Amelia Hertzówna


Na dworze
króla słońca


 

Gdy Dudu wszedł do pałacu, młody Tutanchaton, siostrzeniec króla i narzeczony jego najstarszej córki, przerwał rozmowę z wielkorządcą Syrii, Haremhebem, i ruchem ręki przywołał go do siebie. Syryjczyk zro­zumiał i ocenił w jednej chwili powody tej niezwykłej łaskawości księcia. „Chcą wojny z Helytami”, pomyślał, zbliżając się do niego, „I liczą na moją pomoc, ale niedoczekanie ich”.

– Czego chciał od ciebie Aziru? – zapytał porywczo Tutanchaton, uprzedzając obowiązkowe ceremonie przywitania.

Syryjczyk zdziwił się. Książę Amury, internowany w Egipcie za zbyt jawne sprzyjanie Hetytom, był u niego zaledwie godzinę temu, a już wie­dziano o tym w pałacu. Wobec tego postanowił powiedzieć prawdę, cho­ciaż wrodzona skłonność i długoletnie przyzwyczajenie podsuwały mu kłamstwo na usta.

– Chce wracać. Prosił o wyrobienie posłuchania u faraona.

– Aziru w Syrii, to pewna wojna z Hetytami – bąknął Haremheb.

– Cóż z tego. Król go nie puści, o tym nawet mowy być nie może. Ale – tu książę zwrócił się poufale do Dudu – z Góry Świetlnej Atona chyba nie trudno uciec, jeśli ktoś odpowiednio wysoko postawiony każe policji zamknąć oczy?

Zagadnięty skłonił się głęboko, co nie oznaczało nic, a mogło ozna­czać wszystko. Tutanchaton chciał mówić jeszcze, prosić, nalegać, ale nagle ostre uczucie wstrętu zamk­nęło mu usta. Czuł obrzydzenie do tej zgrai łotrów, do tych przybłę­dów, zrodzonych bogowie wiedzą gdzie, którzy zbiegli się tu, by uda­wać wielki zapał dla nowej nauki o jedynym bogu, Atonie, głoszonej przez króla. Hojnie opłacany zapał. I ten najgorszy z nich wszystkich, ten niewolnik syryjski, wywyższony wolą pana nad potomków starych rodów książęcych, bogatszy, po­tężniejszy od nich…

Drzwi wielkiej sali posiedzeń otworzyły się i główny semer zawia­domił zebranych, że król wzywa ich przed swe oblicze. Zdziwili się po trochu i zaniepokoili. Ze względu na charakter poufny narady liczyli, że zostaną przyjęci w jednej z pry­watnych komnat króla, a nie w wiel­kiej sali posłuchań, gdzie obowiąz­kowe przestrzeganie etykiety uniemożliwiało wszelką dyskusję. Wy­nik narady wydawał się więc z góry przesądzony, toteż zmieszani i smutni szli z wolna po cudnie ułożonej podłodze, na której ryby igrały w wodach Nilu i spłoszone ptactwo unosiło się nad kępami papirusu.

Tron króla stał w głębi. Koło niego siedziały na nieco niższych krzesłach: królowa matka Teje i królowa siostra Nefertete. Były obie wytwornie piękne, smukłe, gibkie, młode nawet na przekór latom, dzięki cieniowi kolumn i umie­jętnemu ubarwieniu twarzy. Pięk­ność ich uwydatniała jeszcze po­tworną brzydotę króla. Litość wzbu­dzały i jego wysuszone częstymi chorobami ciało, i długa, przeraźliwie cienka szyja, nad którą wznosiła się ciężka, silnie ku tyłowi wydłu­żona głowa i dziwaczna twarz o wystającym podbródku, grubych ustach i sennych oczach, na wpół zakrytych powiekami. W te oczy wpatrywali się teraz służalczo, nie­wolniczo, przypochlebnie jak psy, podczas gdy na rozkaz króla Haremheb zdawał sprawę ze swego urzędowania w Syrii. Młody wiel­korządca mówili niezręcznie, rozwlekle, nudno, bardziej przyzwyczajony widocznie do ustawiania żołnierzy na polu bitwy niż do układania słów w zdania. Słuchali go jednak z zajęciem, i w miarę jak roztaczał przed nimi obraz zamieszek wewnętrznych w Rutenu, coraz bardziej zapominali o obecności króla. Krwawe wypieki wystąpiły im na twarze, drżeli cali, dotknięci do żywego pogardą, jaką okazywali, nie słowami, cóż tych nędznych barbarzyńców kosztowały kłamliwe zapewnienia wierności, ale stokroć gorzej, czynami, i władcy heretyccy, i drobni książęta syryjscy, lennicy korony, obowiązani do bezwzględnej uległości, do ślepego posłuszeństwa. A przy tym te przy­gotowania wojenne potężnego sąsiada, dążącego zupełnie jawnie do zdo­bycia bogatej ziemi Rutenu, tego klucza do wrót Egiptu.

Haremheb skończył i spojrzał na króla, oczekując jego decyzji. Ale król milczał. Obecni ledwo mogli powstrzymać cisnące się im na usta peł­ne niepokoju słowa, mające pobudzić faraona do czynu, przekonać go o konieczności wojny, natychmiastowej wojny. Dusili się od niewypowiedzianych myśli, od uczuć pragnących wyrwać się z ich piersi w jakimś niepohamowanym krzyku. Ale byli w wielkiej sali posłuchań i musieli czekać. Wreszcie Echnaton zrobił ledwie dostrzegalny ruch ręką. Natychmiast zerwał się huragan wrzawy, wszyscy krzyczeli jednoczenie, prężąc ramiona i wydając niezrozumiałe dźwięki, wśród których wyraźnie słychać było tylko jedno słowo: „Wojna! Wojna! Wojna!”

Król drgnął. Nie chciał wojny: bóg jego i ojciec, Aton, który mieszkał w jego sercu, i którego nikt nie znał oprócz niego, nienawidził przelewu krwi, gdyż był ojcem wszystkich ludzi. Jego złote życiodajne ręce odwracały się ze wstrętem od spustoszonych pól, spalonych domów, gnijących trupów. I wobec wyraźnej woli bóstwa Echnaton nie miał zamiaru ustępowania ludziom, gwałtownym ciemnym ludziom, nie pojmującym nic, mi­mo że przez długie lata starał się przemówić do ich serca i rozumu. Krzyk ich, dzikie ruchy, wykrzywione namiętnością twarze budziły w nim strach i obrzydzenie. Tylko jeden Dudu! Król spojrzał z wdzięcznością na swego syryjskiego ulubieńca. O! gdyby i inni umieli zachować ten wzniosły, nie­zamącony niczym spokój, gdyby opanowali się, przestali rozrywać mu uszy nieznośnym wrzaskiem, zrozumieli, jaką potworną niedorzecznością była wojna. A oni, odgadując widocznie życzenia pana, umilkli i zwrócili trwoż­ne spojrzenia na króla. I w ciszy, która nagle wypełniła salę, donośnie za­brzmiał głos Tutanchatona:

– A gdy zdobędziemy Kiswadnę, obejmiemy w posiadanie kopalnie i uzbroimy w oręż żelazny całe nasze wojsko.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem i naprężenie minęło. Co za głupstwo! Haremheb wzruszył ramionami. Kiswadna, która leżała gdzieś daleko ku wschodowi słońca, nad brzegami burzliwego, nikomu nieznanego morza. Któż potrafiłby znaleźć do niej drogę, a tym bardziej poprowadzić tam wojsko. I w dodatku oręż żelazny dla wszystkich żołnierzy.

– Czy to w ogóle możliwe, Tutmesie?

Tutmes, ulubiony rzeźbiarz i giser króla, uśmiechnął się ironicznie.

– Oczywiście, gdyby wszyscy kowale w Egipcie pracowali przez sto lat, lub gdyby wymyślono sposób na lanie żelaza… Tymczasem ani o jed­nym, ani o drugim mowy być nie może. Zresztą Hetyci także nie mają oręża żelaznego, chociaż od niepamiętnych czasów władają Kis­wadną.

– Mamy lepszych rzemieślni­ków niż Hetyci – upierał się Tu­tanchaton, który wobec drwin Tutmesa uprzytomnił sobie wyjątkowo jasno, że jest przypuszczalnym na­stępcą tronu.

Bezpłodny spór trwałby je­szcze długo, gdyby Eje, najspokoj­niejszy i najrozsądniejszy z nich wszystkich, nie skierował znów rozmowy na właściwe tory.

– Odłóżmy sprawę oręża że­laznego aż do chwili zdobycia Kis­wadny. Teraz należy przede wszystkim obradować nad tym, czy na­tychmiast uderzyć na Hetytów, czy też nauczywszy rozumu i posłu­szeństwa książąt syryjskich, umoc­nić granice i oczekiwać wroga w Rutenu.

Król poruszył się niespokojnie i otworzył usta. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu, z trwogą czekali dostojnicy na postanowienie faraona. Ale on zwlekał, niepewny, zakłopotany, tak nieśmiały, że brakło mu słów, gdy zwracał się do ludzi, którzy byli jego niewolnikami. Wreszcie przemówił cichym, przerywającym głosem:

– Arcykapłan Ptaha z Memfis prosi mię o posłuchanie. Czy nie sądzicie, że dałem mu czekać dość długo. Hugo, Dudu, każ semerom wprowadzić go przed moje oblicze.

Gniew, szalony gniew ogarnął wszystkich. Przez chwilę zdawało się, że wybuchnie w prędkich obraźliwych słowach, których by król nie mógł ani zapomnieć, ani przebaczyć. Ale opanowali się w porę. Zbyt przyzwy­czajeni byli do uległości, do niewolniczej pokory. Tak zresztą zwykło się kończyć każde zebranie w pałacu. Najważniejsze obrady o najżywotniej­szych sprawach państwowych przerywał król głupstwami: rozkazem pój­ścia na nabożeństwo do świątyni, kazaniem o istocie Atona, lub po prostu wspólną głośną modlitwą. A oni znosili to w milczeniu, dla łaski pańskiej, dla urzędów i zaszczytów, dla hojnie rozdawanych skarbów. Pogardzali sobą za to, ale nie śmieli sprzeciwiać się woli króla.

Podwoje sali otworzyły się i wszedł wsparty na ramionach dwóch mło­dych kapłanów stuletni niemal starzec. Wszyscy spojrzeli na niego z cie­kawością i z szacunkiem, gdyż Ptahemhet, arcykapłan Ptaha z Memfis, słynął w całym Egipcie z głębokiej, nadludzkiej prawie wiedzy i ze świątobliwego życia. Nie temu je­dnak zawdzięczał zaszczyt audien­cji u Echnatona, lecz jedynie szczę­śliwej okoliczności, że przybył do pałacu, gdy król chciał przerwać niemiłą rozmowę o wojnie. Ale oczywiście arcykapłan inaczej so­bie tę łaskę tłumaczył i dumny ze swej zasłużonej sławy stał butnie przed tronem, śmiało patrząc na faraona jasnymi przenikliwymi o­czami, które wydawały się dziwnie młode w jego tysiącami zmarszczek pooranej twarzy.

Echnaton, siląc się widocznie na uprzejmość, wykrztusił z tru­dem kilka słów przywitania i za­pytał arcykapłana, o co go prosić zamierza.

– Jeśli stoję przed panem swoim Amenhotepem – zaczął Ptahemhet.

Wszyscy zamarli z przeraże­nia. Z bezprzykładnym zuchwal­stwem Arcykapłan wymówił imię, które król odrzucił niegdyś ze wstrętem, bo przypominało mu znienawidzonego boga Amena. Co teraz będzie? Jaka okrutna a za­służona kara spotka śmiałka, a mo­że i tych, którzy słyszeli jego bluźniercze słowa. Ale Faraon nie myślał w tej chwili o karach.

– Nazywam się Echnaton – przerwał niecierpliwie – niemniej jed­nak jestem twoim panem, jako król Górnego i Dolnego Egiptu, syn Re, pan obu ziem, Horus, który pokonał swego wroga. Mów.

Ptahemhet skłonił się głęboko.

– Zechciej zapomnieć o swoim królewskim majestacie, bo przysięgam, nie przybyłem tu, by mówić z władcą, którego jestem najpokorniej­szym sługą, prochem przed jego stopami, niegodnym jednego spojrzenia jego boskich oczu. Ja, arcykapłan Ptaha z Memfis przychodzę do arcyka­płana Atona, z Góry Świetlnej Atona, aby przekonać go, że żyją jeszcze bogowie, których wyplenić zamierzał. Żyją i żyć będą – dodał z naci­skiem, rzucając ostre spojrzenie na faraona.

Oczy Echnatona otworzyły się szeroko i zaświeciły gorącym blaskiem, niby dwa słońca, wschodzące nad szczytami górskimi. Dysputa religijna z obrońcą starych bogów! Jakże dawno śnił o chwili podobnej, jakże czę­sto widział w marzeniu tego przeciwnika, którego nie można było kupić żadnym zaszczytem, ani zastraszyć żadną karą, ale którego on, Echnaton, pokonywał mocą swojej głębokiej, a prawdziwej wiary. I oto nareszcie miało spełnić się jego gorące życzenie. Uśmiech triumfu zajaśniał na jego twarzy. Nie wątpił, że uderzy natchnionymi słowy, jak młotem, w serce tego czciciela zapomnianych i umierających bogów, skruszy go i rzuci peł­nego uwielbienia przed oblicze promienne Atona.

– Mów – powtórzył, pochylając głowę.

– Ojcowie twoi — zaczął uroczyście Ptahemhet – żywili kapła­nów, budowali świątynie, obdarzali ziemią bogów, składali ofiary przed ołtarzami, a możni i lud szli za ich przykładem. Ty burzysz przybytki bo­gów, grabisz ich mienie, i wypędzasz kapłanów z ich domów, by głodni włóczyli się po drogach, wycią­gając rękę po jałmużnę. Ale nie myśl, że dosięgasz tym bogów, przedwiecznych bogów. Nie po­trzeba im ani świątyń, ani ofiar, ani kapłanów. Bo oni stworzyli świat i świat cały do nich na­leży, a ty nie możesz im nic dać, ani nic wydrzeć.

– Mylisz się, kapłanie. Nie twoi z kruszcu lub kamienia zrobieni bogowie stworzyli świat, te bezduszne lalki, które codziennie w moim imieniu arcykapłan musiał budzić do życia. Świat powstał dzięki ojcu i bogu mojemu Atonowi. Spójrz – tu król wyciągnął rękę ku wielkiemu oknu balkonowemu, za którym tarcza słoneczna schodziła ku piaskom pustyni. – Czyż nie z jego złotych promieni spłynęło życie na ziemię? Czyż nie za jego sprawą kwitną kwiaty, chodzą na nogach swoich zwierzęta, myślą ludzie? On podnosi Nil do nieba i kaskadami spuszcza go na góry, on daje oddech dziecku w łonie matki i pisklęciu siły, by rozbiło zamykającą je skorupę. Aton stworzył wszystko, co żyje, wszystkich ludzi, czarnych, śniadych i białych, i miłuje ich jak ojciec, podczas gdy twoi bogowie…

– Tak, bogowie moi są tylko bogami Egiptu, nie dbają o nędzne Kusz, zdradzieckie Rutenu lub dzikich Tehenu, pustoszących nasze granice. Ale za to spójrz wkoło siebie. Czy nie widzisz do czego z pomocą tych bogów doszedł Egipt? Oziris wcisnął w rękę oracza pług drewniany, a Rennet po­dała żeńcom sierpy z misternie wyrzniętymi zębami krzemiennymi, i oto od katarakty do ujścia Nilu kołyszą się w dnie letnie bogate plony pól naszych, rozlane szeroko, jak morze. Thot powierzył pisarzom boską ta­jemnicę hieroglifów i piętrzą się w domach pisma papirusy, pełne mądrości boskiej i ludzkiej. Imhotep nauczył lekarzy zaklęć i leków, i ustał płacz matek nad zwłokami przedwcześnie zmarłych synów. Pół świata zdobyli twoi przodkowie na rozkaz Monta, a z pomocą Hatory okręty ich dosięgły kraju Keftiu na północy i kraju Punt na południu. A Ptah, wielki Ptah, który na kole garncarskim ulepił ziemię? Czyż każda świątynia, każdy posąg, każde malowidło, radujące twoje oczy, nie mówi ci o jego potędze i chwale… Jeśli Aton jest bogiem wszystkich ludzi, to czemu nie obdarzył i barbarzyńców głęboką wiedzą i wspaniałą sztuką Egipcjan?

– Bóg zlewa na nas tylko życie, reszty my sami musimy dokonać, my ludzie.

– Sądzisz więc, że możemy cośkolwiek osiągnąć bez pomocy bogów jedynie dzięki własnym siłom i własnemu rozumowi. Mylisz się, królu. Ni­czym jesteśmy bez nich i nic bez ich pomocy nie dokonamy. Oni podnoszą dusze nasze ku myślom wiecznym i ku czynom wiekopomnym, oni dają odwagę naszym sercom, bystrość naszym oczom, zręczność naszym pal­com. A czym twój bóg nagradza swoich czcicieli?

– Spokojem i szczęściem.

Usta arcykapłana skrzywiły się pogardliwie.

– I ty wierzysz, że ludzie mogą się obejść bez pomocy bogów, ty, który szukasz szczęścia w spokoju. Ale my nie jesteśmy jaszczurkami, by leniwe wygrzewanie się na słońcu wydawało się nam szczęściem. Na polu bitwy, na wzburzonych falach morza, w wysiłku ciała i ducha, tam szukamy szczęścia i tam znajdujemy je z woli bogów. Ani my nie pragniemy spokoju, ani bogowie, ci bogowie, których rozumiemy i kochamy. Wysyłaj ludzi nawet do grobowców dla ścierania napisów, zawierających ich imio­na, pozostaną one niezatartymi zgłoskami wyryte w sercach ludzkich, na­wet w sercach tych, których wiarę kupiłeś za zaszczyty i pieniądze.

Tu arcykapłan odwrócił głowę i spojrzał przenikliwie na stojących koło niego dworzan. Król powiódł wzrokiem po wszystkich twarzach i wte­dy, zapewne za sprawą Atona, danym mu było czytać w duszach. Zrozu­miał, co ukrywało się za lękliwie spuszczonymi oczami Haremheba lub Tutmesa, za ironicznie skrzywionymi ustami matki, za słodkim uśmiechem jego ukochanej małżonki i siostry, Nefertete, przeniknął nawet kamienny spokój Dudu i nie znalazł za nim nic prócz bezgranicznej chciwości i am­bicji. I nagle poczuł Echnaton całą gorycz swego osamotnienia. Stał przed murem nie do przebycia, który oddzielał go od reszty ludzi. Na próżno wy­ciągał do nich ramiona, na próżno pokazywał im drogę do prawdziwej wia­ry. Nie słyszeli i nie widzieli nic, a może nie chcieli słyszeć i widzieć. Po tylu słowach, po tylu wysiłkach z jego strony jeszcze w skrytości ducha czcili i kochali starych bogów, zamiast jedynego Atona, złotą, życie da­jącą tarczę słońca. Ale cóż go to w gruncie rzeczy obchodziło. Był królem Górnego i Dolnego Egiptu, synem Re, panem obu ziem, Horusem, który pokonał swego wroga i mocą swojej władzy mógł zmusić ich, tych wszyst­kich ciemnych i opornych do odda­wania czci jego bogu i przed owymi ołtarzykami domowymi, i przed wielkim ołtarzem w świątyni Atona. Myśl ta przejęła go żywym za­dowoleniem i złagodziła niechęć, jaką odczuł dla nich. Ale nie chciał ich widzieć dłużej, zapragnął ciszy i samotności.

– Możecie odejść – rzekł po­rywczo, otwierając szeroko swo­je cudne płomienne oczy. – Tak, wszyscy, nawet ty, matko – zwró­cił się stanowczo do królowej Teje. Zerwał się z tronu i zeszedł po jego złoconych stopniach aż do szerokie­go okna, z którego zwykł rzucać na­szyjniki złote swoim walecznym wojownikom, a przez które teraz ojciec jego i bóg Aton obsypywał go żywym złotem swoich z wolna gasnących promieni. Stał tak z twarzą zwróconą ku słońcu, czekając aż wszyscy odejdą posłuszni jego roz­kazom. Gdy się odwrócił, sala była pusta, tylko Dudu leżał przed nim na podłodze. Chwila jasnowidzenia minęła i Syryjczyk był znów w oczach Echnatona tym jedynym wiernym sługą, który nie dał się uwieść ani krwa­wemu widziadłu wojny, ani potężnym słowom arcykapłana. I Echnaton, przejęty uczuciem głębokiej wdzięczności, gotów był nie tylko przebaczyć mu jego zuchwalstwo, ale nawet spełnić każdą jego prośbę, choćby żądał stanowiska wezyra lub ręki jednej z księżniczek. Dudu jednak okazał się o wiele skromniejszy, błagał jedynie o udzielenie audiencji jego dawnemu panu, nieszczęśliwemu księciu Amury, którego kochał jak rodzonego ojca. Król, nie czekając końca długiej, starannie ułożonej przemowy, skinął ręką i po chwili zjawił się przed nim Aziru. Wszedł drżący, skulony, ledwo powłóczący nogami. Udawał schorowanego, zniedołężniałego starca i, le­żąc przed faraonem, skomlił o pozwolenie powrotu, bo chciał na schyłku żywota jeszcze raz ujrzeć ziemię ojczystą. Sądził, że oszuka Echnatona, którego uważał za głupca, zbyt zajętego swoim bogiem, by zwracać uwa­gę na to, co działo się wkoło niego. Co do tego mylił się. Faraon, jak oj­ciec i bóg jego, Aton, wiedział wszystko, nawet treść listu, który wysłan­nik króla hetyckiego wręczył wczoraj Aziru i w którym naglono go do powrotu do Syrii, gdzie przygotowania do bliskiej wojny z Egiptem wy­magały jego obecności. Toteż jęki i zawodzenia księcia nie zrobiły żadne­go wrażenia na Echnatonie. Wysłuchał go spokojnie i rozkazał mu odejść, nie dając żadnej określonej odpowiedzi, po czym zwrócił się do Dudu i zapytał z ironicznym uśmiechem:

– Ile ci to przyniosło?

Syryjczyk zmieszał się i zarumieniony począł bąkać jakieś niezrozu­miałe słowa, ale król był dziś zbyt łaskawie usposobiony dla swego ulu­bieńca, by długo bawić się jego zakłopotaniem. Uderzył go przyjaźnie po ramieniu i wyszedł z sali posiedzeń do ogrodu, gdzie oczekiwała go kró­lowa, trzymając w ręku świeżo rozkwitłe kwiaty lotosu.

  

 

Amelia Hertzówna

 

[pierwodruk: Naokoło świata 1929, nr 61]

 


 

CZYTAJ TEŻ