Maryja


 

Czas Antychrysta spadł na nas niespodziewanie i brutalnie jak powódź, wojna albo pandemia. Nagle zmieniło się wszystko. Między ludźmi pojawiły się rokity, upiory, strzygi, chały, marudy i inne złe duchy, które zaczęły po tym świecie na zgubę dusz ludzkich krążyć. Przychodziły nocą. Pełzały po parkach, latały nad ulicami, pojawiały się nawet w komunikacji miejskiej. Panował szalony lęk i powszechne wariactwo coraz częściej kończące się samobójstwem. Wraz z tym wszystkim zwiększyła się religijność nie tylko chrześcijańska, ale też wszelka inna, sekciarska czy ezoteryczna. W dzień na każdym niemal rogu ulicy można było spotkać samozwańcze wróżki, wiedźmy i czarnoksiężników oferujących talizmany i inne artefakty chroniące przed działaniem zła. Demony nie atakowały ludzi bezpośrednio. Straszyły tylko albo mówiły jakieś zaklęcia. Jeśli ktoś nie miał przy sobie amuletu albo silnej wiary i umiejętności wypowiadania modlitw, to po takim spotkaniu spływała na niego jakaś klątwa jak bakteria, którą trudno wyleczyć, dlatego po zmroku miasto pustoszało. Ja się nie bałem, bo wierzyłem i praktykowałem, ale do czasu. Pewnej niedzieli ciągle coś mnie odciągało od pójścia do świątyni, aż w końcu zgrzeszyłem nieobecnością na mszy. Ciężar grzechu stawał się nie do zniesienia, a niepokój dopadł mnie w skąpanym księżycowym światłem Parku Praskim. Paranoiczną pustkę i ciszę najpierw przerwało hukanie sowy, potem poruszyło się drzewo, następnie nade mną przeleciała postać wyglądająca jak przerośnięta człekokształtna wrona, osoba zwierzęca. Ręce były jakby przymocowane do skrzydeł, a chude nogi porośnięte piórami służyły za ogon.

– Co tu robisz po dziesiątej, czyżbyś szukał zguby?, spójrz mi w oczy, nie tak kątem, to unikniesz próby – skrzeczała po lądowaniu, zagradzając mi drogę.

– Jakiej próby, a kysz, idź skądżeś przyszła! – zacząłem wykrzykiwać z siebie bezwiednie.

– Pójdę, jak spojrzysz mi w oczy, nie bój się, chcę tylko zobaczyć co z ciebie za człowiek.

– Nie, odejdź, Zdrowaś Mario…

– Przestań! Natychmiast przestań! Zobacz, jaka jestem ponętna…

W tym momencie rzuciłem okiem na tę sataniczną postać jakoś inaczej. Poza piórami i skrzydłami miała lśniącą skórę, zgrabne nogi, ręce przypięte do skrzydeł, jędrny odsłonięty biust, smukłą szyję, czerwone usta i….

Spojrzałem. Nie chciałem, ale stało się.

Jej magnetyczne, czarne oczy wciągnęły mnie w jaką nieznaną przestrzeń, jakbym wpadł w czarną dziurę. Zacząłem lecieć nie widząc i nie słysząc niczego. Potem obrazy zmieniały się jak w teledysku. Szkoła. Sala lekcyjna przerobiona na wieloosobowy pokój hotelowy, jak na tanich koloniach z dzieciństwa. Mało miejsca, przepocone koce, zapach butów. Tam była ona. Kobieta o kasztanowych oczach. Wciągająca jak ruchome piaski. Ogarnęło mnie nienasycone pożądanie. Czekała na jednym z materaców. Potem przyszła pod prysznic. Cały czas patrzyła tymi oczami. Czułem wzwód i chęć połączenia. Jednak kiedy już byłem blisko, wyszła z kabiny. Potem kamienista plaża w nocy. Znów jej oczy. Ciągle próbowałem coś zrobić, ale odskakiwała z tym swoim zawadiackim uśmiechem. W końcu ocknąłem się na parkowym asfalcie. W oddali widziałem, jak zbliżają się do mnie postacie w kapturach ze świeczkami. Kiedy tak szli, drzewa poruszały się agresywnie jak podczas huraganu i wystrzeliwały z nich kolejne potwory. Uciekały przed modłami. Mnisi śpiewali różaniec.

– Co zobaczyłeś? – spytał mnie jeden z tych mężczyzn w brązowym habicie. – Starca, dziecko czy kobietę?

– Kobietę o czarnych oczach.

– Chodź z nami, pomożemy ci.

– Gdzie?

– Na Ząbkowską do naszej Pani.

Poszliśmy. W jednej z bram odbywało się całonocne czuwanie. Zakonnicy polecili mi specjalną nowennę. Miałem przychodzić do tej bramy przez 9 dni i modlić się kilkoma modlitwami, które wręczyli mi na karteczce. Razem ze mną było tam każdego dnia kilkanaście osób. Wszystkie miały, podobnie jak ja, przerażone oczy wyrażające jakiś rodzaj obłędu. Moim była kobieta o pięknych ciemnych oczach. Pojawiała się co noc. Zawsze w innej konfiguracji i scenerii. Jakbym przyglądał się wspomnieniom z kolejnych odcinków życia. Dach bloku, koc i zapach smoły. Brzeg rzeki i latające ważki. Schodki przy kładce dla pieszych za agrestowym polem. Piwnica pełna kompotów z czereśni i kiszonych ogórków. Ruiny zamku na skarpie. Kwietna łąka na jednej z gór całego pasma. Wszędzie był ślad mojego jestestwa. Ona wbijała się w moją przeszłość i ciągnęła mnie ku nieznanemu. Po trzech dniach modlitw sny osłabły, nieco się rozmyły, straciły na sile. Nienasycenie gasło. Czułem, że bez tych modłów oszalałbym, pragnąć żyć tylko we śnie z tą panią. Tak minęło 6 dni nowenny. Siódmego Ząbkowska była wyjątkowo spokojna. Nie słuchać było libacji, bójek ani ezoterycznych balang, gdzie obrzędy mieszkały się z używkami, seksem i szaleńczym tańcem.

– Dlaczego chodzisz akurat pod ten numer?

– Zakręciło mi się w głowie. – To była Ona.

– Co tak patrzysz, jakbyś ducha zobaczył?

– Po… po… pojawi… pojawiłaś się – zacząłem jąkając – pojawiłaś się po tym, jak zaatakowała mnie Wronica.

– Nie znam.

– No taka latająca demonica.

– Nie znam, ale to nie znaczy, że ja mam coś z tym wspólnego. Może i tak byśmy się spotkali, a ona próbowała to zepsuć. – Jej głos był ciepły, oczy wyrozumiałe, gesty serdeczne. Kontynuowała: – No, ale nie powiedziałeś. Dlaczego chodzisz pod ten numer się modlić?

– A dlaczego nie?

– Lepsza figurka Matki Boskiej jest dwie bramy dalej. Tej nie ufam. Chodź, zobaczysz jak tam się można wczuć.

Poszedłem. Okazało się, że tych matek boskich jest tutaj kilkanaście i każdej bramy strzeże inne zgromadzenie mnichów. Wszyscy też uważają, że ich figurka jest najlepsza. Mnisi zbierali po modlitwie co łaska i wysyłali swoje służki, żeby podbierać sobie pątników. Napięcie społeczne między tymi społecznościami rosło i rosło. Omal nie dochodziło do przepychanek. Miałem już 8 nocy przemodlonych. Jeszcze jedna i miało być po wszystkim. No, ale co wówczas stanie się z Sigmą? Nasze rozmowy przed i po modlitwach z każdą kolejną stawały się dłuższe. Ona była służką, ale nie ślubowała celibatu. Mogłoby być coś z tego więcej, ale za każdym razem kiedy się modliłem, czułem, że ona jest po niewłaściwej stronie mocy.

– A wiesz, kim jest ten cały Antychryst i jak wygląda?

– Nikt nie wie. Po necie krążą tylko jego plecy na spotkaniu z przywódcami religijnymi i szefami największych korporacji…

– Czyli nie wiesz.

– A skąd mam wiedzieć. Ja czekam na Powtórne Przyjście. Nie interesuje mnie Antychryst.

– A chciałbyś wiedzieć? – zapytała, a jej czarne loki podskoczyły zalotnie.

– Nie, nie chciałbym.

– No, bo on ma być w Warszawie pojutrze i idziemy z naszą sekcją modlitewną, żeby go przepędzić kadzidłami, modlitwami i wodą święconą.

– A czemu te wszystkie grupy kapliczkowe nie są razem, tylko tak się kłócą, która lepiej działa?

– Tylko nasza Maryjka świeci w czasie modlitwy. Widziałeś?

– Tak, ale to jest przecież sztuczne światło.

Tu zaśmiała się jakoś dziwnie porozumiewawczo, po czym powiedziała zupełnie innym głosem, takim jakby mentorskim, poważnym, oschłym:

– Już się nie módl, bo mnie więcej nie zobaczysz – wypaliła nagle, a mi zakręciło się w głowie prawie tak samo jak za pierwszym razem, gdy ją zobaczyłem.

Jednak pomodliłem się. 9-dniowa nowenna odprawiona. Ona rzeczywiście zniknęła z horyzontu. Nie wziąłem numeru, bo nie przestałem się jej bać. Ale poczułem moc. Siłę modlitw wzmocniły dodatkowo: post i komunia po mszach każdego poranka. Urosłem tak bardzo, że postanowiłem poprosić Matkę, żeby te wszystkie sekcje modlitewne połączyły się w jedną. Medytowałem tak mocno, aż na niebie pojawiła się wielka Matka Boska i przemówiła tymi słowami:

– Nie jestem figurką z drewna ani kamienia, nie szukajcie mnie w rzeźbach. Niech one wam służą za spotkanie pojednań. Nigdy za miejsca handlu. Modlitwa to rzecz święta. – Po czym zniknęła. Zrobiło się strasznie ciemno. Potem niebo rozbłysło i zaczął się Armagedon. Niebo zabarwiło się na czerwono. Pan przyszedł po raz drugi. Każdy to wiedział bez słów. Zaczęła się panika. Ludzie wylewali alkohol do Wisły. Puszczali narkotyki w toaletach. Palili bożki. Kościoły były okupowane. Każdego dnia ginęły tysiące ludzi. Rozsypywały się całe budynki. Raz było mroźnie i padał śnieg, drugiego dnia przychodziło upalne lato. I tak w kółko. Ja się nie bałem. Czułem pokój. Jednak pewnego dnia, ni stąd ni zowąd zatęskniłem mimo wszystko za moją czarnooką Sigmą, czując, że to może mi zamknąć drogę do nieba. Byłem gotowy na takie poświęcenie, jeśli tylko mógłbym ujrzeć ją jeszcze raz. Jeszcze tylko raz.

 

Jakub Węgrzyn