0.
Zaczęcie (i Bożek)
Napisała do mnie Renata, wiadomo, czy nie napisałbym ja paru słów o Marianie Pilocie. Raczej nie ma potrzeby żadnej, bym rozwijał, to znaczy rekonstruował, mój wątpliwy proces myślowy. Odmówiłem najdelikatniej jak potrafiłem w tamtej chwili. Z jednej strony wrażenie, że naprawdę nie mam nic do powiedzenia o Pilocie, poza tym, że jest łąką, z drugiej uczucie udręczenia funeralnościami różnymi. Wokół. Z pogrzebu na pogrzeb. Coś zaczyna się w środku i kończy w środku. I tak cały czas.
Jest we mnie też niewygoda po mowie pogrzebowej, którą wygłosiłem nad grobem Leszka Bugajskiego, którą to mowę Twórczość w wytłumaczalny tylko dla siebie sposób skróciła, przycięła, a niektórzy, by opisać tę sytuację, użyli słów krążących wokół cenzury. (Redakcja niby, w tak zwanej stopce redakcyjnej, zastrzega sobie prawo do skracania czy coś, ale jaki może to mieć sens w przypadku tekstu odczytanego? Krótko i jeszcze krócej. Gorzej). W tej wątpliwej jej odsłonie, ta mowa, nie jest tekstem, pod którym chciałbym się podpisać. Od wstydu do wstydu. Ale co zrobić? W sumie to bez znaczenia. A Marian Pilot jest łąką.
Napisała do mnie drugi raz Renata. Nic nie wiem. Zgodziłem się ostrożnie, więc bez entuzjazmu zastanawiam się teraz, ile rzeczy wyobraźnia przeinacza w obrazach czy dziwnych migawkach przeszłości. Z przeszłości? Z łąki? Nie wiem też, czy nazywanie tego wspomnieniami można traktować jako zasadne.
Pewien jestem tylko tego, że raczej nie odczuwałem ani wielkiego bólu, ani strasznej pustki lub okropnej straty. Jakby stało się coś zupełnie naturalnego. Przewidzianego. Co wcale – to chyba najważniejsze dla mnie – nie oznacza, że Pilota z nami nie ma. Tak naturalnego, że aż nadnaturalnego? I na łące.
1.
Pogrzeb
Wychodziłem z toalety. Szaletu? Zamotałem się chyba. Tu torba, tam rozporek, tu znicz, szalik, kurtka do tego. Coś jeszcze. Płaszcz, nie chodzę w kurtkach przecież. I róża w zębach. Czerwona. Na takiego dość niegramotnego mnie wpadł Leszek Bugajski.
– Cześć. Jest tu kibel?
– Wychodzę z niego właśnie. Cześć – wymamrotałem. Podaliśmy sobie z Leszkiem ręce, mogłem różę wypluć i wskazać nią drogę. – Schodami w dół.
– To bardzo dobrze. Idę. Zobaczymy się później.
– Nawet dość elegancki. Ten kibel – kontynuowałem bez sensu, bo nie wiedziałem co powiedzieć. A miałem do niego jeszcze romans. Po wszystkim.
– O! – wyraził Leszek. Takie zakrzyknięcie między zdziwieniem i zadowoleniem.
Urna. Coś tam. Fatalna muzyka. Parę znajomych twarzy. Trochę więcej powidoków. Polityka. Coś tam. Nuda. Nie ma po co tego opisywać. Nie mam serca tego opisywać. Wydaje mi się, że Leszek mówił pięknie. Nie tak pięknie jak córka Pilota, ale pięknie. Naprawdę. Choć słuchało mi się z trudem. Chyba pierwszy raz w życiu widziałem go w marynarce. Cały czas wydaje mi się to dość zagadkowe.
Słońce. Kondukt. Zimne słońce. To był w sumie ładny dzień. Anemiczne przywitania. My, oczywiście, z tyłu. My to znaczy Bawołek, Wiedemann i ja. Rozmowy o niczym. Czytanie mniej lub bardziej cudacznych nazwisk na grobach. Jakby nasze były lepsze? Mój dowcip o kapuście. O Kapuście. Papieros. Śmiech. Ale też wzruszenie odpowiadające sytuacji. W sam raz. W punkt.
– Pogrzeb chłopa bez księdza – w którymś momencie powiedział Bawołek. I jakoś to zawisło. Trochę z boku. Blisko nas.
Potem ta nieznośność. Czy już po wszystkim? Można iść? Wypada iść? Jeszcze nie? Nikt? Czas. Nic? Rozciągliwość. Moje patrzenie na Janusza Drzewuckiego. Raz jest z jednej strony. Chwilę później z drugiej. Jeszcze inaczej. We mnie zrozumienie. Ma rację. Próba zapamiętania z różnych perspektyw. Gdy pojawił się bliżej, przywitałem się serdecznie. Zapytałem, kim są ci ludzie, którzy wyglądają jak chłopscy działacze. Nie wiemy. Działacze chłopscy? Uściskałem Marię Jentys. Czekaliśmy. Poprosiłem Renatę o pomoc ze zniczem, bo sam się wstydziłem. Pomogła. Był to dobry pretekst do skontrolowania zamówionego i dostarczonego na cmentarz w ostatniej chwili wieńca Związku Pisarzy ze Wsi. Podszedłem w końcu do Leszka Bugajskiego.
– Pawełku. Bo wy się chyba nie poznaliście nigdy? Grześ Myśliwski, Paweł Orzeł, Orzeł, Myśliwski… No, sami wiecie.
– Dzień dobry. Bardzo dużo o panu słyszałem.
– Dzień dobry. A ja dużo o panu czytałem – wypaliłem jak upośledzony. Nic złego na myśli. Uśmiech. Miły uścisk dłoni. Ogólnie bardzo dobre wrażenie. Na chwilę zapomniałem o moich kołowaciznach z Myśliwskim seniorem.
Jako jedni z pierwszych zaczęliśmy oddalać się. Leszek ze mną. Pierwsi? Ja z Leszkiem. Maria Jentys podniesionym i drżącym głosem przestrzegała go, że bardzo źle wygląda i musimy się spotkać. Musimy. Pożegnaliśmy się. Subtelna zapowiedź wiosny. Poszliśmy. Namawiałem Leszka do pewnych rzeczy. Chyba się zgodził. Ucieszył. Pośmiał. Tłumaczył się ze swojego wystąpienia. Na chwilę przystanęliśmy przy Januszu Głowackim. Parking. Po wszystkim. Myślałem, że załapię się na podwózkę, ale nie miałem tyle szczęścia. Nic dziwnego. Starczy. Cały czas czułem, że ktoś nam się przygląda.
Dużo o panu czytałem? Matko Boska. Śmiech Pilota. Oczywiście, „Zapiski”. Trudno o tym nie myśleć w takiej sytuacji.
0.
Henryk Bereza, „Oniriada”
(skromny wybór o Pilocie)
22.08.1990
– młody znajomy Władysława Terleckiego dzwoni do mnie z automatu – chce mnie wziąć na kolację do swojej znajomej – znajoma niby nie może nas przyjąć, ale przygotowuje talerze – opowiadam Marianowi Pilotowi, że w tej konfiguracji towarzyskiej wszyscy są literatami, wszyscy coś zapisują – powstanie kilka wersji naszego spotkania – u mnie jest kilka osób, robi się tłum – denerwuję się, że jeden zegarek ktoś rzucił w kąt, drugi upadł mi na podłogę – zegarek jest jakby otwarty – próbuję sam go złożyć, proszę, żeby kto inny to zrobił – nikt się nie kwapi – Teresa Pilotowa opowiada, że jako działaczka mało zarabia a dużo pije – Jerzy Lisowski mówi, że degrengolada pisarska Marka Nowakowskiego kompromituje całą prozę Twórczości – sprzeciwiam się, jeden autor nie kompromituje wszystkich – myślę o bałaganie w mieszkaniu, o poprzesuwanych meblach – błagam, żeby mi ktoś założył kopertę zegarka – – –
7.05.1991
– świętowanie, ucztowania, galimatias towarzyski – wszystko jakby w bliskości placu Zamkowego – Marian Pilot prosi towarzystwo do siebie – mam wydać opinię o stanie lub smaku oleju – w kręgu kobiet siedzę nad dołem z kwiatami jak przy ognisku – podchodzi do mnie kobieta, pyta, czy byłem już w Katyniu – chce, żebym tam został na krótko zawieziony – domyślam się, że chodzi o miejsce symboliczne w Warszawie, o jakiś „katyński relikwiarz” – wszystko we mnie jest przeciw tej propozycji – bąkam coś nieokreślonego, chyba da mi się spokój – jedna z kobiet zauważa w kwiatach mysz, kijem mysz zabija – odnoszę zabitą mysz do dołu w pobliżu – dyskretnie wymiotuję – galimatias towarzyski trwa, uczestniczę we wszystkim – – –
12.03.1995
– mieszkanie, dom Pilotów – coś u nich mówię, robię – dyskusja literacka kilkunastu osób – odmienność postaw u Leny Zaworskiej i u mnie – sprawa z krewnymi lub znajomymi z dzieciństwa – we wszystkich zdarzeniach widać wyższość prawdy empirycznej nad dedukcyjną – otrzymuję rachunek telefoniczny – z wysoką sumą – na rachunku wyjaśnienie – wysoka suma wynika z porównania – wyliczeń komputerowych z licznikiem – wiem, że to musi być oszustwo – licznik musiałby wykazać liczbę rozmów – mieszkanie, dom, miejsce dostępu do urządzeń – bałagan domu i świata – bałagan jak na bazarze – z rana nie mogę siebie uruchomić – do istnienia – nie działają urządzenia – nie mogę zebrać leków na cały dzień – nie mogę dopełnić obowiązków wobec gości – należałoby porozmawiać z Edkiem Redlińskim – patrzę na płaszcz rosyjskiego literata – trzeba się pożegnać – z literacką damą z Krakowa – Marian Pilot zachowuje się nieprzytomnie – podaje damie z Krakowa nogę przy pożegnaniu – chcę doprowadzić Pilota do oprzytomnienia – tłumaczę go przed damą – usprawiedliwiam siebie – bezradnością wobec bałaganu – wobec ludzi i rzeczy – – –
23.10.1997
– mała sala, dużo ludzi – oglądam kartki, z tekstem młodego literata – znam go i nie znam – wybieram jedną kartkę, do druku w Twórczości – daję do zrozumienia, że tego mało – rozmawiam o tym z Marianem Pilotem – trzeba rzecz omówić z Bohdanem Zadurą – autor wyszukuje więcej kart – decyduję – można drukować pięć lub sześć takich utworów – pojawił się Bohdan Zadura – wychodzę na mały spacer – idę wśród drzew – blisko mnie jest Ślązaczka – coś mówi do siebie, do mnie – nie kwapię się do rozmowy – widzę dużo ludzi – przed domem, koło domu – trzeba do nich wrócić – młody autor ze Śląska – chce nam dać długi utwór – słuchają rozmów literaci spoza Warszawy – rozmawiam z Pilotem, z Zadurą – – –
1.12.2001
– kościoły, cmentarze – rzeźby kościelne, obrazy – przechodzimy przez kościoły – jest nas kilka osób – przyjechaliśmy z Warszawy na wschód – możemy wywołać zgorszenie – boję się czegoś – możemy zostać pobici – mówię o tym – przestrzegam – między nami Marian Pilot – zachowujemy się ostrożniej – obrazy, rzeźby niebywałe – aż piękne w swojej brzydocie – filozofuję – o przemianach brzydoty w piękno – czytam słowa o przemianach przez piękno – piękno i brzydota działają jednakowo – chcę to dobrze sformułować – chcę to zapisać – – –
6.09.2004
– zawirowanie ze mną, z Bohdanem Zadurą – będziemy we władzach uniwersyteckich – ja mam być jego szefem, on moim – wszystko zdumiewające – Bohdan musi w Warszawie mieszkać – będę mógł się u niego zatrzymywać – jemu się pomyślało – że mieszkam w Skierniewicach – mówię, w istocie tak jest – choć w Skierniewicach nie mam już mieszkania – sensacje z Pilotem – Renata pokazuje mi publikację – na pierwszej stronie o Pilocie – dokumenty z podróży zagranicznych – zeznania finansowe Pilota – we mnie przerażenie – widzę Pilota z autorem publikacji – siedzą przy stoliku – Pilot wyraźnie zadowolony – idę od Wiejskiej – straże, policja przy BGK – zderzenie, wybuch – podchodzę blisko – front BGK w ruinie, zgroza – nie idę do domu, jestem gdzie indziej – coś się dzieje – wracam koło BGK – w oknach (sic) wystawy – gmach, jakby nic się nie stało – same dziwności, we wszystkim – – –
12.01.2005
– korowody z Marianem Pilotem – gdzieś mnie prowadzi – niezwykłości opowiada – z kimś siedzę w Spatifie – nie wiem, kto to jest – rozmowa towarzyska – podchodzi dziwna kobieta – wygląda jak maskotka – myślę, to może wróżka – mówię opryskliwie, niczego nie chcę słyszeć – to chyba była kelnerka – trzeba coś zamówić – w mieszkaniu z dużym psem – pies mnie obcałowuje – nie mogę się ruszyć – jestem zniewolony przez psa – wydaję z siebie okrzyk, mamo – zdumienie, skąd to słowo – osłupienie z powodu tego słowa – – –
29.03.2010
– dziejby bez ładu i składu – ludzie bliscy, nieznani – wieści ze świata – ciągle coś trzeba – trzeba coś robić – coś przeczytać – czytanie Mariana Pilota – wygibasy powieściowe – popisy wygibasowe – bez umiaru to wszystko – same zaskoczenia – w ręku nic nie zostaje – – –
2.
Życie
Kamerowaliśmy kiedyś dla PIW-u szereg rozmów z przyjaciółmi Henryka Berezy. Okazją była „Alfabetyczność”. Wśród nich, rzecz jasna, Pilot. Nagrania przepadły. Nic się nie dało zrobić. Nikt ich raczej nie widział. Takie moje szczęście. Tej firmy. Choć pewnie najbardziej legendarne szczęście Henryka.
Pilot na umiarkowanie bystre pytanie – które jednak wciąż zadaje sobie sporo osób – o aktualność „jednego z najoryginalniejszych krytyków literackich II połowy XX wieku” w dzisiejszym świecie odpowiedział stanowczo: Bereza jest jak łąka. I objaśnił to zgrabnie i dowcipnie.
Ja tak nie potrafię. Nie chcę potrafić. Teraz co najwyżej jestem w stanie wyobrazić sobie idealną łąkę. Wiem, gdzie na niej chciałbym się położyć. Potem przeniósłbym się chętnie pod tamto drzewo, jeśli akurat nikogo by nie było. Oczywiście, najlepiej, gdy nikogo nie ma. Całkowite nieróbstwo. Może nawet bezgrzeszne. Pomilczałbym do siebie. Z przyjemnością obserwowałbym jak obrazy codziennej pracy pisarskiej, a przede wszystkim redakcyjnej, zmartwień, trudności zdrowotnych, rodziny i wciąż bliskich osób oddalają się bez końca. Ale do jakiego punktu to możliwe? Bez końca. Może obraz dalszy zajmuje miejsce obrazu bliższego. Wypiera? Przeszłość wypiera teraźniejszość. Czasami. W pewnych okolicznościach. I chyba niekoniecznie na tej mojej ontologicznej łące.
Jest obraz Pilota. I znów widzę jego sylwetkę. Twarz budzącą sympatię, ale z czymś nieuchwytnym. Dłonie, które kiedyś miał czerwone i opuchnięte z powodu jakiejś tymczasowej alergii. Głos. Nasze pierwsze spotkanie przy premierze Kontekstów poświęconych Leopoldowi Buczkowskiemu. Pierwsze? Bez pewności. I tak dalej. Piwa wypite w Amatorskiej i raz w Piotrusiu. Odprowadzania na plac Zamkowy. Jego machanie laską, jakby młody Charlie Chaplin był jakimś wzorem. Czy tylko ja to widziałem? Brakowało, by lekko podskoczył. Może zresztą to zrobił? Stuknął obcasami. Tak właśnie. Telefony. Wiadomości. W nich ważne dla mnie pochwały coraz bardziej kuriozalnych pomysłów wydawniczych. I tak dalej. I coraz mniej. Plany odwiedzenia się w różnych konfiguracjach. I naprawdę liczne opowieści. O wszystkich i o wszystkim. Może nawet czasem dość szorstkie lub bezlitosne. Ale z dowcipem. Drwiną? Drwinką? O Wiesławie Myśliwskim, o Marku Nowakowskim, o Edwardzie Redlińskim. Też budząca grozę o spotkaniu z Andrzejem Łuczeńczykiem. I inne osoby, i inne dialekty. A z największą czułością o Wacławie Tkaczuku. Albo coś źle pamiętam.
To z jednej strony. Z drugiej jest Pilot, o którym też bardzo dużo czytałem. W „Zapiskach”. Chociażby o przeżyciach, czyli przeważnie nieporozumieniach, w pracach redakcyjnych i w telewizji. O chorobie córki. O lepszych lub gorszych nastrojach. Kolejnych książkach. O pijaństwach. Mniej lub bardziej szalonych pomysłach. O telefonach z poradami astrologicznymi dla Henryka Berezy. (Zresztą bywałem tego skromnym świadkiem). A i też – to moje ulubione – niemal rodzajowa scenka z tym ostatnim, jak próbowali rozwikłać, co w „Konopielce” oznacza „ciągnięcie druta”. Czy jakoś tak.
I jak powiedzieć pani prezes Związku Pisarzy ze Wsi, z którym sympatyzuję, ale do którego nigdy nie będę należeć, że nic z tego nie potrafię sensownie opisać? Odezwał się „pisarz funeralny”…
*
Niech ta. Nó… Nyny. Na!
1.
Zakończenie (i walka na koty)
Jakoś do siebie się doczłapałem. Tego dobrze nie pamiętam. Nie przepadam za Powązkami Wojskowymi. Zmarzłem. Wróciłem przez sklep pod domem. Coś lepszego dla kota. I coś dla mnie. Jakiś stek. Jakieś czerwone wino. Puszka z groszkiem i puszka z kukurydzą. Ciemno. Ktoś telefonował lub ja do kogoś telefonowałem. Poza tym zupełna cisza. Jak nigdy. Otworzyłem puszkę z kukurydzą. Recyklingowym widelczykiem czy też łyżeczką zacząłem dziobać prosto z niej. I zobaczyłem w środku robaka. Biały, podłużny, jakby segmentowaty. Nie za duży, ale dla mnie wystarczający. Cariña też nie była nim zainteresowana. Okropność.
Siadłem już bez apetytu. Cicho. Ciemno. I zimno. Głaskałem Cari wpatrzoną w jeden punkt. Przypomniałem sobie, że kiedy zamieszkała ze mną, wysłałem do Pilota wiadomość z nowinami (o parotygodniowej pokrace), z niepokojami (wokół niej, ale głównie mnie) i z fotografiami. Też z tą:
Pan Marian, bo tak zawsze do niego się zwracałem, odpisał:
I załączył:
<p =”custom-i”
*
Drogi Panie Marianie, jest Pan łąką.
13–20.09.2024
CZYTAJ TEŻ