Adrian Sinkowski


 

Stoczek

Podlasie, 2021

 

Mięśnie łąki wiotczeją. Muł ciągnie za kostkę.
Pod skórą: prawie wiosna. Na skórze: wciąż zima.
Nic nie da, że wybiorą ścieżkę nad, a nie pod
zalewem, skrót to nie skrót, marsz nocą przez topiel

spowolnią dzieci. Radża, co znaczy nadzieja,
i Hajat, czyli życie, zbyt ciężkie, by wziąć je
na barana, wiedzą, że jeśli się nie zgubią,
robiąc przystanek na sen, od celu dzielą ich

trzy godziny. Dokładnie, odtąd zaczyna się
pręga badyli, dotąd asfalt: tu dzień, tam noc.
Sądząc po szlaku, nie szli tędy, a ślad w piachu,
tubka po musie, plecak, dwie pary kaloszy,

niczego nie przesądza. Skręcili na Stoczek?
Słono za to zapłacą. Wzrok wiśni zderzył się
ze wzrokiem psa. Ty im głos, oni tobie kości.
Dzieci grają ciszy na nosie. Nic nowego.


 

Epilog

Śląsk, 1932

 

Godzina deszczu, a las nabrał wody w usta.
O włos, lecz w porę skryli się w chacie. Kłamcą jest,
kto między skąd a kiedy stawia znak równości.
Nie ma przypadku, tego, co ma na sumieniu

Klimczok, połowę dowie się on, drugą ona,
nawet im to na rękę: w kolejce do pieca,
by pojąć, co brot w smaku odróżnia od chleba,
za wszelką cenę tną dystans na drobne plastry.

Wiatr na chwilę się zdrzemnął. Nic, dopiero echo
zapukało w drzwi lasu: z czapką albo i bez,
co za różnica, kłopot w tym, że tu, a nie tam,
w polskim Hindenburgu, gdzie nie puszczą korzeni,

odpowiedzi parują im nocą na ustach.
Żadna w pełni zła, żadna do końca poprawna.
No więc? Nie mają żalu, nic osobistego:
on myli język, ona nie gryzie się w język.


 

Mgła

Finnmark, 1944

 

Nie ma odwrotu: zima schodzi z łodzi na ląd.
Nikogo, tylko ślady w mchu stąd do jaskini,
a ślad to ślad, ten i ten, bez oglądania się
wstecz, kto stąd, a kto żołnierz, niczym się nie różnią.

Od piarg po wodę światło siepie się na części.
Warstwa po warstwie płomień ściąga kolor z domu:
a szarpie się, a wije, czerwień godząc z czernią,
czerń z bielą, tak wdrapał się na loft, na tym koniec.

Brzegi powietrza szorstko pocierają ciała.
Żadna różnica, temu pled, a temu kożuch,
do czasu, aż usłyszą, że to nie ich miejsce,
na pięć dni, osiem godzin i trzynaście minut

wnuk wpełza pod koc, dziadek w nieckę za suszarnią,
wychodzi na to samo, z tej i tamtej strony
od wiatru chroni skała. Ogień zgniata cynę.
Morze wraca po śladach, rwie algę od algi.


 

Pułtusk

Mazowsze, 1868

 

Nie ma szans, by pies stanął oko w oko z wilkiem,
dukt płoszy dziką ciemność, co dopiero kunę,
sarnę, kosa czy lochę. Strach, to się nie zmieni,
a im, którzy z dziupli, gawry, kopca lub nory

widzą, jak strach renetę trawi w chrust, łój w węgiel,
do podjęcia decyzji nic więcej nie trzeba.
Cisi, gdy dzieje się coś, czego nie pojmują,
tym różnią się od ludzi, że krok wstecz od wstydu

bardziej im się kojarzy z życiem. Co się dziwić,
niebo traci kształt nieba. Pęd dzikiego licjum
do dzikiego pędu ku licjum odwraca się
tyłem, przodem, tak i tak, łącząc naftę z korą.

Noc pali się ze wstydu. Ściółce urwał się film.
Wyposażeni w rozum i ogień, oto są.
Diabli wiedzą, skąd biorą pewność. Kamień z serca,
że trafiają na kamień z nieba wbity w ziemię.


 

Szlugi

Dzień i noc

 

Światło wygrzewa kości na schodach, mus to mus.
Między tym, kim są, a tym, kim są dla sąsiadów,
pleni się dźwięk żetonu młócącego w rynnę.
Dowód, że produktywność skręca w złym kierunku.

Etat – to, o czym myślą, nie to, za czym tęsknią –
skutecznie owinął ich sobie wokół palca.
Do czego doszło: ona doktor, on dyrektor.
Nie liczą na cuda, a cuda liczą na nich,

kiedy izba, bank, urząd, spółka i uczelnia,
nie od dziś pogodzone, że się nimi dzielą,
ześlizgują się z biurka. Papieros na spółkę,
coś jak gra w dwa ognie, z ust do ust, gasząca dzień,

złość, noc. W samą porę, hajs to hajs, a hejt to hejt.
Sen do, a nie od pierwszej, rozsiadł się na łóżku.
Sąsiedzi, co złego, to nie oni. Każdy wiek
ma swoje prawa i każdy wiek ma za swoje.


 

Wuhan

Dzień siedemnasty

 

Łamiąc dobę na czas przed i po pilatesie,
myśli, czego jej brak. Prawą rękę ciągnie w dół,
lewą w górę. Na zmianę: góra, dół. Nie ma w tym,
wścibska mato od stóp do głów wrośnięta w dywan,

zimą zwolniona z folii, rozciągnięta wiosną
dwudziestego ósmego marca, nic do śmiechu:
choć drzwi są zamknięte w obawie przed wirusem,
mąż nabrał ochoty na spacer, żona na ruch,

inny ruch, niż krzątanie się z łóżka do kuchni.
Google Maps bez biletu zawożą ich na targ
w Wuhan w prowincji Hubei, sto dni pieszo z domu,
lecz to nie to. Inercja. Inność. Izolacja.

Nie gniewaj się, że wspomnę, co dzięki temu ma:
zdrowie. A węch? Skąd, węch i smak to inna bajka.
Skoro ceną za nie jest siedzenie pod kluczem,
skąd pewność, że się jeszcze w ogóle przydadzą.


 

Zeitgeist

Dzień w dzień

 

Hasło: jeden, trzy, zero, pięć, siedem i dziewięć.
Uśmiech losu wciela się w teorię cyfr. Enter.
Na razie i na szczęście algorytmy wiedzą,
co robią. Skuwka, moneta, obrączka, kapsel:

tu złoto, tam mosiądz, w tym gronie tylko guzik,
chcąc nie chcąc, splątany nicią z wełnianą sierścią
nie wie, czym jest, a wręcz czym był łańcuch wartości
i guzik go obchodzą wahania na rynkach.

Bez znaczenia, że więdną od skrobania nimi
o środek spodni, skoro dają sobą ciskać
rytmicznie raz w tę, raz w tę, ani razu w tamtą,
coraz bledsze i coraz cięższe, choć te same,

stukając w bęben pralki. A to pech: obrączka,
moneta, suwak głośno rzężą. Trach. Spacja. Trach.
Tak brzmi ścieżka dźwiękowa. Z rana mieli się dzień:
krew się gotuje, myśli stygną. Sen. Spacja. Sen.


 

Oktawa

Dzień trzydziesty szósty

 

Żona szturcha go w ramię. Jak gdyby nigdy nic,
szurając wzrokiem za wiązką światła w talerzu,
z niską samooceną, lecz z wysokiego C,
co jedno kłóci się z drugim tylko w teorii,

kładł dzieciom do głowy, czego to nie robią,
a powinny: ulga, co za nieziemska ulga,
że matka, żona i człowiek w jednym wcieleniu,
tupiąc nogą, pozwala, by uszy i dusza

złapały drugi oddech. W warunkach pandemii
oddech życia. Szacunek? Mało powiedziane,
pełna lista wychodzi poza strofę i wers,
nie mówiłem. Podziw? A tak, podziw na zicher.

Trema. Miłość. Ba, zazdrość. Czasem pożądanie,
nie bójmy się nazywać rzeczy po imieniu,
gdy nikt nie słucha, chyba tym bardziej ma to sens,
tak bywa z poezją. No co, tak bywa i już.

 

Adrian Sinkowski