Dawniej czegoś takiego nie było. Trudno mi tu uściślić owo „dawniej” tak, by nabrało jakiegoś sensu chronologicznego. Z pozoru najprościej byłoby powiedzieć, że chodzi o czasy poprzedzające nastanie monoteizmów. Ale kiedy one nastały? Czy rzeczywiście u schyłku VII wieku p.n.e., gdy po upadku Asyryjczyków powstała religijna próżnia, aż do znanych wydarzeń pod górą Synaj? A może pół tysiąca lat wcześniej, za panowania w Egipcie Echnatona, który panteonowi lokalnych bóstw przeciwstawił jednego boga – słońce.
Ceniony egiptolog Jan Assmann, będący także odkrywczym filozofem religii, właśnie w tym fakcie odnajduje zaczyn teologii kosmicznej, uznającej jedynego boga. Co prawda Echnaton, za sprawą następców, jako obrazoburca tradycyjnych wierzeń egipskich, został wypędzony z historii. Jego imię zostało nawet wymazane z rejestru królów egipskich. Wszelkie ślady jego siedemnastoletniego panowania zostały zniszczone (damnatio memoriae) i ten stan rzeczy trwał do do połowy XIX wieku, gdy w Amarnie odkryto ruiny pałacu Echnatona i ocalałe tam zapisy jego działań. Byłby to może najbardziej sędziwy przykład herezji, jakkolwiek w pojęciu Echnatona heretykami byli właśnie politeistyczni kapłani egipscy.
By jednak nie wikłać się w te odległe sprawy XVIII dynastii, pójdźmy śladem kontrowersyjnej intuicji Zygmunta Freuda, zawartej w jego późnym eseju (opublikowanym w roku 1939), że Mojżesz był księciem egipskim, którego aktywność należy traktować jako rezonans religijnej traumy Egipcjan z czasów Echnatona. Mniemania usiłujące połączyć oba te monoteizmy – echnatoński i judaistyczny – uważane są za konstrukt wysoce spekulacyjny, ale brak mi kompetencji by mieć jakieś stanowisko w tej materii. Coś w tym jednak jest.
Moją intencją jest związanie problemu herezji z religiami monoteistycznymi, podpowiedziane właśnie przez jeden z esejów Jana Assmanna – „Monotheismus und die Sprache der Gewalt”. Bo w istocie Biblia, ten kanon monoteizmu, do przesady wypełniona jest językiem przemocy, już to faktycznej, już to retorycznej. Jednak praktycznym skutkiem takiego stanu rzeczy, nie tylko jedynego ale mściwego i groźnego boga stało się – tak w judaizmie, jak w chrześcijaństwie oraz islamie – wzmagające się tropienie każdej herezji, to znaczy, odstępstwa od wszelkich nakazów, dogmatów i tak zwanego nauczania. Jako wyjątek można by uznać prześladowania tego rodzaju, jakie miały już miejsce w Imperium Rzymskim (mam tu na myśli tak zwanych świętych męczenników chrześcijaństwa, od samego Jezusa począwszy), ale, jak się wydaje, były to występki o charakterze politycznym, a nie stricte religijnym. W Rzymie, tradycyjnie politeistycznym i religijnie synkretycznym, karalnymi mogły być jedynie wykroczenia przeciw regułom obrzędowym (na przykład dziewictwu westalek), ale w tym, jak i w podobnych przypadkach, podstawą była tylko racja stanu, jak byśmy to dziś nazwali, a nie względy wyznaniowe. O ile mi wiadomo, pojęcie herezji (słowo) nie występuje w klasycznej łacinie i jest tworem późnym (średniowiecznym?), ale ostateczne zdanie w tej sprawie niech należy do filologów.
Trzeba tu też zaznaczyć, że podczas gdy teologia politeizmu sprzyjała szeroko rozumianemu pluralizmowi, tak monoteizm go radykalnie wykluczał. Wcześniejsze prześladowania „herezji” nie odnosiły się więc do kwestii wyznaniowych. Ich podstawą było prawo. Nie jest zatem przypadkiem, że już dość wcześnie, bo w pismach rzymskiego uczonego Marcusa Terentiusa Varro (Waron) pojawia się pojęcie „teologii politycznej” i twierdzenie, że początki urządzeń państwowych są tożsame z początkami religii, co można to odnieść zarówno do religii poli- jak i monoteistycznych.
Tomasz Mann nie jest mi ani trochę bliski, ale trudno się oprzeć temu, co z czwartej części jego słynnej tetralogii (Józef i jego bracia) wyłuskał Jan Assmann. Mann mianowicie zrównuje tam politykę i religię, twierdząc, że jedna mówi językiem drugiej. Jaki zatem sens można przypisać zjawisku herezji legitymizowanej przez takie czy inne instancje monoteistycznej ortodoksji? A szczególnie, gdy przywołamy stwierdzenie św. Pawła, że nie ma władzy, która by nie pochodziła od Boga, a uznanie władzy za złą jest zaprzeczeniem istnienia Boga. Zrównanie prawomyślności z panowaniem rzuca światło na problem – herezja jest aktem burzycielskim w znaczeniu politycznym, a przypisywanie jej sensu stricte religijnego jest prawniczym wybiegiem. Na gruncie chrześcijaństwa herezje miały obszerne pole do popisu. Każdy odważny krok na terenie teologii był w istocie czynem samobójczym. Waldensi, katarowie, husyci i inne ruchy schizmatyczne zagrażały jedyności instytucji kościoła i były tępione z całą brutalnością, choć nierzadko były to zjawiska masowe. Teologia wobec nich, pomimo maski religijnej, stawała się czystą polityką. Taki stan rzeczy istniał do czasów – mniej więcej – reformacji. Ale ów pierwotny grzech monoteizmu wcale nie utracił ważności wskutek tez Marcina Lutra. A nawet przeciwnie, gdyż protestantyzm, rychło dzielący się na liczne odłamy, zadbał o swą ortodoksję z niemalejącym zapałem.
Wszelkie objawienia prywatne (za przykład można wziąć choćby Jacoba Boehme) były ekskomunikowane i tępione z całą mocą. Interesującym (jako stricte polityczny) przypadkiem herezji na łonie luteranizmu był ruch różokrzyżowców. Jak tego dowodzi wybitna badaczka Dr Frances Yates (w swej książce „The Rosicrucians”), przy pewnych pozorach religijnej prawomyślności był to akt czysto polityczny, wspierający antykatolicką zmowę, której głównym bohaterem był krótkotrwały król Czech, kalwinista Fryderyk V z Palatynatu, adwersarz habsburskich, a więc katolickich pretensji do tronu czeskiego.
Do kwestii herezji nie należy włączać tzw. procesów o czary, datujących się już na późną starożytność, a obejmujących fakty nie tyle teologiczne, co kryminalne. Ówczesna wiedza o technikach szkodzenia, zabójstwach, czy też działaniach paranormalnych, uwzględniała liczne techniki magiczne oraz nieformalne kulty, które były traktowane jako przestępstwa pospolite. Problem ten zachował żywotność (a nawet nabrał dodatkowej mocy) w późniejszych stuleciach, czego kulminacją był osławiony „Maleus maleficarum”, znany jako „Młot na czarownice” Kremera i Spenglera (1486), zrazu wymierzony w śladowe przejawy dawnych (ludowych) kultów, w istocie jednak będący wyrazem skrajnie antyfeministycznej tendencji rzymskokatolickiej. Jej przejawy, najpierw nieznaczne, nabrały brutalnej dynamiki w XVI stuleciu (i później), czemu sprzyjała krzewiąca się wolna myśl (exemplum Giordano Bruno) oraz ezoteryczne inklinacje kultury renesansu. Zresztą tendencja ta, najpierw umiarkowanie, a później na skalę masową, przeniosła się także na teren kościołów zreformowanych.
Ostatecznie trzeba mieć na uwadze, że posługujące się względami religijnymi tropienie herezji (jaki to wdzięczny temat literatury popularnej, tak historycznej jak i beletrystyki), w samej rzeczy było elementem gry politycznej, a kryterium ortodoksji można uznać za prawniczy wybieg. Zatem pojęcie „teologii politycznej”, wskrzeszone z wielkim powodzeniem przez niemieckiego teoretyka prawa Carla Schmitta, wydaje się nader użyteczne w badaniu przemocowej taktyki kościołów monoteistycznych. Znakomitym wprowadzeniem w ten gąszcz problemów zainteresowani znajdą w numerze 171 Przeglądu Politycznego (rok 2022). Zawiera on nadzwyczaj bogaty blok rozpraw poświęconych temu zagadnieniu – Jan i Aleida Assmannowie, Peter Sloterdijk, Jürgen Habermas, Richard Wolin i inni). Wymowa tych punktów widzenia umożliwia nam zobaczenie większości przypadków herezji jako zagrażających politycznej dominacji. Przede wszystkim kościołów.