PILOT


 

W numerze poświęconym Marianowi Pilotowi, temu bożemu pomazańcowi literatury, wybrańcowi bogów języka pisanego, we wstępie będę opowiadała jak zwykle o sobie, lecz mając Pilota w myślach, słowach, czynach i zaniedbaniach. Jak mam go od pierwszego spotkania.

 

Było to spotkanie zorganizowane przez Wiedemanna, żeby Pilot mnie poznał i zdecydował, czy chce uczestniczyć w naszej pierwszej antologii pt. „Kwiatki polskie” i w ogóle mieć coś do czynienia ze Związkiem Pisarzy ze Wsi. Dwudziesty trzeci stycznia 2019 roku, Bar Kawowy przy Placu Bankowym, był przymrozek. Pilot zamówił piwo, Adam też, ja kieliszek czerwonego wina. Każdy zapłacił za siebie. Na zdjęciu z tego spotkania wyglądam, jakbym ubrała misia po grubej ciotce, i tak było, misiek był po ciotce Gince, zawsze pokaźnych rozmiarów.

Rozmawialiśmy, skąd jesteśmy („nauczycielskie dzieci”, powiedział o nas trochę z kpiną, trochę jakby z rozczarowaniem, że nie pochodzimy, jak on, z chłopskiej rodziny), o pracy w polu (przyznałam, że choć umiem wiązać snopki, to krowy nigdy nie doiłam, rozrzucanie gnoju również zostało mi oszczędzone, a o powożeniu krowami, którym się chlubił, nawet nie słyszałam), książkach, które czytamy, dzieciach, wnukach i kotach, Cyprze, Anglikach i Portugalczykach, z których jeden jest mężem córki Pilota i ojcem wnucząt. O czarownicach wtedy nic nie mówił, przejął mnie tym trochę później i nie zdążyłam mu chyba powiedzieć (choć może jednak powiedziałam w jakiejś rozmowie telefonicznej?), że znalazły sobie miejsce w mojej „Wyjarzmionej”.

Na koniec spotkania powiedział, że napisze o dębie, na co się skwapliwie zgodziłam, chociaż książka miała być o kwiatkach domowych lub doniczkowych. Dlaczego nie poszerzać horyzontów, wchodzić wysoko na drzewa, wypływać na głębię?

 

Pilot w typowy dla siebie sposób, jakby od niechcenia, bez przymusu, popychał mnie/nas na nieznane drogi, być może bezdroża, komu o tym wiedzieć, on, literacki trickster,  bóg-żartowniś w sprawie literatury jak najpoważniejszy, coś nam proponował, ale co z tym robiliśmy, to już „niech się dzieje wola twoja”. Z Bogiem – lubił kończyć listy. Bóg zapłać – odpisywałam, mając wielkie upodobanie w tych rozpoczętych przez niego kpinach z pobożności. Bywało, że czytałam jego listy po kilka razy i za każdym razem śmiałam się wniebogłosy. Kazał do siebie dzwonić, więc też dzwoniłam. Mieliśmy wiele tematów do omówienia: kołtun polski, plica polonica, procesy o czary, książki nowe (np. „Baśń o wężowym sercu, czyli słowo o Jakubie Szeli” Radka Raka czy „Białe noce” Urszuli Honek) i książki stare, oboje byliśmy wielbicielami „Życiorysu własnego robotnika”, ale już „Liber chamorum” i „Supliki chłopskie” poznałam dzięki Pilotowi, kibicującemu mojej powieści o dziewce pańszczyźnianej, doradzającemu lektury i wątki; strynczarka jest od niego. W kontakcie z nim miałam poczucie równości, choć przecież on wielki pisarz, a ja początkująca, podstarzała pisarka. To niezwykła cecha, bardzo rzadka, ten brak wywyższania się. Skromność geniusza, pokora pięknego człowieka.

 

Panie Marianie, pani Renato – zwracaliśmy się do siebie.

 

Zawiodłam go nie raz. On mnie zawiódł na pół godziny, kiedy na moją prośbę o rekomendację do stypendium warszawskiego (wysłałam mu pierwszy rozdział i opis powieści), odpisał, że nie może tego zrobić, bo jego rekomendacja by mi nic a nic nie pomogła. Napisał to tak, że – po dwóch kwadransach paniki, że w jego oczach nic nie jestem warta – zrozumiałam, że ma ważne powody i trza to uszanować. Pocieszałam się jego opinią na temat mojego talentu literackiego, bo choć nie podobał się mu styl mojej powieści (słusznie, mnie też coś wadziło i dzięki Pilotowi poszłam na całość i zaczęłam pisać po swojemu, za co dozgonnie będę mu wdzięczna), to napisał, że mam instynkt pisarski, a to najważniejsze, resztę można dopracować. Trzymałam się tego w najgorszych momentach (a tych miałam w naszych początkach co niemiara). To zdanie Pilota wyciągało mnie za włosy z bagna, w które, odrzucana przez kolejne wydawnictwa, wpadałam raz po raz.

 

Bez Pilota nie byłoby ani „Kwiatków polskich”, ani „Włosków polskich”, ani Związku Pisarzy ze Wsi, ani Pola.

 

 

Legendarna jest już promocja „Kwiatków polskich” w marcu 2022 roku („Kwiatki” wydaliśmy po wielu perturbacjach pod koniec 2021 roku, dzięki dotacji z ZAiKSu na druk i skład, nie płacąc ani sobie, ani autorom). Wieczór prowadziliśmy Adam i ja, oprócz najstarszego autora, czyli Pilota, był autor najmłodszy, czyli Adam Falkowski. Pilot był od nas o pokolenie i dwa starszy, a przejął dyskusję, rozliczał nas z naszej chłopskości i wiejskości i wnikliwie oceniał naszą trójkę, trochę broniącą się przed zarzutem, że jesteśmy wiejskimi hipsterami, a trochę tłumaczącą, dlaczego nimi jesteśmy.

 

Dość, że po spotkaniu i Pilot, i jego cudowna żona Teresa (widzieliśmy ją po raz pierwszy i zachwyciła nas od pierwszego wejrzenia) miło z nami rozmawiali, swobodni, zadowoleni, że poszło tak dobrze, że naszło się ludzi, że Pilot jest oblegany przez wielbicieli i wyznawców, że chora noga aż tak bardzo nie doskwiera. Taksówka przyjechała na czas, chcieliśmy za nią zapłacić, na co się nie zgodzili. 

 

To było jego ostatnie wystąpienie literackie.

 

To było drugie i ostatnie moje spotkanie z Pilotem.

 

Lubiłam, że piszemy do siebie i nie oczekujemy odpowiedzi od razu, czasami odpisywało się i po dwóch miesiącach. Możliwe, że to było moje poczucie, bo nigdy tego otwarcie nie powiedzieliśmy, tak wyszło.

 

Raz się skandalicznie wobec niego zbłaźniłam. A było tak: przy okazji „Włosków polskich” Pilot – w odpowiedzi na moją prośbę o decyzję związkowców i autorów, czy przyjąć dotację z Instytutu Literatury, uznawanego wówczas za reżimowy – odpowiedział krótkim listem, który napisał, jak to miał w zwyczaju, po polsku i po łacinie, i po łacinie znaczyło: nie. Ja byłam tak zamotana (nie wiem, czy matka, czy ojciec, czy związek i pieniądze, czy zwykła bezmyślność i nieuważność, które też mnie cechują), że nie doczytałam, nie potłumaczyłam, uznałam to za „tak” i wniebowzięta zadzwoniłam do niego, dziękując, że się zgadza, tak jak zgodziło się dziewięćdziesiąt trzy procent autorów, i wyszłam na idiotkę.

Obeszło mnie to tylko trochę, wybaczyłam sobie szybko, biczowałam się coś około godziny. Tak krótko też dlatego, że rozumiał. I wybaczał. Był dla mnie wyrozumiały wyrozumiałością człowieka, który nie takie rzeczy w życiu przeżył, więc dlaczego nie przeżyć nieporozumienia, nieistotnego z punktu wieczności, do której należał z racji swoich książek i miejsca w literaturze polskiej i światowej.

 

Pieniędzy od Instytutu Literatury nie wziął, ale tekstu nie wycofał i do końca kibicował „Włoskom”. Zaufał mi z wydanymi przez siebie pamiętnikami matki, Marianny ze Ślęków Pilotowej. Chętnie się zgodził, byśmy opublikowali je w Polu,  a kiedy wysłałam mu link do pierwszego numeru, w którym pojawia się fragment i Wiesława Przybyły komentarz do wspomnień, napisał mejla zatytułowanego „Grossbuch”:

 

Pani Renato, wielkie gratulacje! Nie spodziewałem sie takiego rozmachu, dzielni jesteście! Lis za Gombrowego? Niezły pomysł…
Całej Załodze – najlepszego!

MP
Ps Napiszę…


Pozdrowienia,
Pilot

 

Już nie napisał. Dzwoniłam, ale był słaby, narzekał na nogę i covid, mówił z trudem, długo nie gadaliśmy. Umówiliśmy się, że przyjadę z „Włoskami polskimi” do niego do domu, jak poczuje się lepiej. Powiedziałam, żeby dzwonił, kiedy zechce. Nie zadzwonił. Po dwóch miesiącach dowiedziałam się, że umarł. Drugiego lutego 2024 roku.

 

Pogrzeb był w Środę Popielcową i Walentynki zarazem, tak wyszło, jedyny termin możliwy, nawet po śmierci Pilot zachował swoje zawadiackie poczucie humoru.

Na pogrzeb poszliśmy jako zarząd Związku Pisarzy ze Wsi oraz przyjaciele Pilota i bliscy mu duchem, a oprócz tego kupiliśmy wieniec z białych róż, skromny, a dostojny, za zuchwałą kwotę 500 złotych, na którą się złożyliśmy z wynagrodzenia za spotkania autorskie „Włosków polskich”. O pogrzebie wspaniale pisze Paweł Orzeł we wspomnieniu, do którego odsyłam.  

 

Na Powązki Wojskowe pojechaliśmy z naczelnym Skalskim, zachęceni przez panią Teresę Pilotową, która nie miała siły na wywiad o pisarzu i życiu z pisarzem (a planowaliśmy, że będzie to centralny punkt numeru o Pilocie), ale poradziła, żebym w kwestii Pola „poradziła się Mariana”. Ktoś tak bliski nigdy nie odchodzi, powiedziała i miała rację. Podobnie jak w tym, że Marian pomoże znaleźć zastępstwo wywiadu. I rzeczywiście, dział „Wspomnienia” to efekt mojego z nim rozmawiania. Co więcej, to dział jeden z najwspanialszych w tym numerze. Za co Marii Jentys, Oli Kołodziejek, Bolesławowi Grobelnemu, Stanisławowi Kulawiakowi, Pawłowi Orłowi, Wiesławowi Przybyle, Markowi Sołtysikowi, Henrykowi Wańkowi i Adamowi Wiedemannowi ogromnie dziękuję.

 

Tutaj muszę wyjaśnić przejście z Pilotem na ty, bo teraz, kiedy rozmawiam z nim o tym i owym, przejście na ty nastąpiło naturalnie. W rozmowach używamy czasami nieco kpiąco formy panpani, czasami po prostu: ty, ale wobec świata (tego i tamtego) mówimy sobie i po imieniu, i po nazwisku. 

 

Tym, którzy pomyśleli: „nienormalna, oszalała”, potwierdzę: macie rację. Normalność od dziecka mnie brzydziła. Gdybyśmy byli normalni normalnością naszych wsi rodzinnych, Siedlikowa i Karpiówki, zostalibyśmy tam, w mateczniku, na ojcowiźnie, zamiast wyrywać się z domowego gniazda do stolicy i do pisania.

 

Tych, których to wyjaśnienie nie uspokoiło i chcą uciec z Pola za siódmą górę, za siódmą wodę, pragnę uspokoić: wiem, że rozmawiam z Pilotem w mojej głowie. Choć oczywiście, co bardziej podejrzliwi zapytają: a co to jest ta głowa, co nią zarządza, co się kłębi i bulgocze w świecie neuronów i synaps? Poza tym, różnica między rozmawianiem z żywymi i umarłymi wydaje się przesadzona; przecież wszyscy jesteśmy co najmniej trochę martwi. Pan Marian, Marian, Pilot to wiedział.

 

Czy dlatego tak wspaniale pisał? Dlaczego, na Boga, żadna instytucja kultury nie zajmie się tłumaczeniem Pilota na język angielski, niemiecki, francuski, grecki, włoski, hiszpański, chiński i japoński, nie wspominając o rosyjskim, ukraińskim, czeskim i węgierskim? Przecież to nasz skarb narodowy, ten Pilot. Że wybitny i trudny do tłumaczenia? Faulkner czy „Finnegans wake” też przecie do łatwych nie należą, że postawię go w jednym rzędzie z tymi dwoma wybitnościami.

 

„Zakaz zwałki” do tłumaczenia nadaje się znakomicie, a jeśli nie do tłumaczenia, to do czytania, powieść hipnotyzująca i wkręcająca, i do tego wydana po raz drugi w Ha!arcie, do kupienia od razu, za co (jak i za wydanie „Dzikiego miesa”) wielkie ukłony należą się Piotrowi Mareckiemu.

 

W związku ze wznowieniem Marecki poprosił (choć bym się nie zdziwiła, gdyby był to pomysł Pilota) Związek Pisarzy ze Wsi, czyli Wiedemanna i mnie, o blurba.

Kupiłam więc od razu na Allegro wydanie pierwsze z 1974 roku, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, w bardzo podobającej się nam okładce zaprojektowanej przez Danutę Żukowską.

Przeczytałam szybko, przez kilka dni. Potem książkę przejął Adam. W końcu spotkaliśmy się porozmawiać o „Zwałce” i napisać zachętę do czytania, a przy okazji odwiedzić Bawołka na Saskiej Kępie. Pośmialiśmy się na wspomnienie spotkania w Etnograficznym (w tym numerze pisze o nim Gerald Fitzgibbon), opowiedzieliśmy Waldkowi o książce, pisaliśmy. Byliśmy zachwyceni, kiedy, po kilku wersjach odrzuconych, wyszedł nam taki:

 

Stanowczo sprzeciwiamy się zwałce! Zakaz uznajemy za jak najbardziej uzasadniony – prezes Renata B., lat 4, wiceprezes Adam W., lat 7 i członek rzeczywisty Waldemar B., lat 12.

Związek Pisarzy ze Wsi

 

Tyle mieliśmy lat, kiedy wyszło pierwsze wydanie. Do tej pory zadziwia mnie to i zachwyca.

 

Niestety, ta wspaniała zachęta do czytania „Zakazu zwałki” nie znalazła zrozumienia, czy to w oczach wydawcy, czy autora, dość, że napisaliśmy kolejnego blurba, na szczęście zaakceptowanego:

 

Pilot nie klęka przed żadną świętością, a wręcz przeciwnie: świętości klękają przed nim.