedyś było lepiej. Było lepiej i gorzej. Zawsze jest lepiej i gorzej. Poza tym w moim zachwycie Łuczeńczykiem jestem pewna, że wybitni krytycy i wybitni czytelnicy stawiać go będą na równi z Raymondem Rousselem, Jane Bowles, Malcolmem Lowrym, Jakubem Wojciechowskim, że wymienię swoich ulubionych, mało znanych pisarzy.  

Z drugiej strony, nie mówię tego jako córka, ale osoba z wykształceniem humanistycznym, że Łuczeńczyk zasługuje na większą uwagę niż ma obecnie. Bo jest to literatura…

 

….wspaniała. Bereza mówił, że pisarstwo Łuczeńczyka jest pisarstwem pańskim. Być może Łuczeńczyk jest pisarzem absolutnie elitarnym, arystokratycznym w sensie najwyższej klasy artystycznej.

Bereza bardzo cenił „Gwiezdnego księcia”, może od tego warto zacząć czytać Łuczeńczyka?

 

Ludzie dzielą się na tych, którzy wolą „Gwiezdnego księcia” i tych, którzy najwyżej stawiają „Źródło”. Ja należę do tych pierwszych, a ty?

Ja kocham „Gwiezdnego księcia”, ale też bardzo cenię „Źródło”. Uważam, że to świetny materiał na adaptację filmową. Na przykład dla Lyncha!

 

Ja widzę „Gwiezdnego księcia” jako musical w reżyserii Bruna Dumonta, w stylu jego  „Jeannette. Dzieciństwo Joanny d’Arc”. „Źródło”, Córeczkę” lub „Ciemną wodę” mógłby wyreżyserować Jorgos Lanthimos. „Ciemna woda” to chyba najzabawniejszy utwór Łuczeńczyka z „Dzieł zebranych”. Choć specyficzne poczucie humoru widać nie tylko tam. W domu też lubił żartować?

Poczucie humoru miał raczej sarkastyczne. Dużo było żartów sytuacyjnych lub naszych rozmów dotyczących np. kotów, ale nie pamiętam konkretów niestety. Na zdjęciach jest poważny, ale ze mną często się śmiał. Przypominam sobie taki dowcip, który mi opowiadał: W szpitalu psychiatrycznym idzie pacjent i ciągnie na sznurku szczoteczkę do zębów. Mija go lekarz i z zainteresowaniem zagaja rozmowę: – O, widzę, że wyprowadziłeś pieska na spacer! Jak ma na imię? – Fifi. – Ładnie! A jak to się pisze? – Tak jak dupa, przez „rz”.

 

Andrzej Łuczeńczyk w czasach licealnych
(zdjęcie z archiwum Pauliny Łuczeńczyk)