Maciej wojtanis
Opieszałość
— Kochanie, podasz mi pończochy?
Marcel wzdrygnął się na dobiegający z dołu głos. Bez szemrania odłożył książkę, poszedł do sypialni, wyjął z podłużnej szuflady wypełnionej seksowną bielizną czarne kabaretki, które nie raz i nie dwa przymierzał w tajemnicy, po czym z niejakim zażenowaniem wręczył je czekającej u podnóża schodów kobiecie w średnim wieku, skądinąd nad wyraz urodziwej.
— Dzięki. Nogi mnie bolą, nie chciało mi się wspinać.
Odpowiedział bladym półuśmiechem.
— Co robisz?
— Czytam.
— Może pomógłbyś mi zapiąć sukienkę? Zawsze mam z nią problemy.
— Nie powinnaś najpierw włożyć pończoch?
— To samonośki, włożę później. A skoro już tu jesteś…
Uśmiechnęła się. Czerwona szminka i nieco już pożółkłe zęby, którymi — jak przeczuwał — najchętniej by go schrupała. Szlafrok ledwo uwieszony ramion, gotów w każdej chwili zsunąć się i odsłonić wciąż jędrne i pociągające piersi.
— Mamo… — zaczął niepewnie Marcel, ze spuszczoną głową. — Ja mam dwadzieścia lat.
— A ja czterdzieści. I co? To już nie możesz mi pomóc z sukienką?
— Dopóki ojciec żył, nie musiałem tego robić.
Zmierzyła go chłodnym spojrzeniem, zakręciła się na pięcie i pomknęła do salonu, nerwowo mnąc w dłoniach pończochy.
— Mamo! — zawołał pojednawczo.
Odpowiedziały mu tylko odgłosy przekładanych na stole rzeczy. Ruszył więc z ociąganiem za matką, niezdolny do przezwyciężenia swojej litości. Siedziała na sofie, twarzą zwrócona w stronę drzwi balkonowych. Gęsta ciemność na zewnątrz, żadnych świateł, nic. W szybie majaczyło jej niewyraźne odbicie.
— Przepraszam — powiedział.
— Wypruwam dla ciebie żyły, Marcel. A ty mi nawet nie chcesz pomóc z sukienką. Dopóki tata żył, on to robił, ale czy to moja wina, że nie ma go już między nami?
— Przepraszam, mamo.
— Ilu twoich kolegów mogło zostać w domu po maturze, co? Tak mi się odwdzięczasz?
Nie mógł nie podejść, nie usiąść obok. Nie ująć wypielęgnowanych matczynych dłoni w swoje.
— Spóźnisz się — szepnął.
— Racja.
Wzięła z kanapy elegancką sukienkę, w tym samym krwistoczerwonym kolorze, na jaki pomalowała paznokcie i usta.
— Zamknij oczy — powiedziała.
Zamknął.
Usłyszał szelest zsuwającego się na podłogę szlafroka, a następnie opinającej ciało sukni.
— Otwórz.
Kreacja była odważna, eksponowała biust i długie wysportowane nogi. Przylegała do bioder jak druga skóra.
— Zeświruje na twoim punkcie — powiedział z przekonaniem.
— Nie za ciasna?
— Skąd. W sam raz.
*
Późny marcowy wieczór nie oszczędzał Marcela ani trochę. Wciąż na nowo podsuwał obrazy gołych ramion, kształtnych stóp, czułych uśmiechów i rudych włosów targanych porywistym wiatrem, który w ostatnich dniach przybierał na sile.
Gdy był jeszcze uczniem, kumple z klasy bez skrępowania dawali wyraz swojemu urzeczeniu urodą jego matki. Zresztą nie tylko oni. Wiele razy był świadkiem chamskich zaczepek na ulicy, które Magda zdawała się prowokować samym swoim istnieniem. Mężczyźni nic sobie nie robili z obecności Marcela — nie miał imponujących bicepsów ani wyglądu zawadiaki. Nie byłby w stanie wyegzekwować przeprosin za obelżywe słowa czy świńskie propozycje.
Kiedy go naszło? Miesiąc po śmierci ojca? W pierwsze święta bez niego? A może dopiero niedawno, przed maturą?
Dlaczego, u diabła, nie mógł mieć brzydszej matki?
Dość, to przecież chore. Obrzydliwe. Nie do przyjęcia.
Coś trzepnęło o szybę, wprawiając Marcela w popłoch. Wichura nie oszczędzała okolicy. Pozrywane dachy, powybijane okna. Wywrócone śmietniki, których zawartość fruwała nad szarymi polami. Czyżby ojciec?
W pokoju wypełnionym rozmaitymi gatunkami owadów, których przestrzeń życiową ograniczały szklane ściany pękatych słoi i terrariów, było tak przytulnie, tak bezpiecznie. Świat na zewnątrz wierzgał i szalał, posłuszny wezwaniom żywiołu, podczas gdy pokój Marcela trwał w uspokajającym bezruchu: niegroźny, swojski, przewidywalny.
Ale czy na pewno?
Czy za fasadą swojskości nie krył się największy wróg?
Im dłużej Marcel przebywał ze swoimi uwięzionymi w szkle ulubieńcami, tym bardziej nieswojo czuł się w ludzkim towarzystwie. Później zabierał to poczucie alienacji ze sobą, do swojego azylu, a ono wnikało niepostrzeżenie w słoje, terraria, książki i meble, by zmieniać dzień za dniem ich oblicze. Dyskretnie, bez fajerwerków. Jak kropla drążąca skałę.
Na serwerze nic nowego, nuda. Wciąż te same awatary, ten sam niewybredny humor i daleki od doskonałości język, kaleczony na tak wiele sposobów, że można by napisać o tym pracę magisterską. Ale do magisterki jeszcze czasu a czasu…
Przed Marcelem rozciągało się całe morze czasu, nieprzebrana obfitość, z którą obchodził się rozrzutnie, po pańsku, bez spiny. Czas zdawał się go nie dotyczyć. Płynął i płynął gdzieś ponad, gdzieś z boku. Wyciskał na wszystkim piętno — tylko nie na Marcelu, który scrollował Discorda w nadziei na znalezienie jakiejś furtki, jakiegoś przesmyku, który pozwoliłby wślizgnąć się do prawdziwego życia.
Niestety wszystkie dominy z serwera były zajęte.
Marcel nie odziedziczył urody po matce, ale sam fakt nieprzynależenia do tych, którzy muszą liczyć się z czasem, przemawiał na jego korzyść. Od czasu do czasu trafiało mu się zatem coś ekstra: kilka sesji na Skypie, parę gorących wiadomości od co łaskawszych domin, wymiana zdjęć. Z reguły jednak szybko się to kończyło.
Eksplorację Discorda przerwał chrzęst żwiru na podjeździe. Silne ukłucie w piersi uzmysłowiło Marcelowi, jak bardzo jest zazdrosny. Przeraził się tej zazdrości i natychmiast ją wyparł, wytłumaczył sobie swój stan zaniepokojeniem. Chyba ma prawo niepokoić się o matkę?
Zgasił światło, by móc lepiej się jej przyjrzeć. W skąpym świetle padającym z ganku widział, jak wiatr zadziera do góry sukienkę, szarpie połami stylowego płaszcza, wichrzy świeżo farbowane włosy. Magda chwiała się na wysokich obcasach, walczyła ze wściekłymi podmuchami, które chciały ją zawrócić.
Marcel przełknął ślinę i zszedł na dół. Magda uśmiechnęła się do niego w przedpokoju, ale nie tym samym uśmiechem, którym obdarzyła go przed wyjściem. Ten uśmiech nie zawierał w sobie ani krzty zalotności, był na wskroś matczyny.
— Jak było?
— W porządku — odpowiedziała. — Zjedliśmy kolację, obejrzeliśmy film.
— Film?
— Film. A dlaczego pytasz?
Marcel podrapał się za uchem.
— Bez powodu.
W kuchni nalał sobie soku, oparł się o blat i uważnie śledził ruchy matki, usiłując wyczytać z nich prawdę o minionym wieczorze.
— Fajny gość? — drążył.
— Fajny. A ty co robiłeś?
— Nic.
— Nie flirtujesz z nikim przez sieć?
— Gdzie tam.
— I tak byś mi nie powiedział.
— Wszystko chciałabyś wiedzieć.
— Jesteś moim synem.
— Doprawdy?
Wilgotna ścierka przeleciała przez kuchnię i trafiła go w twarz. Oboje parsknęli śmiechem.
— Coś z tego będzie? — dopytywał Marcel.
Okrężne ruchy łyżeczki słodzącej kawę.
— Zobaczymy — powiedziała na odchodnym, po czym zniknęła w salonie.
Czuł rosnącą gulę w gardle.
*
Powiadomienia z Tindera przychodziły tak rzadko, że Marcel całkiem zapomniał o aplikacji. Tym większe było jego zdziwienie, gdy na ekranie blokady przeczytał: „It’s a match!”. Ciekawość zawiodła go na profil dwudziestodwuletniej Roksany, dość ubogi w zdjęcia, ale za to z interesującym opisem:
Nie posiadam ani jednej z cnót niewieścich, mam za to w szafie pejcz i gigantycznego strap-ona.
Nie pamiętał tego profilu. Pewnie przesunął go w prawo, nim zdążył przeczytać opis.
Zapuścił przynętę, chwyciło. Całe przedpołudnie spędził na czatowaniu, a ponieważ dziewczyna mieszkała niedaleko — w sąsiedniej wsi — uległ namowom i zgodził się na spotkanie. Późnym popołudniem, gdy słońce osierociło bezlistne jeszcze wierzby na polu, poinformował matkę o swoich planach na sobotę. Magda dopiero wróciła z pracy, parzyła kawę. Mięśnie jej twarzy drgnęły, kiedy syn wspomniał o nowo poznanej dziewczynie. Nic nie powiedziała, wzięła czajnik, zalała małą czarną wrzątkiem. Dopiero gdy Marcel obrał banana i miał już iść do siebie, mruknęła z wyrzutem:
— Obiecałeś, że pomożesz mi uprzątnąć trawnik.
Złapał się za głowę.
— O rety, rzeczywiście — przyznał. — Przepraszam. Nie możemy tego przełożyć?
Odwrócona Magda porządkowała rzeczy w lodówce.
— Jasne, że możemy — odparła chłodno.
— Nie pogniewasz się?
Zamknęła lodówkę, podeszła do syna i zmierzwiła mu włosy.
— Dlaczego miałabym się gniewać? Korzystaj z życia, kochanie.
Na schodach przystanął, jakby chciał zawrócić i naprawić jakiś nieopatrznie popełniony błąd, choć przecież żadnego nie popełnił. Przemógł dziwną, nieznaną siłę, która kazała zejść na dół i zapewnić ciężko pracującą matkę, że pomoże jej jutro z trawnikiem, po czym ruszył do swojego pokoju.
*
Pogoda dopisała, autobus przyjechał na czas, kawiarnia w pobliskim miasteczku okazała się strzałem w dziesiątkę (nigdy wcześniej w niej nie był, choć znał tę miejscowość na wylot). Mały ruch, przyjemny wystrój. Z ust kelnerki nie schodził sympatyczny uśmiech, a wiatr hulający po świecie dał na wstrzymanie.
Marcel co chwilę wyglądał przez okno i bawił się nerwowo znalezionym na chodniku żołędziem. Chciał mieć pierwszą wymianę spojrzeń za sobą, cały ten niezręczny moment powitania, podsuwania krzeseł, niepewnych uśmiechów, które tak łatwo mogą zamienić się w swoją karykaturę. Tymczasem Roksana się spóźniała.
Żołądź pękł pod naciskiem palców. Marcel spostrzegł ze zdziwieniem, że jego powierzchnia lepi się od potu. Wytarł dłonie o dżinsy, a następnie potoczył dookoła wzrokiem, by sprawdzić, czy nikt go na tym nie przyłapał. Traf chciał, że właśnie wtedy do lokalu weszła ona.
Zerwał się jak oparzony. Z uśmiechem szerszym niż twarz pomachał ręką. Wbrew stanowczym protestom Roksany zdjął jej kurtkę i powiesił ją na wieszaku, ale nie zdążył podsunąć dziewczynie krzesła, była szybsza. Usiadł na swoim i utkwił nos w menu.
— Na przyszłość nie siłuj się ze mną o kurtkę, okej?
Uniósł ze zdziwienia brwi.
— Jasne, nie ma sprawy. — Uśmiech nadal go nie opuszczał.
Roksana zarzuciła włosami do tyłu — a miała czym zarzucić: lśniące jasne pukle sięgały poza łopatki — po czym zabrała się za studiowanie karty dań.
— Chodziłaś do pierwszej ce, prawda?
Trzepot ciężkich od tuszu rzęs.
— A ty do pierwszej be?
Kiwnął głową, mile zaskoczony faktem, że taka ładna dziewczyna go pamięta.
— Cieszę się, że czasy licealne mam już za sobą — oznajmiła bez cienia uśmiechu, po czym znów zagłębiła się w lekturze menu.
— Na studiach jest lepiej?
— Zdecydowanie — odparła, nie patrząc na niego.
Zamówili po serniku. Kiedy kelnerka zabrała im karty dań, nie mogli dłużej unikać kontaktu wzrokowego.
— Ty studiujesz biologię? — Roksana przerwała milczenie.
— Zamierzam studiować.
Chrząknęła.
— Pisałeś, że studiujesz.
— Nie w tym sensie… W domowym zaciszu.
— To co teraz robisz?
— Czytam książki.
„Patrzy jak na kosmitę — pomyślał Marcel — a przecież co jest złego w czytaniu książek? Gdybym zasuwał w supermarkecie, bardziej zasługiwałbym na szacunek?”.
— O czym są te książki?
— Głównie o bezkręgowcach. No wiesz: chrząszcze, pająki, dżdżownice…
Kelnerka przyniosła sernik.
— Dżdżownice, powiadasz. — Roksana podziękowała dziewczynie skinieniem głowy i uśmiechnęła się lekko. — A co jest ciekawego w dżdżownicach?
— Dżdżownice bywają ciekawsze niż ludzie, wierz mi. Mam w domu imponującą kolekcję.
Zagłębił łyżeczkę w pulchnym cieście.
— Dotykasz ich?
— Dlaczego pytasz?
— Odpowiedz.
— Tylko gdy muszę.
Roksana odsunęła od siebie talerz.
— Podsumujmy. Nie studiujesz, nie pracujesz, czytasz za to książki o robakach. Zgadza się?
— Niezupełnie — zaprotestował.
— Co pominęłam?
— W tym roku idę na studia.
— Dlaczego nie poszedłeś w tamtym?
— A czy to ważne? — Nachylił się nad talerzem jeszcze niżej.
— Ważniejsze, niż sądzisz. Ale wiesz co? — Wyjrzała za okno, wyraźnie zniecierpliwiona. — Nie chcę już tego słuchać. Radziłabym nie ściemniać na przyszłość. Dzięki, że przyszedłeś.
Nawet nie tknęła ciasta. Poszła od razu po kurtkę, uregulowała przy ladzie rachunek i najzwyczajniej w świecie opuściła kawiarnię.
*
Autobus wypluł Marcela jak niestrawny kąsek i pojechał dalej, w stronę majaczących w oddali turbin wiatrowych. Zdewastowany przystanek ledwo trzymał się na wykrzywionych słupkach — był tak pomazany sprayem, że nie zmieściłby już choćby poczciwego „CHWDP”.
To w tym miejscu krajowa arteria wypuszczała wyboistą, popękaną szosę, która łączyła Puchowice z resztą świata. Misterne cienie wysokich olch plamiły ją aż do pierwszych zabudowań, w mniej lub bardziej regularnych odstępach. Marcel trzy ostatnie kilometry pokonał pieszo.
Tak jak się spodziewał, matka przycinała krzewy przed domem.
— Już? — zdziwiła się. — Druga jeszcze nie minęła.
— To randka zapoznawcza — wyjaśnił. — Jak długo miała trwać?
Oparła się o grabie.
— Myślałam, że wrócisz wieczorem.
— A co? Ktoś przyjedzie?
— Nie. Jak było?
— W porządku.
— Ładna chociaż?
— Ładna.
— Bystra?
— Bystra.
— Będzie powtórka?
— Mam nadzieję!
Spuścił wzrok i wszedł po schodach na ganek.
— Pomogę ci z tym. Tylko się przebiorę.
*
Kilka dni później z popołudniowej drzemki obudziło Marcela pukanie do drzwi.
— Spałeś? Przepraszam.
— Co znowu? — burknął.
— Nie pogniewasz się, jeśli zaproszę kogoś na kolację?
— Kogo?
— Znajomego z pracy.
— Tego malarza? — Wyciągnął się leniwie. — Czy performera?
— Malarza.
— Tylko niech niczego nie zmaluje — zażartował.
— Postaram się o to.
— I od razu ostrzegam, że nie zejdę. Zjem tutaj.
— W porządku.
By uniknąć zetknięcia z gościem, Marcel wyszedł na spacer wcześniej niż zwykle. Przemknął w kapturze między domami, z nadzieją, że na nikogo się nie natknie, i krętą polną ścieżką opuścił wieś.
Nadchodzący mrok pomógł mu w zniknięciu. Niskie pochmurne niebo przywodziło na myśl minioną jesień, dżdżystą i ponurą, ale w powietrzu było już czuć zapowiedź wiosny, opary zbrylonej ziemi przenikały głęboko do płuc.
Codzienne wędrówki po polach były dla Marcela tym, czym dla innych bywała lektura: okazją do nauki, źródłem niewyczerpanej mądrości. W kształtach głazów, drzew i chmur, w szeleście wydawanym przez uschły krzak łopianu, w skomplikowanym rysunku bruzd znaczących gołą ziemię, w popłochu wiewiórek i pohukiwaniach sowy o północy — w tym wszystkim znajdował pokarm dla duszy, zaklęte w naocznych formach podpowiedzi, wskazówki. Natura uczyła go cierpliwości, dyscypliny, zaangażowania. Czasem pomagała w rozstrzygnięciu trudnego dylematu, w rozwiązaniu palącego problemu. Na próżno jednak usiłował dowiedzieć się od niej, skąd w jego matce wziął się pociąg do znacznie młodszych mężczyzn. Malarz, który miał dzisiaj przyjść, był jeszcze przed trzydziestką. Performer, z którym spędzili ubiegłe święta, dopiero co wszedł w czwartą dekadę życia. Spośród wszystkich facetów bywających w Puchowicach nie znalazłby się chyba ani jeden czterdziestolatek, nie mówiąc już o starszych mężczyznach. Czy to śmierć ojca tak na nią wpłynęła, czy może zawsze lgnęła do młodszych?
Zmierzch kładł się na wszystkim coraz gęstszym cieniem. Gdzieś z oddali zalatywał smród palonych śmieci. Niedługo — już za kilka miesięcy — Marcel będzie musiał opuścić to miejsce, wyjechać na studia. Czy chciał tego? Wolał nie zadawać sobie takich pytań. Za każdym razem, gdy podejmował namysł nad swoimi celami i pragnieniami, doznawał nieznośnego pomieszania, tracił orientację i nie wiedział, gdzie jest góra, a gdzie dół. Czy rzeczywiście warto poświęcać życie bezkręgowcom? Czy w jego upodobaniu do obserwowania insektów nie kryje się przekora?
Odskoczył gwałtownie od pobliskiego krzewu, w którym coś zaszeleściło. Z ręką na sercu przyglądał się kotłowaninie jakichś stworzeń, przypuszczalnie kotów, dopóki nie rozpierzchły się w dwie przeciwne strony. Potem ruszył dalej.
Przy rozłożystym dębie, który wieńczył horyzont widoczny z okien jego pokoju, spojrzał na zegarek. Jeśli chciał uniknąć spotkania z malarzem, powinien zawrócić. Zwykle zawracał nieco dalej, przy zrujnowanej kapliczce wyznaczającej skraj sąsiedniej wsi, spacer trwał wtedy półtorej godziny. Ale nie miał najmniejszej ochoty na wymianę uprzejmości ze znajomym matki. Poza tym wszyscy ci faceci, którzy przewijali się przez ich dom, wzbudzali w nim lepiej lub gorzej ukrywaną wrogość.
A może by tak nie zaczynać jeszcze studiów? Wyjechałby za półtora roku, wypoczęty i gotowy do rozpoczęcia nowego rozdziału w życiu. Co za różnica, kiedy wyjedzie? Źle mu tutaj? Od najmłodszych lat przyzwyczajony do braku towarzystwa, nie łaknął go — przynajmniej nie na tyle, by wzgląd na kontakty towarzyskie decydował o wyborze miejsca zamieszkania.
Zaledwie ta myśl przemknęła Marcelowi przez głowę, na skraju zagajnika zobaczył ojca. W prześwicie między bielejącymi w półmroku brzozami.
Nie mogąc uczynić najmniejszego ruchu, z gardłem zaciśniętym szczypcami strachu patrzył, jak ojciec odwraca się i niknie w gąszczu.
*
Nie pisnął matce ani słowa. Zaszył się z kolacją w swoim pokoju i pozapalał wszystkie światła, by wypłoszyć każdy cień, każdy skrawek cienia. Biegł do domu z nieodwołalnym postanowieniem bezzwłocznego rozpoczęcia studiów. Z nastaniem lata poszuka stancji, wyjedzie najpóźniej we wrześniu. Postukał w jeden ze słoików.
— Spokojnie, zabiorę was ze sobą.
Wkrótce przed domem zaparkował samochód. Odgłos kroków na podjeździe. Dzwonek. Śmiechy. Muzyka.
Marcel leżał w łóżku i wyobrażał sobie matkę w objęciach młodego malarza. Był zbyt wstrząśnięty polną przygodą, by odczuwać złość, zwykle obecną w takich sytuacjach. Płynęła ona z samego rdzenia osobowości, taranowała wszystkie moralne przeszkody, brała w posiadanie układ krwionośny, by rozregulować organizm kolejnymi wyrzutami kortyzolu. Im usilniej pragnął uciec od bolesnych wyobrażeń, tym bezwstydniej anektowały one jego umysł. Ale nie tym razem.
Ojciec ukazał mu się na polach jak żywy. Najpewniej po to, aby go ostrzec.
Uzyskana lata temu wolność była więc złudzeniem — ojciec wciąż patrzy. Kto wie, czy nie czyta w myślach swojego syna?
Marcela ogarnął palący wstyd. Zrywał się co chwilę z łóżka i wyglądał za okno. Trupie światło ulicznej latarni wykrawało z mroku żwirowany podjazd, żelazną bramę i dziurawą drogę, która kończyła się między ostatnimi domami. Całą resztę zagarnęła nieprzenikniona ciemność.
By zająć umysł czymś innym niż wzbierającym strachem, włączył Discorda. Żadnej nowej dominy na serwerze. Odłożył telefon i sięgnął po leżącą na biurku książkę, ale po przeczytaniu dwóch akapitów odpłynął myślami w stronę matki. Z dołu niosły się dźwięki saksofonu, Magda uwielbiała jazz. Ta muzyka mogła z łatwością zagłuszyć odgłosy miłosnych zapasów.
Strach przed ojcem niepostrzeżenie przepoczwarzał się we wściekłość, w miarę upływu kolejnych minut, które dzieliły Marcela od polnych zwidów. Bo tak chyba trzeba to nazwać? Zmarli nie istnieją, są przeszłością. Rozmazującym się coraz bardziej powidokiem.
A może to wcale nie był zwid, lecz realna osoba, którą Marcel w przypływie zabobonnego lęku wziął za swojego ojca? Dzielił ich dość spory dystans, mógł się przecież pomylić. Podobna wysłużona kurtka, podobne dżinsy. Ta sama łysina na czubku głowy. Ale to mógł być ktoś inny!
Im dłużej utwierdzał się w przekonaniu o swojej pomyłce, tym większej nabierał chęci, aby dyskretnie zejść na dół i przyłapać matkę na gorącym uczynku. Zawsze się przed tym wzbraniał, ale teraz, po ujrzeniu ojca (czy raczej kogoś łudząco podobnego), coś go ku temu pchało. W głębi duszy był oburzony perspektywą utraty wolności, którą sprezentowała mu przedwczesna śmierć jednego z rodziców.
Możliwie najciszej uchylił drzwi, wsłuchując się w niezmąconą żadnymi odgłosami muzykę. Przemknął na palcach korytarzem, zstąpił po schodach do skąpanego w cieniu przedpokoju. Zdawało mu się, że w przerwie między następującymi po sobie dźwiękami trąbki słyszy matczyny głos. Zza zamkniętych drzwi do salonu.
Stanął przed nimi, niepewny i wystraszony własną śmiałością. Umocowany w zawiasach kawałek drewna dzielił go od prawdy, od miłości. Od życia.
Wyciągnął dłoń, by nacisnąć klamkę i pozwolić prawdzie zatriumfować.
Wystarczy jeden ruch.
Chłodny dotyk metalu.
Cofnął gwałtownie rękę i bez pośpiechu wrócił na górę, kompletnie rozstrojony.
*
Nazajutrz rano Marcel wstał wcześniej niż zwykle — Magda szykowała się właśnie do pracy. Zszedł w samych slipach i obrzucił ją badawczym spojrzeniem. Nuciła jakąś wesołą melodię, co było dość niezwykłe. Przez ułamek sekundy zawiesiła wzrok na widocznym przez slipy przyrodzeniu swojego syna, otaksowała płaski brzuch, niezbyt imponującą klatkę piersiową, a kiedy minął lustro, przed którym stała, również i pośladki.
— Nie w humorze? — zapytała, zaniepokojona nadąsaną miną Marcela.
— Nie. Dlaczego? — zaprotestował, unikając wymiany spojrzeń.
— Ani be, ani me…
— Zaspany jestem.
Otworzył lodówkę, choć było jeszcze za wcześnie na śniadanie. Magda niepostrzeżenie znalazła się tuż za nim. Jej delikatna, wypielęgnowana dłoń w jego włosach.
— Nie zapytasz, jak wczoraj było?
Walnął pięścią w blat — sztućce wysypały się z suszarki i z hałasem wpadły do zlewu. Rzucił matce wściekłe spojrzenie, po czym ze łzami w oczach uciekł na górę.
Magdę zamurowało. Nie zdawała sobie sprawy, że przez jej piękną twarz usianą tu i ówdzie piegami przemknął ledwo zauważalny uśmiech, by zaraz ustąpić miejsca równie szczerej trosce. Ruszyła za synem.
— Marcel! Możemy porozmawiać?
— Wolałbym zostać sam — odparł zdławionym głosem zza zamkniętych drzwi.
— Powiedziałam coś nie tak?
— Nie chcę nigdy więcej słyszeć o twoich facetach! Po prostu.
— Synku…
— Daj mi spokój, mamo.
Postała jeszcze chwilę w korytarzu, do głębi wzruszona tym niewątpliwym dowodem wzajemności, o której wzdragała się nawet myśleć. Kiedy usłyszała płacz, oddaliła się na palcach w stronę schodów.
Kwadrans później była już w drodze do pracy.
*
Najnowsza wersja Grand Theft Auto pozwoliła Marcelowi zapomnieć o porannej scysji. Spędził przed komputerem cały dzień: kradł samochody, przejeżdżał ludzi i na wiele innych sposobów terroryzował wirtualne miasto jako umięśniony, charyzmatyczny gangster. Od czasu do czasu odrywał od ekranu wzrok i patrzył na kołyszące się za oknem korony drzew, a wtedy rzeczywistość przypominała o sobie głębokim smutkiem promieniującym gdzieś z samych trzewi — tak nieznośnym, że dalsza gra okazywała się wręcz koniecznością.
Kiedy Marcel po brawurowej ucieczce przed policją plądrował supermarket na obrzeżach Los Angeles, z podwórka dobiegł go tubalny głos sąsiada. Wcisnął pauzę, wyjrzał na zewnątrz i ze zdumieniem spostrzegł psa po przeciwnej stronie ulicy. Nie znał się na psach, ale to był chyba wilczur. Krążył wokół budy, którą sąsiad z naprzeciwka sklecił w ciągu ostatnich dni. Mężczyzna stał teraz przy furtce i rozmawiał z mieszkającą parę domów dalej staruszką w ondulowanych włosach, najwyraźniej zachwyconą wielkim czworonogiem.
Marcel odszedł od firanki i wrócił do gry, znacznie bardziej interesującej niż świat. Ze zdemolowanego supermarketu pojechał wprost do La Puerty, dzielnicy wrogiego gangu, gdzie zamierzał sprzątnąć paru kolesi. Celował właśnie do jednego z nich ze snajperki, gdy nagle podskoczył w fotelu — chybił, a nieprzyjaciel bezzwłocznie wykorzystał szansę i odpowiedział ogniem. Wasted.
— Kurwa! — zaklął, częstując klawiaturę pięścią.
Posłał gniewne spojrzenie w kierunku psa, który zaszczekał jeszcze śmielej, po czym ucichł. „Co za głośny sukinsyn”. Kontynuował grę od zapisanego momentu, ale ta krótka przerwa wystarczyła, by zagłuszany od rana wstyd wypłynął na powierzchnię. Jak teraz spojrzy matce w oczy?
Wczorajszy strach przed ojcem już zbladł, ustąpił miejsca przekonaniu, że tajemnicza postać na skraju zagajnika była w rzeczywistości nieznajomym z sąsiedniej wsi. Albo jakimś amatorem pieszych wędrówek z daleka. Nie dało się tego inaczej wyjaśnić.
Wkrótce pies zaczął ujadać tak głośno, że Marcel zerwał się z fotela i zatrzasnął okno, aż szyby zadrżały.
— Psa się wsiokom zachciało — burknął pod nosem.
PVC tylko częściowo tłumiło dźwięki z zewnątrz. Nadal słyszał wściekłe ujadanie, więc pozostawało jedynie założyć słuchawki.
Dzień parł naprzód, chmurny, wietrzny i ponury, stopniowo rozpuszczał w sobie i wstyd, i lęk przed nieuniknioną konfrontacją z matką, tak że kiedy żwir na podjeździe zachrzęścił pod oponami toyoty, a wilczur rozjazgotał się na widok wysiadającej Magdy, Marcel był gotów zejść i stanąć z nią twarzą w twarz.
Odebrał z jej rąk zakupy i zaniósł do kuchni. Oboje milczeli. On opróżniał torby i układał wszystko w odpowiednich miejscach, ona wyciągnęła ze spiżarni wiadro ziemniaków, usiadła przy stole i zaczęła obierać. Rozmrożone mięso czekało w lodówce.
— Widziałeś psa? — zagaiła Magda.
— Weź nic nie mów. Bydlę szczeka prawie non stop.
— Musi się przyzwyczaić.
Usiadł po przekątnej, z nożem w ręku. Drugą dłoń zanurzył w wiadrze.
— Jak wystawa? — zapytał.
— Dobrze. Sporo ludzi przyszło. Transmisja będzie jutro w necie.
— Ciekawe te obrazy?
— Fenomenalne. Nie można oczu oderwać, musisz je zobaczyć. Jeśli Wilkiewicz ci się podobał, to Przybylski powali cię na kolana.
— Dobrze się znacie?
Magda odpowiedziała dopiero po chwili:
— Niezbyt.
Obierków przybywało, nawarstwiały się jak milczenie, które zapadło po zadanym pytaniu i udzielonej z ociąganiem odpowiedzi. Wreszcie ostatni ziemniak wylądował w misce z wodą, a Magda odłożyła nóż i wstała, by wyjąć mięso z lodówki.
— Przepraszam za rano — rzucił Marcel.
Zastygła. Ale tylko na chwilę — zaraz pochyliła się nad synem i przytuliła go.
— W porządku, synuś.
Wchłonął chciwie w nozdrza zapach słodkawych perfum.
— Pekińska czy z mizerii? — zapytała z uśmiechem, któremu nie mógł się oprzeć.
— Pekińską bym zjadł — odparł uszczęśliwiony.
Rozkroili mięso na kilka płatów, umoczyli w jajku i obtoczyli panierką, po czym Marcel wrócił do swojego pokoju, a Magda z filiżanką parującej kawy położyła się na salonowej kanapie, przed zawieszoną na ścianie plazmą. Pół godziny później, gdy ziemniaki się już ugotowały, a szklany żar wypełniły złociste kotlety, zasiedli wspólnie do stołu. Podczas rozmowy zerkali od czasu do czasu za okno, na bezlistne wierzby sterczące w szczerej pustce, która tylko wiosną i latem nabierała żywszych kolorów.
*
Soczyste przekleństwa, którymi Marcel powitał kolejny dzień, zabrzmiały dla strojącej się przed lustrem Magdy jak pretensja, dlatego w pierwszym odruchu zareagowała na nie poczuciem winy. W głębi duszy czuła się winna każdej oznace gniewu, frustracji czy smutku, którą zaobserwowała u swojego syna. Przekonywała siebie, że to absurdalne, pomagało tylko na chwilę, po czym dojmująca odpowiedzialność znów ją przygniatała, odporna wobec racjonalnych argumentów. Kiedy zszedł na dół i zobaczyła jego podkrążone oczy, z jakiegoś powodu przeraziła się samej siebie.
— Co się stało? — zapytała drżącym głosem.
— Ten cholerny pies wył calutką noc — warknął. — Jak tak dalej będzie, to ni chuja, nie wytrzymam tutaj.
Nagłe ukłucie paniki.
— Sypniewskich?
— Sypniewskich, a czyj niby? Ścierwo jazgotało do piątej rano. W ogóle nie zmrużyłem oka.
— Może musi przyzwyczaić się do nowego miejsca. Ja nic nie słyszałam.
— Bo śpisz po przeciwnej stronie domu!
— Nie krzycz na mnie!
Obrażony na cały świat Marcel zniknął w kuchni. Po chwili wrócił ze szklanką soku pomarańczowego i poczłapał na górę, odprowadzany troskliwym spojrzeniem matki. Sprawdził telefon z nadzieją, że może przyszło jakieś powiadomienie (nie przyszło), wszedł na serwer, by wybadać teren (żadnej nowej dominy), po czym z kolejnymi przekleństwami na ustach skierował się pod prysznic.
Nie mieli kabiny, lecz tylko przestrzeń wydzieloną szklaną, przezroczystą ścianką. Ściągnął slipy i cisnął je do kosza na pranie, którego nigdy nie musiał opróżniać, bo posiadał on zadziwiającą właściwość samoistnego, niewymagającego ingerencji zamieniania brudnych ciuchów w czyste, wiszące na suszarce w korytarzu. Wiele innych przedmiotów w domu działało podobnie. Marcel nie musiał więc tykać ani odkurzacza, ani garów, ani mopa. Dom sam się sprzątał, obiady pojawiały się na stole ot tak, po prostu. Gdy pokłócił się z matką, wspólne obieranie ziemniaków pozwalało mu czasem zajrzeć za kulisy tego perpetuum mobile, ale uświadomienie sobie mechanizmów utrzymujących dom w równowadze napełniało go zbyt dotkliwym wstydem i poczuciem winy, by chciał dłużej konfrontować się z faktem ich istnienia. Przyjmował je za oczywistość.
Spłukiwał właśnie szampon z włosów, kiedy w lustrze dostrzegł twarz matki. Stała w uchylonych drzwiach i patrzyła na jego odbicie. Wzdrygnęła się, gdy ją zobaczył.
— Mamo! — krzyknął z wyrzutem.
— Przepraszam. Ja po waciki. Mogę?
— Nie, nie możesz!
— Nie będę patrzeć.
— Już patrzysz!
Wtargnęła do łazienki i nie patrząc na syna, wzięła waciki. Marcel zaklął pod nosem.
— Zamknij drzwi! — rzucił za nią.
Po kąpieli wychylił głowę na korytarz, by sprawdzić, czy teren czysty, a następnie pomknął boso do swojego pokoju, gdzie czekały już na niego przygotowane majtki i skarpetki (od niepamiętnych czasów same wyjmowały się z szuflad i układały na łóżku, przynajmniej dopóki był uczniem). Pies za oknem znów ujadał.
— Ścierwo, ścierwo! — warknął Marcel.
— Mówiłeś coś?!
— Nic! Ten pchlarz znów szczeka!
— Może zaraz przestanie!
— Chuja tam przestanie!
— Marcel!
Zatrzasnął drzwi, włożył ciuchy i usiadł do komputera, żeby pograć w GTA. W pokoju śmierdziało nieświeżą pościelą (kiedy, u diabła, sama się zmieni?!), ale nie było mowy o uchyleniu okna — wilczur Sypniewskich dawał poranny koncert na całą wieś. Pozostawało włożyć słuchawki i utonąć w grze.
Jakiś czas później, po rozjechaniu niezliczonych tłumów, wystrzelaniu kilkudziesięciu magazynków niezastąpionego AK-47 oraz zaliczeniu paru dziwek na tylnym siedzeniu zjawiskowego ferrari Marcel włączył pauzę i wstał, by rozprostować kości. Słońce wspięło się już dość wysoko, dom był pusty, a pies drzemał zwinięty w kłębek. Dżdżownice w słoikach pełzały niemrawo po szklanej powierzchni swojego więzienia, tarantula tkwiła bez ruchu pośrodku terrarium, a modliszki kopulowały w najlepsze. Marcel postukał palcem w szkło. Żyjątka oddaliły się w głąb swoich niewielkich mieszkań.
Pamięć podsunęła mu wspomnienie obnażonych ramion matki, które musnął dziś wzrokiem, gdy zszedł do kuchni po sok. Lubiła bluzki z dużymi wycięciami, śmiało odsłaniała swoje atuty, których mogłaby jej pozazdrościć niejedna licealistka.
Pod wpływem impulsu ruszył do sypialni. Wyjął z podłużnej szuflady czarne kabaretki, wrócił z nimi do pokoju i usiadł przed komputerem. Wyłączył grę, wszedł na jedną ze swoich ulubionych stron i puścił filmik.
Na ekranie ukazała się długonoga modelka w średnim wieku, łudząco podobna do Magdy. Kadrowana od dołu, z pozycji pełzającego u jej stóp robala, sprawiała piorunujące wrażenie na chłopcach takich jak Marcel, którzy zamiast oglądać porno, oglądali to. Miała na sobie koronkową bieliznę, sączyła do mikrofonu słowa pełne słodyczy; przeplatała je czasem niewybrednymi wyzwiskami, z czarującym uśmiechem i niezmąconą pewnością siebie, która tak Marcela urzekała u kobiet. Przez cały klip nie zdjęła majtek ani biustonosza, po prostu mówiła, mówiła i mówiła, zataczała stopą kółka, odgarniała zalotnie włosy i oblizywała wargi pociągnięte czerwoną szminką.
A Marcel z twarzą zanurzoną w matczynych pończochach drżał od spazmów przeszywających jego ciało.
*
Elektroniczny zegar na półce wskazywał trzecią w nocy. Wiatr świszczał i przetaczał po ulicy coś brzęczącego, może puszkę po piwie, a może butelkę. Nieważne, i tak na pierwszy plan wybijało się uciążliwe szczekanie, które w umyśle Marcela nie pozostawiało miejsca na nic innego poza myślą o definitywnym uciszeniu czworonożnego sadysty. Nieprzyjemny szum w głowie, będący efektem braku snu, zagłuszał płomienne obietnice podszeptywane przez zdrowe, młode ciało, wyjaławiał wyobraźnię i zawężał życiowy horyzont do nieznośnego tu i teraz. Blade, anemiczne myśli krążyły nieprzerwanie wokół rozmaitych rozwiązań, z których najprostszym wydawało się dyskretne otrucie psa.
Marcel już od wielu godzin fantazjował o tym, jak pod osłoną nocy skrada się od strony pól w kierunku płotu Sypniewskich, daje zręcznego susa i rzuca w okolice budy zatrutą kiełbasę, a następnie przeskakuje ogrodzenie i ucieka w mrok. Istnieje szansa — co prawda niewielka, ale zawsze — że ktoś go zobaczy. Co wtedy? Jak spojrzy w oczy staremu Heńkowi? Czy będzie potrafił wykrztusić „dzień dobry” jego żonie, rezolutnej pani Grażynce?
Leżał w ciemności i myślał o możliwych następstwach swojego czynu, rozpatrywał wszelkie za i przeciw, aż wreszcie tak się tym zmęczył, że wstał z łóżka i nawet nie starając się być cicho, zszedł z kołdrą na dół, do salonu.
Runął na kanapę, okrył się szczelnie i próbował zasnąć, ale i tu hałas był nie do wytrzymania. Pies niestrudzenie wył i ujadał, do wtóru zawodzącego wiatru, który przetaczał coś brzęczącego po ulicy. Jedynym miejscem, w którym prawdopodobnie dało się spać, była sypialnia, okupowana niepodzielnie przez matkę.
— Nie wytrzymam — mruknął zrozpaczony.
Poszedł do spiżarni, gdzie kiedyś widział zwiniętą w rulon karimatę, na której Magda czasem wykonywała ćwiczenia gimnastyczne. Stała na swoim miejscu, w rogu pomieszczenia, za półkami wypełnionymi tym i owym. Wziął ją pod pachę, rozłożył w przedpokoju, obok wycieraczki, gdzie szczekanie psa nie dochodziło, i położył się na niej, w duchu przeklinając Sypniewskiego. Musiał leżeć na wznak, gdyż podłoże było zbyt twarde, aby mógł przyjąć pozycję embrionalną. Co zresztą stanowiło dodatkową trudność, bo tak po prostu nie potrafił zasnąć.
Na górze rozległy się kroki. Światło z korytarza częściowo oświetliło schody, na których wkrótce ukazała się okryta szlafrokiem Magda.
— Co ty wyprawiasz? — spytała zachrypniętym głosem.
— Nie mogę spać — odpowiedział z pretensją.
— Pies?
— Pies.
Usiadła na stopniu. Szlafrok podjechał w górę i odsłonił zgrabne, złączone ze sobą nogi.
— Jutro z nimi pogadam — powiedziała.
— Zrobisz to dla mnie?
— Jasne, kochanie.
Podniosła się i zeszła niżej. Zmierzwiła synowi rozczochrane włosy.
— Zaśniesz tu?
— Nie wiem — odparł.
— Jak chcesz, możesz pójść do mnie. Ja się prześpię na sofie.
— W pokoju też go słychać. Próbowałem.
— Zasnę — powiedziała z przekonaniem.
— Zobaczymy — odrzekł, po czym ruszył bez zwłoki do sypialni, zostawiając wszystko na podłodze.
Zamknął za sobą drzwi. W pomieszczeniu panowała idealna cisza. Wsunął się pod jeszcze ciepłą kołdrę i zapadł w głęboki sen.
Gdy obudził się rano, zobaczył obok siebie śpiącą matkę.
*
W soboty Magda wstawała później — około ósmej, dziewiątej. A jeśli piątkowy wieczór spędzała poza domem, to bywało, że budziła się dopiero w południe. Tamtego dnia Marcel siedział już o tej porze przed komputerem, ze słuchawkami na uszach, choć pies po całonocnym wyciu nie wyściubiał nosa z budy. Przez Polskę przeciągały chłodne masy arktycznego powietrza, drzewa gięły się jak rozciągający mięśnie atleci, a niebem sunęły ciężkie od deszczu chmury, spomiędzy których od czasu do czasu prześwitywało słońce.
Gdy Marcel terroryzował miasto bazooką, usłyszał stłumione słuchawkami pukanie do drzwi.
— Proszę!
W progu stanęła matka. W zsuwającym się z ramion szlafroku.
— Wyspałeś się?
— W miarę. Ty nie za bardzo, co? Mówiłem, że tam jest za głośno. Tylko w sypialni da się spać.
— Jadłeś śniadanie?
Kiwnął głową.
— Nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli zniknę dziś wieczorem?
— Mamo, daj spokój. Jesteś dorosła.
— Ale liczę się z twoim zdaniem.
— Niech zgadnę… — Marcel wyłączył pauzę i zaczął bezmyślnie manewrować ludzikiem na ekranie. — Malarz?
— Ma na imię Patryk.
— Patryk — powtórzył zimno, wpatrzony w grę. — Widzę, że ci się spodobał.
— To porządny gość. Nie chciałbyś zjeść z nami kolacji? Niekoniecznie w najbliższej przyszłości, ale kiedyś?
Marcel nabrał wody w usta. Jego karabin pluł ogniem w stronę Bogu ducha winnych przechodniów. Zużył cały magazynek, załadował następny. I posłał do grobu kolejnych kilkadziesiąt osób.
— Czemu nie — wydusił wreszcie.
— Polubisz go — zapewniła Magda, po czym cicho zamknęła drzwi. Chwilę później w łazience rozległ się szum wody.
Około jedenastej Magda krzyknęła z dołu, że idzie do Sypniewskich. Marcel stanął w pewnej odległości od okna, by zza firanki obserwować rozwój wydarzeń. Pies na widok sąsiadki zaczął się rzucać i ujadać, ale gruby łańcuch sprawiał wrażenie solidnego. Drzwi otworzył Sypniewski, zamienili parę słów w progu, po czym Heniek zamaszystym gestem zaprosił Magdę do środka.
Marcel postał jeszcze trochę przy oknie, patrząc z nienawiścią na hałaśliwego psa, a następnie zajrzał do swoich bezkręgowych pupili. Poczęstował tarantulę wyschniętymi owadami, które zamawiał regularnie przez internet, wsypał fusy po herbacie do słoików zamieszkiwanych przez dżdżownice, poczęstował sfermentowanym próchnem populację chrząszczy okupujących podłużny plastikowy pojemnik, a kiedy domykał wieczko, zajadłe szczekanie zza okna zwabiło go z powrotem na posterunek obserwacyjny.
Magda szybkim krokiem przemierzała podwórko. Nie wyglądała na zadowoloną, o ile można to było ocenić zza firanki. Marcel umył pospiesznie ręce i pełen złych przeczuć wyszedł jej na spotkanie.
Nie mylił się — na matczynej twarzy malowało się wzburzenie.
— Co za cham! Wiesz, co powiedział? Że pies ma pilnować domu i dlatego nie przeniesie go na drugą stronę.
— A mówiłaś, że nie mogę spać?
— Uznał, że się przyzwyczaisz.
— W życiu! — krzyknął.
Przeszli do kuchni. Magda nalała wody do czajnika, skrzyżowała ręce i utkwiła zmartwiony wzrok w rozpościerających się aż po horyzont skibach gołej ziemi.
— Już dawno nikt mnie tak nie wyprowadził z równowagi. — Zdenerwowana przygryzała dolną wargę.
— Pokłóciliście się?
— Pytanie!
Zalała kawę wrzątkiem. Marcel stał bezradny i coraz bardziej nieszczęśliwy.
— Czyli co? — odezwał się. — Mam nie spać przez resztę życia?
— Boże, nie wiem, Marcel, nie wiem. Śpij u mnie.
— A ty gdzie będziesz spała?
— Na dole.
— Przecież w salonie też go słychać.
— Daj mi zebrać myśli. Muszę się uspokoić.
— Otruję to bydlę — rzucił za nią, gdy szła do salonu.
Późnym popołudniem Magda zapukała do drzwi jego pokoju.
— Nie przeszkadzam?
Jej zgrabne ciało opinała jaskrawoczerwona sukienka odsłaniająca kolana.
— Wejdź. — Musnął wzrokiem kształtne łydki i doskonale uformowane stopy, zakończone pomalowanymi na czerwono paznokciami. Paznokcie u rąk też krzyczały czerwienią.
— Jadę do miasta — oznajmiła, przysiadając na brzegu łóżka. — Jak pies będzie szczekał, idź do mnie.
— Szałowo wyglądasz.
Uśmiechnęła się.
— Zapniesz? — Podniosła się i wskazała tylną część sukienki.
Marcel wszedł w obłok słodkawego zapachu, którym emanowała matka: francuskie perfumy, drogie. Nagie plecy usiane gdzieniegdzie piegami przyprawiły go o dreszcz, którego natychmiast się przeląkł. Unikając wymiany spojrzeń, zaczął przekładać ubrania w szafie, zaskoczony aż nadto widoczną przez dresy reakcją własnego ciała.
— Rozwiążemy jakoś ten problem — zapewniła matka.
Odwrócił z przerażeniem głowę.
— Jaki problem? — zapytał zdławionym głosem.
— No z psem.
Odetchnął w duchu.
— W najgorszym wypadku zadzwonię na policję — dodała.
— Wiesz, co to oznacza?
Westchnęła ciężko.
— Być może to jedyne wyjście.
Pogłaskała syna po głowie i wyszła z pokoju. W powietrzu jeszcze długo wisiał zapach jej perfum.
*
Sypialnię wypełniało intensywne światło. Po wielu deszczowych i wietrznych dniach niebo się rozpogodziło, zalewało okna od wschodniej strony przedwiosenną jasnością. Marcel zdał sobie sprawę, że leży obok półnagiej matki — spod kołdry wystawała gładka noga, która z pewnością nie należała do niego. Górną część ciała zakrywał biały luźny T-shirt. Spała odwrócona, płomiennorude włosy spływały kaskadą na pościel.
Marcelowi ścisnęło się gardło.
Musnął opuszką palca jeden z kosmyków.
Świat się nie zawalił, trwał nadal. Musnął po raz kolejny, tym razem śmielej.
Szyby nie pękły, dach nie spadł im na głowę.
„To nie był ojciec” — rzekł w duchu Marcel, przypomniawszy sobie incydent na polu. Przybliżył głowę do rozsypanych na poduszce włosów i upajał się ich czarującym zapachem.
Wreszcie wstał — możliwie najdyskretniej, by nie zbudzić matki — i poszedł ulżyć pęcherzowi. Zajrzał do swojego pokoju, by sprawdzić, czy pies szczeka, a ponieważ było cicho, zamknął drzwi i wpełzł pod kołdrę. Objął się ramionami i jęknął, fantazjując o zespoleniu, którego świat mu odmawiał.
Wkrótce zapadł w sen.
*
Ani jedno, ani drugie nie podejmowało tematu. Wisiał on między nimi jak burzowa chmura. Rozmawiali o wszystkim innym, tylko nie o tym. W żadnym innym pokoju nie dało się spać, bo po zmroku pies szczekał niemal bez przerwy. Siłą rzeczy musieli spać razem.
*
Mijały tygodnie. W noce, kiedy pies był spokojniejszy, Marcel próbował spać u siebie, ale nagłe pobudki o drugiej czy trzeciej nad ranem ostatecznie zniechęciły go do nocowania we własnym pokoju. Przywykł do ciepła bijącego od Magdy, Magda zaś przywykła do fizycznej bliskości syna.
Nastała wiosna, rozkwitły pąki, wielkimi krokami zbliżał się czas składania papierów na studia. Marcel popołudniami włóczył się po polach i myślał z niepokojem o czekających go wyzwaniach. Dali sobie spokój z Sypniewskim — w dzień można było wytrzymać, a problem ze spaniem został rozwiązany.
Któregoś wieczoru, po wyjątkowo stresującej wystawie, którą Magda organizowała we współpracy z domem kultury, wypiła o lampkę wina za dużo, a potem długo nie mogła zasnąć, choć powieki ciążyły jak ołów. Jeśli przesadziła z alkoholem, zawsze tak się to kończyło.
Obróciła się na drugi bok, twarzą do syna.
— Śpisz? — szepnęła.
Odpowiedział jej tylko głęboki, regularny oddech.
Wyciągnęła dłoń, ale zaraz ją cofnęła.
— Śpisz? — powtórzyła.
Znowu nic.
Zamroczona winem przysunęła się bliżej, dotknęła jego włosów.
— Mój mały chłopczyk — wybełkotała.
— Przestań, mamo — powiedział Marcel.
Wzdrygnęła się.
— Przepraszam. Myślałam, że śpisz.
Leżeli przez chwilę w milczeniu, wsłuchani w szum wiatru za oknem.
— Masz zamiar mnie zostawić? — zapytała z goryczą.
Marcel obrócił się gwałtownie.
— O czym ty mówisz?! — warknął.
— Studia.
— Co studia? Jasne, że idę na studia. Jak wszyscy w moim wieku.
— Nie musisz być jak wszyscy.
— Mamo, jesteś pijana. Pogadamy jutro.
— Marcel…
— Tak?
— Przytul mnie.
— Mamo, przestań!
— Na chwilę. Przecież jestem twoją matką.
— Zwariowałaś! Przestań, puść!
Ale nim zdążył zareagować, Magda pokrywała już jego twarz namiętnymi pocałunkami, a on nie potrafił się oprzeć zalewającej go od środka fali rozkoszy.
— Mamo! — łkał obezwładniony pożądaniem. — Błagam, nie!
— Wiem, że mnie pragniesz — dyszała. — Widzę to w twoich oczach. Chodź, synku, dotknij. Dotknij.
Marcel płakał i drżał jednocześnie z rozkoszy, dłonie same ugniatały jędrne matczyne piersi, a usta instynktownie przywarły do ust. W amoku zdarł z niej koszulkę, rozsunął nogi i nie sięgając myślą dalej niż do kresu tego szaleństwa, połączył się z matką przy wtórze zawodzącego wiatru i deszczu bębniącego zawzięcie o szyby.
*
To był najwstrętniejszy poranek w jego życiu. Gdy wszystko spowijał mrok, Marcel siłą woli próbował zatrzymać mijający czas. Bał się nadchodzącego dnia jak nie bał się jeszcze niczego. Noc pozwalała wziąć to, co się stało, w cudzysłów, zestawić na równi ze snem, z efemerycznym wytworem wyobraźni. Pierwsze promienie słońca włączyły zaś tamto w porządek rzeczywistych wydarzeń, pociągających za sobą określone konsekwencje.
Marcel patrzył w sufit i zdawał sobie sprawę tylko z jednego: stracił matkę. Bezpowrotnie. Na zawsze.
Słyszał jej kroki w korytarzu. Szum wody w łazience. Były to dla niego kroki zupełnie obcej osoby, z którą najprawdopodobniej będzie musiał przemęczyć się jeszcze jakiś czas, zanim wyjedzie na studia. Nie miał pojęcia, jak z nią rozmawiać, jak się zachować. Najchętniej by ją ignorował. Ale czy to możliwe?
Na szczęście był wtorek, za pół godziny Magda pojedzie do pracy. Oby nie wróciła.
Tego dnia poszedł na spacer w innym kierunku niż zwykle, nie chciał znaleźć się w pobliżu zagajnika, w którym kiedyś zobaczył ojca. A raczej kogoś łudząco podobnego. To wspomnienie jeżyło włos na głowie.
Przez następnych kilka dni na mocy milczącego porozumienia unikali się wzajemnie. Kiedy Marcel schodził na dół, Magda znikała w salonie. Zawsze zamkniętym od tamtej feralnej nocy. Kiedy ona wchodziła na górę, żeby skorzystać z łazienki, Marcel nie wyściubiał nosa z pokoju. Ma się rozumieć — nie sypiali już razem. Marcel miał więc wiele czasu, którego ze względu na nocne hałasy nie mógł przespać, by zrozumieć swój błąd. Czuł jednak, że nie da się go zrozumieć.
Jedyne słowo, które im jeszcze pozostało, to OBIAD. Magda wysyłała synowi SMS-a i zamykała się ze swoją porcją u siebie. Kilkakrotnie zaproponowała mu w ten sposób, by spał u niej, ona zaś przeniesie się na dół, ale odpisał jej, zgodnie z prawdą, że nie mógłby tam wejść.
Po miesiącu złamała niepisaną umowę i nie pierzchła do salonu, gdy usłyszała kroki na schodach. Zdziwił się na jej widok. Po raz pierwszy od wielu tygodni spojrzeli sobie w oczy i do Marcela dopiero wtedy dotarło, że nie ma już matki, że został sam, a naprzeciwko niego siedzi jakaś pozaziemska forma życia skąpana w zaokiennym świetle.
— Moja znajoma ma kawalerkę w Warszawie — oznajmiła oschle.
Otworzył szafkę, wyjął swój ulubiony kubek.
— Do wynajęcia od zaraz — dodała.
Chciał zaparzyć herbatę, ale musiałby czekać, aż woda się zagotuje, wlał więc do naczynia sok z lodówki.
— Nie złożyłem jeszcze nigdzie papierów.
— To bez znaczenia, Marcel. Jak przyjmą cię w innym mieście, to się po prostu przeprowadzisz. Do października zostały cztery miesiące.
— Dobra — wydusił przez ściśnięte gardło.
Odstawił butelkę i miał już odejść, ale zatrzymał go nabrzmiały rozpaczą głos, w którym tym razem rozpoznał swoją matkę, najbliższą istotę pod słońcem.
— Przepraszam, synku. Bardzo, bardzo cię przepraszam. Wybacz mi.
Skinął nieznacznie głową, ale się nie odwrócił. Odszedł w milczeniu na górę.
Maciej Wojtanis
[W przyszłym roku nakładem wydawnictwa Seqoja ukaże się powieść autora
pt. „sissy hypno”.]