Catherine David


Rozmowa

[przeprowadzona po ukazaniu się książki A. Le Brun
pt. „Lâchez-tout” (1978)]


 

No to gdzie jest ta różnica między mężczyzną a kobietą?

Podobne pytania sprawiają, że mam ochotę odpowiedzieć: różnica jest między! No ale skoro dziś odwołujemy się do tej różnicy przy każdej okazji, to przypomnę pewną uwagę Georges’a Bataille’a: Bez wątpienia stan kobiecy bytu jest mniej labilny niż stan ciała: chodzi tu o różnicę stopnia. Kobieta, która mnie pociąga, jest mężczyzną w nie mniejszym stopniu niż woda jest lodem. To powinno pomóc uwypuklić z jednej strony istnienie fundamentalnej biseksualności, na tle której niektóre cechy będą się wyróżniać lub nie, a z drugiej strony ogromną płynność owej różnicy. Moim zdaniem równie śmieszne jest ignorowanie różnicy, jak i jej  usztywnianie. W śmieszność ową popadły całkowicie dzisiejsze feministki, gdyż raz przyznają owej różnicy zasadność, a innym razem negują jej istnienie, w zależności od tego, czego chcą dowieść. W każdym razie podobnie absurdalne wydaje mi przypisywanie mężczyznom monopolu na męskość, jak kobietom na kobiecość. To raczej kwestia rozkładu, tendencji, ale na pewno nie monopolu.

 

Uważa Pani, że udało jej się  czmychnąć przed konsekwencjami biologicznego przypadku, który uczynił z Pani kobietę? Kim zatem Pani jest, jeśli nie kobietą? Chochlikiem? Czystym duchem?

Przede wszystkim jestem zwierzęciem, a zdarza mi się być zwierzęciem myślącym. I to właśnie fakt myślenia nie pozwala na tak proste stawianie spraw, jak tego chcą dzisiaj niektórzy. Przynajmniej w kwestii tego, co dotyczy owej słynnej różnicy. Ponieważ zbyt często zapominamy, że nasza biseksualność objawia się realnie, ale także symbolicznie. Stąd pewna ciągła dialektyczna pokusa, która jest właściwa myśleniu. Stąd pewne napięcie, które cechuje fakt myślenia jako ruch, który dąży do zestawiania przeciwieństw. Myśląc, już zaprzeczamy sobie symbolicznie, ponieważ myślenie zaczyna się od uświadomienia sobie innego. Całe to myślenie to bardzo niepokojąca aktywność. Kto myśli, staje się androgynem.

 

To bardzo ładne, że można określić się jako androgyn, ale Pani sama mówi o sobie jako o „naturze żeńskiej”, którą łączy Pani z nicością, z nagością, z sama nie wiem czym…

Nie, ja nie mówię o naturze żeńskiej, ale o pewnej możliwości, łatwości (a nie o koniecznej jakości), którą posiadałyby kobiety, ze względu na swoją strukturę anatomiczną, w ujmowaniu nicości, która zagraża wszelkiej egzystencji. Fakt, że kobiety nie dysponują ciałem zamkniętym w sobie samym, ale przeciwnie, są otwarte za sprawą samej formy kobiecej płciowości na wszystko, co nimi nie jest, powinien pozwolić kobietom dostrzec pewną dziwaczną pustkę, którą życie nieustannie wykopuje pod wszystkim pozorami. W mojej książce piszę: Czy dzięki okresowości, która nadaje rytm biologicznemu życiu kobiet,  nie poznają one absurdu jego posiadania? Podobnie czy za sprawą próżni, która nawiedza ich formę, nie poznają dróg, jakimi  błądzi byt? Czy cała wielkość kobiet nie pochodziłaby zatem z ciągłego meandrowania między nicością zewnętrzności i nicością wnętrza? Chodziłoby tutaj o intuicyjną jasność, która została dana kobietom. Lecz jest to jedynie hipoteza, bo niewiele kobiet ośmiela się patrzeć na świat i na siebie same w podobny sposób. Zresztą tradycyjne zachowanie kobiety wydaje się skonstruowane w taki sposób, aby tę jasność zakamuflować. Wszystko, co obraca się wokół tego problemu, wydaje mi się zaliczać do głównych tematów mojej książki. I jest to dokładnie to, co staramy się pominąć milczeniem. Nie mówię o jednej czy dwu wariatkach, które z ekscytacją podkreślały, że skoro mówię o pustce, o nicości, to znaczy, że mam pustkę w głowie. Ale na ogół nie rozmawialiśmy o tym z tego powodu, że zarówno kobiety jak i mężczyźni nie lubią słuchać o tym, że ich życie, że życie w ogóle, jest czymś, co tylko chwilowo daje kształt pustce.

 

Nie wydaje mi się, żeby miała Pani pustkę w głowie… Ale mówi Pani o nicości, a tymczasem jestem pewna, że byłaby Pani skłonna wygłosić pochwałę makijażu…

Gdy kobieta się maluje, to ogląda i jednocześnie próbuje rozwiązać sprzeczność (i nieznośne napięcie) między biedą własnej rzeczywistości i erotycznym absolutem, którym pragnie być. Nawet jeśli maluje się w pośpiechu, czynność wykonywania makijażu zawieszona jest między pustką i całością. W tym sensie jest on raczej wyznaniem niż kłamstwem. Wiem, że istnieją wyznania żałosne, zwłaszcza gdy nie ma czego wyznawać, chyba że małpuje się model zaproponowany przez obojętnie jaki magazyn modowy lub gdy odwołuje się do obiegowego typu właściwego klasie społecznej lub jakiejkolwiek innej. Ale istnieją także wyznania subtelne, które są prowokacją w stanie czystym: taki jest na przykład makijaż piersi. Wie Pani, nie ma nic bardziej prowokującego od sztuczności, którą uwypukla się właśnie jako sztuczność, bo jest ona sposobem na przypomnienie wszystkim o niedoskonałości, wokół której organizują się wszelkie ludzkie przedsięwzięcia. Moim zdaniem malowanie się jest aktem odwagi, jest aktem podświetlania nicości. Jest to także przywilej, ponieważ dzięki makijażowi kobiety mogą oddać się powadze gry, podczas gdy mężczyźni, zwyczajowo pozbawieni tej formy erotycznego imaginarium, zmuszeni są grać w bycie poważnymi.

 

Trudno czasem nie próbować wybierać w obecnych czasach między wyznawcami tradycyjnej mizoginii i tymi, które Pani nazywa „stalinistkami w spódnicach”. Bawi się Pani w spacery po linie. Ale przypuśćmy, że ktoś chciałby za Panią podążyć tą ścieżką donikąd. Jak to zrobić, gdy nie potrafi się spacerować po linie?

Jakieś dziesięć lat temu napisałam: Nie wiem, dokąd idę, ale wiem, czym gardzę. W tym punkcie nic się nie zmieniło. W obecnych warunkach nie dziwi, że mam tyle samo pogardy dla wyznawców tradycyjnej mizoginii, co dla stalinistek w spódnicach, bo jedni i drudzy zamykają kobiety w pewnych rolach, nawet jeśli wydają się sprzeczne. Historycznym nieszczęściem kobiecości jest właśnie uwięzienie w gorsecie ról. Prawdziwa kobieca rewolta polega na porzuceniu tych ról, które pozwalała usprawiedliwić afirmacja jakiegoś szczególnego akcentu kobiecości. Tak się składa, że dzisiejsze feministki, powołując się gwałtownie na ową kobiecą specyfikę, ponownie zaczęły zamykać kobiecość w więzieniu tych ról, tym razem pod pretekstem wyzwolenia. Dziwnego wyzwolenia, które na nowo pozbawia kobiety możliwości stania się tym, czego odwiecznie im odmawiano: jednostkami. Mam zbyt dobre zdanie o kobietach, aby spokojnie patrzeć na to, jak same zaganiają się w stada. Myślę, że jest Pani albo optymistką, albo naiwniaczką, aby przypuszczać, że owe ścieżki, całkowicie zbanalizowane, gdziekolwiek prowadzą, a rzekomo inne prowadzą donikąd. Czy dlatego, że wszyscy wrzeszczą, że droga musi dokądś prowadzić, to ona rzeczywiście tam prowadzi? Zresztą nie lubię zorganizowanych wycieczek. One obiecują dotarcie do celu, a ja nie lubię docierać. Wolę wyruszać.

 

Raczej nie sprawia Pani wrażenia osoby, która chciałaby, aby za nią podążano…

Nie mam nic przeciwko, jeśli Ci „podążający” nie podążają za nikim, a zwłaszcza za mną, chyba że za samymi sobą.

 

No to dla kogo napisała Pani tak gwałtowną książkę? Dla kobiet? Dajmy spokój…

Nie napisałam jej dla, ale przeciw; przeciw głupocie, ale także przeciw mirażowi rozwiązań już zastanych, przeciwko zbyt zbrodniczemu samozadowoleniu masy, która nieustannie unicestwia to, co nie jest z nią zgodne. Masa jest pokusą mężczyzn tak samo jak kobiet. W tym sensie ta książka jest dla wszystkich. Jednak przeciwnie do tego, co próbuje Pani tutaj przemycić, nie jest to książka przeciwko kobietom, ale raczej przeciwko temu, co powstrzymuje je przed byciem tym, kim chcą być.

 

Playboy, nr 56, lipiec 1978. „A distance”, 1984, s. 88-92

 

Annie Le Brun
Catherine David
………………………………….
przełożył Jakub Dąbrowski

 


 

CZYTAJ TEŻ